niedziela, 27 marca 2011

Sztuka dla zaawansowanych

Młyn i krzyż
reż. Lech Majewski, POL, SWE, 2011
85 min. Instytucja Filmowa Silesia Films
Polska premiera: 18.03.2011



O tej produkcji wprost nie wypada nic nie szepnąć. Trzy lata powstawał film, który aspiruje do miana łamacza schematów i wyznacznika w światowej kinematografii nowych standardów. Także tych czysto technicznych. Serce rośnie na myśl, iż mowa jest o filmie polskim. Niezwykle rzadko staje przed rodzimym reżyserem szansa na odniesienie międzynarodowego sukcesu i uznania. Nie często też polski widz może na wielkim ekranie zobaczyć w filmie wyprodukowanym nad Wisłą, znane i cenione zagraniczne nazwiska aktorów. Tego typu wyróżnienie i emocje zagwarantował nam właśnie zapewne zupełnie nieznany przeciętnemu Kowalskiemu, Lech Majewski.

Trzy lata to szmat czasu. Co powstało w tym czasie? Arcydzieło? Przerost formy nad treścią? Artystyczny bełkot? Jeszcze tego do końca nie ustaliłem. Przyznaję, że mam z tym trudności i pomimo tego, że od czasu zmierzenia się z nim na dużym ekranie w jednej z najmniejszych sal kinowych w Polsce, minęło już pięć dni, nadal nie umiem racjonalnie określić się w jego ocenie. To bardzo trudny film. Wymaga od widza dużej wyrozumiałości, cierpliwości oraz artystycznej wrażliwości. Z pewnością nie każdy będzie potrafił przejść już pierwszej selekcji na bramce. Wielu także zginie na miejscu odpadając od ściany podczas początkowej fazy trudnej technicznie wspinaczki. Ale tym, którym uda się dojść na sam szczyt gwarantuję, że odczują pewnego rodzaju satysfakcję. Przynajmniej tak było w moim przypadku.

Kim jest Lech Majewski? A no jest to postać nietuzinkowa. Chodząca definicja człowieka o duszy artysty. Reżyser filmowy i teatralny, a także pisarz, poeta, malarz i kompozytor. Członek Gildii Reżyserów Amerykańskich i Europejskiej Akademii Filmowej. Współpracował ze studiem Davida Lyncha, pisał scenariusze dla hollywoodzkiej fabryki snów, wystawiał przedstawienia nad Tamizą, a także reżyserował opery, komponował i produkował muzykę klasyczną. Człowiek orkiestra to za mało, by określić wszystkie jego artystyczne dokonania. Świat kina poznał go szerzej w roku 1999, kiedy to swoją premierę miał film Wojaczek, oparty na tragicznej biografii Rafała Wojaczka - poety wyklętego. Film uzyskał ponad 20 nagród na całym świecie. Zaś dwa lata później Majewski, składając hołd zmarłemu Ireneuszowi Siwińskiemu, autorowi scenariusza, nakręcił chyba najsłynniejszy dotąd swój film – Angelus. W tym też miejscu zaczęła się moja przygoda z tym twórcą.

Niezwykle barwny i metafizyczny Angelus, zrobił na mnie spore wrażenie. Bardzo oryginalny i nowatorski reprezentant swojskiego realizmu magicznego, oczarował publikę niemal na całym świecie. Śląska gwara i okultyzm zaprezentowana została w krzywym zwierciadle przez typowych naturszczyków, co podkreśliło jego autentyczność i szczerość w przesłaniu. Angelus zrobił także ogromne wrażenie na światowej sławy historyku sztuki, Michaelu Gibsonie, który specjalizuje się w malarstwie mistrza pędzla, Pietera Bruegela. Pewnego razu zaproponował on Majewskiemu przeniesienie na mały ekran jego książki pod tytułem „Młyn i krzyż”, która stanowi dogłębną analizę słynnego obrazu tego malarza pt. „Droga krzyżowa”. Początkowo miał to być tylko dokument, ale Majewski uznał, iż jego interesuje tylko fabuła. Uparł się i postanowił na podstawie obrazu, a raczej analizy dzieła sztuki, zbudować interesującą opowieść. Było to karkołomne i wręcz syzyfowe przedsięwzięcie. Jak bowiem na podstawie zastygłego w nieruchomej pozie pejzażu i namalowanego przed kilkoma wiekami jednego kadru, można rozbudować jakąkolwiek historię?

Majewskiemu w podjęciu tej szalonej decyzji z pewnością pomógł fakt, iż w przeszłości zaczynał właśnie jako malarz. Niestety mu nie wyszło. Jak sam mówi, pozostał żal i poczucie niespełnienia, stąd z pewnością w tym momencie odkrył w sobie duże pokłady zalegającej nostalgii i sentymentu do sztuki malarstwa. Postanowił więc zmierzyć się z tym wyzwaniem, zwłaszcza z kimś tak wielkim jak Bruegel, który z kolei był uznanym niderlandzkim szesnastowiecznym malarzem, czerpiącym inspiracje z codziennego życia ludu, a także z Biblii. Jego chyba najsłynniejszy obraz to „Wieża Babel”, który znam nawet i ja sam, zupełny laik w temacie malarstwa. Wszystkie największe prace malarza wystawione są w wiedeńskim Kunsthistorisches Museum, ale Majewski skupia się tylko na tym jednym konkretnym, wiszącym w sali nr 10.

Żeby lepiej zrozumieć zamiary reżysera, należy nieco uważniej przyjrzeć się analizowanemu w filmie dziełowi sztuki. „Droga krzyżowa” została namalowana w roku 1564 i jak na tamtejsze standardy, był to obraz nieco szalony i odbiegający od panującej wtedy mody. Bruegel w niezwykły sposób złamał nim liczne perspektywy. W centralnym miejscu umieścił gigantycznych rozmiarów skałę, na której szczycie umieścił młyn z krzyżowanymi niczym krucyfiks ramionami wiatraka. Symbolizuje on świątynię, a pracujący w nim młynarz – Boga, spoglądającego z wysoka na swoje owieczki. Poniżej u podnóża skały widać w zastygłych pozach około setkę ludzi, w tym w nieco dalszym planie, Chrystusa boleśnie wykrzywionego pod ciężarem niosącego krzyża.
Majewski postanowił skupić się tylko na wybranych dwunastu charakterystycznych postaciach z obrazu. Doszukując się w ich sylwetkach głębszej historii, wszedł z kamerą pomiędzy ich zastygłe twarze i przedstawił jeden dzień z ich życia oraz w kulminacyjnym momencie filmu, chwilę, w której wszyscy zastygają według wskazówek pędzla ich stwórcy. Malarska umiejętność komponowania kadrów przez Majewskiego, oraz jego artystyczny sposób podejścia do procesu tworzenia filmu, niewątpliwie ułatwiły mu to niezwykle trudne zadanie.

Młynowi i krzyżowi wiele dała także doborowa, międzynarodowa obsada aktorska. W dzisiejszych czasach posiadając wielki budżet, zakontraktowanie wielkich nazwisk nie stanowi wielkiego problemu. Jednak w tym konkretnym przypadku, Majewski kręcił film dosłownie za zgromadzone przez lata zaskórniaki, finansową przychylność przyjaciół oraz niewielkie dofinansowanie przez PISF. Sprowadzenie na Jurę Krakowsko-Częstochowską Charlotte Rampling, Michaela Yorka, czy Rutgera Hauera, było możliwe przede wszystkim dzięki artystycznej wrażliwości i fascynacji Majewskim wspomnianej trójki. Rampling będąc pod ogromnym wrażeniem jednej z wystaw-instalacji Majewskiego w Paryżu, sama wysłała do niego propozycję zatrudnienia jej w jakimkolwiek przedsięwzięciu naszego reżysera. York również został ujęty artystyczną wrażliwością Majewskiego, dzięki swojej małżonce artystce-fotograf, która zaciągnęła go na wernisaż prac Polaka. I tylko z Hauerem były drobne problemy, choć nie z jego winy. Wymagania finansowe stawiane przez hollywoodzkie agencje pośredniczące zdawały się być nie do przeskoczenia, ale dzięki temu, że sam Hauer zaraził się pomysłem i propozycją otrzymaną od Majewskiego, postawił na swoim i przyleciał do Polski z wielkim entuzjazmem i zapałem do pracy.

Dwa lata z trzech sumarycznego procesu produkcji, trwały prace przy obróbce zdjęć i nakładaniu na siebie licznych warstw w studio Odeon. Była to niezwykle mozolna i benedyktyńska praca. Majewski wykorzystał do tego celu technikę blue box, oraz nagrane podczas przypadkowego pobytu w Nowej Zelandii sekwencje układu charakterystycznych dla tego rejonu niezwykle malowniczych chmur. Co ciekawe, podczas pobytu na wyspach, pokazał przy okazji w studiu w którym powstała saga Władców Pierścieni, próbkę zmontowanych już ujęć. Miejscowi producenci i graficy byli ponoć pod wielkim wrażeniem efektu łączenia warstw oraz sposobu budowy pejzaży. I właśnie ze względu na techniczny aspekt produkcji, Majewskiemu należą się największe brawa, szacunek i uznanie. Miłośnicy najbardziej wymyślnych efektów specjalnych może nie zostaną powaleni na kolana, ale ci o bardziej wysublimowanym guście estetycznym, z pewnością docenią trud producentów włożony w proces powstawania tych magicznych scenografii.

Natomiast co do warstwy bardziej merytorycznej, to jak wspomniałem na samym początku, nie umiem się jednoznacznie określić. Brakuje mi chyba wiedzy na temat historii dzieł sztuki i malarstwa. Nie chadzam do galerii i na wernisaże, nie dyskutuję godzinami na temat wystawianych tam prac. Oglądając film, momentami czułem się trochę jakbym był tylko po ośmiu klasach podstawówki i próbowano wpoić mi zasady mechaniki kwantowej. A przecież nie uważam się za totalnie nieczułego na wszech maści artyzm odbiorcę. Na tym więc właśnie polega największa trudność w odbiorze dzieła Majewskiego. Młyn i krzyż jest kierowany do bardzo specyficznej niszowej widowni. Ilość kin pokazujących ten film, częstotliwość wyświetlania, a także wielkość sal kinowych i prezencja towarzyszących mi podczas mojej projekcji widzów, jasno dowodzi mojej teorii, iż film ten jest przeznaczony tylko dla wyjątkowo wrażliwej artystycznie publiki.

Choć na szczęście nie do końca. Twórcy pozostawiają praktycznie każdemu chętnemu szeroko rozwartą furtkę, która prowadzi do ich świata. Wystarczy się poddać i dać ponieść malarskiemu pejzażowi. I mnie to przejście na drugą stronę płótna chyba ostatecznie się udało. Po wyjściu z kina odczułem zadowolenie oraz miałem świadomość uczestniczenia w czymś wielkim. Cieszę się, że powstają u nas takie filmy. Cieszy mnie to, że reszta świata cmoka na ich widok z uznaniem. Na tle tych na pęczki powstających w tym kraju plastikowych chłamów, Młyn i krzyż jawi się jako dzieło sztuki z dalekiego i egzotycznego importu. Lech Majewski ponownie zaryzykował i dzięki temu wyraźnie zostawił daleko w tyle peleton złożony z wielu marnych rodzimych reżyserów, którzy już nawet nie próbują udawać, że go ścigają. I mają rację. Większości z nich, ta sztuka i tak nigdy by się nie udała.

5/6

IMDb: 6,5
Filmweb: 7,7

1 komentarz:

  1. Publikuj swoje teksty w wirtualnym Czasopiśmie tworzonym przez wszystkich Czytelników.

    Promuj swój blog lub pisz anonimowo.

    WIRTULANDIA.pl - czytamy, publikujemy, komentujemy - docieramy do wszystkich.

    Zapraszamy do wzięcia udziału w nowym projekcie.

    OdpowiedzUsuń