sobota, 6 września 2014

Prosta historia

Blue Ruin
reż. Jeremy Saulnier, USA, 2013
92 min. Gutek Film
Polska premiera: 22.08.2014
Thriller, Dramat



Lubię takie historie. Nie, nie chodzi o fabułę, acz i o niej szepnę zaraz kilka ciepłych słów, lecz głównie o upór i heroizm reżysera. Blue Ruin powstało za śmiesznie małe pieniądze, za waciki jakimi zwykle zmywa z twarzy make up Angelina Jolie. Film ten jest niekwestionowanym triumfem kina niezależnego opartego na zawzięciu i fascynacji jego twórcy. American dream, od zera do bohatera, oba epitety są w tym przypadku jak najbardziej na miejscu. Nikomu dotąd szerzej nie znany Jeremy Saulnier sprzedał własną polisę ubezpieczeniową, zapożyczył się także u teściów, a na crowdfundingowym (trudne słowo) portalu Kickstarter, na którym przeprowadza się zbiórki pieniędzy na różne projekty z wielu dziedzin życia, czterysta osób dołożyło mu brakujące 35 tysięcy dolarów. Tak oto powstała zupełnie niszowa i niezależna od długich, spoconych hollywoodzkich rąk produkcja, która już od roku krąży po świecie i jak dotąd zarobiła okrągły milion zielonych. Lokata z oprocentowaniem lepszym niż u Kondrata w banku.

Ale też spójrzmy sobie szczerze w oczy - nie było łatwo. Więcej w tej opowieści jest szczęścia niż rozumu. Ale po kolei. Na dzień dobry Saulnier otrzymał cios we własnym kraju, konkretnie to od selekcjonerów festiwalu w Sundance, którzy nie zakwalifikowali Blue Ruin do konkursu, a który przecież wydawał się naturalną konsekwencją i środowiskiem w jakim mogłaby się ta produkcja odnaleźć i kto wie, zapewne wybić dalej w świecie. Jeśli nie Sundance, które od lat promuje kino niszowe i niezależne, to kto? I tu nastał cud, fart, szczęście, przypadek? (nie sądzę). Fale oceanu wstrzymały swój bieg, głębokie wody rozstąpiły się, a po suchym dnie oceanu podjechała na białym rumaku z wyciągniętą pomocną dłonią pani Europa wraz ze swoją odmienną kinematograficzną wrażliwością. Na ubiegłorocznym 66 festiwalu w Cannes Blue Ruin miał więc swoją światową premierę, a przy okazji zdobył nagrodę FIPRESCI, ale zapewne już samo jego wyświetlenie w tak doborowym, międzynarodowym gronie, w asyście czerwonych dywanów i dekoltów do pępka, a także docenienie go przez europejskich krytyków, którzy już zdążyli go porównać do wczesnego kina braci Coen, a nawet i Tarantino (duże nadużycie), musiało napawać Saulniera ogromną dumą i radością. Warto było, wspaniała nagroda za trud i ryzyko. Mimo tego, że kino zna wiele podobnych przypadków, to jednak każda taka historia z wyraźnie zarysowanym na końcu zdania happy endem szczerze cieszy i przyjemnie łechta gdzieś w okolicach splotu słonecznego.

Potem poszło już gładko. Po sukcesie w Europie dystrybucją filmu zajęli się hollywoodzkie grube ryby - bracia Weinstein. Do kwietnia 2014 roku Blue Ruin prezentowany był widzom na różnych festiwalach filmowych w Europie, Ameryce Północnej i Azji, potem trafił do szerokiej dystrybucji kinowej, także u nas, dzięki Gutek Film, za co ode mnie mały i prywatny szacun.

Dlaczego warto poświęcić mu swoje półtorej godziny życia? Z dwóch powodów. O pierwszym już napisałem - po prostu z szacunku do ambitnego reżysera, który jako (prawie) żółtodziób i (pół) amator wkroczył właśnie do świata kinematografii przez duże K. Myślę, że teraz powinien już z powodzeniem pokonywać kolejne szczebelki ku szczytom swojej być może wielkiej kariery. Po drugie, film naprawdę i w rzeczy samej jest dobry. Nie, to nie jest żadne tam arcydzieło. Jak ktoś tak gdzieś napisze, to mu nie wierzcie - pieprzy jak potłuczony. Zupełnie nie ten kaliber. Po jego obejrzeniu zapomnimy o nim dość szybko, tak jak o poniedziałkowej prognozie pogody po Wiadomościach, ale nie szkodzi. Jak na (prawie) debiut, w dodatku niskobudżetowy, także pozbawiony głośnych nazwisk i znanych twarzy, to jego poziom merytoryczny jest zaskakująco wysoki. Banalna w swojej prostocie opowieść, oparta na starym jak świat i kino razem wzięte casusie zemsty oraz odwecie, jest jednocześnie tak bardzo naturalna i odmienna od tego co od lat oglądamy na wielkim ekranie, że ów prostota rajcuje jak... jak cycki Salmy Hayek.


A to, co jest w tym filmie najfajniejsze, to to, że w żadnym momencie jego trwania nie widać tego, że film powstał za równowartość wspomnianych już wacików Angeliny Jolie. Jest szalenie dopracowany, kadry są wychuchane i świetnie przemyślane. Widać i czuć, że Saulnier zaczynał jako operator kamery i że ma już na swoim koncie sporo zdjęć wykonanych do kilkunastu produkcji. Reżyserzy, którzy zaczynali jako operatorzy i którzy sami chętnie zaglądają na planie do wizjerka kamery, w mojej ocenie mają wielką przewagę nad tymi twórcami, którzy na planie zwykle siedzą na krześle z napisem ich nazwiska na oparciu i piją kawę. Prywatnie, jako fan wysmakowanych kadrów i ujęć kamery, doceniam taką błogą reżysersko-operatorską koegzystencję, zwłaszcza występującą w jednej osobie. Wyjątkowo mocno, żeby nie powiedzieć wprost, że się tym jaram, jak na ten przykład tęcza na warszawskim Placu Zbawiciela.

W Blue Ruin kamera jest głównym narratorem opowieści. Wiem, o każdym filmie można powiedzieć to samo, ale w tym konkretnym przypadku kamera Saulniera mówi nam dużo więcej. W filmie pada bardzo mało słów i dialogów, zwłaszcza na początku. W tym czasie opowieść sprzedawana jest widzowi właśnie poprzez leniwe i dłużące się kadry pogrążone w niepokojącej ciszy, także przez przeciągane długie ujęcia, no i rzecz jasna, przez świetny ich montaż. Jeśli ktoś ma zboczenie na tym punkcie - tak jak ja, to będzie (a przynajmniej powinien) szczerze zajarany możliwością obcowania z filmową ekspresją Saulniera. Jest w niej coś innego, nieopierzonego, coś absolutnie fajnego i zwracającego na siebie uwagę.

Motorem napędowym opowieści jest bliżej widzowi nieznana chęć dokonania zemsty przez Dwighta (współpracujący już w drugim projekcie Saulniera - Macon Blair). Z początku nic nie wiemy o tym ekscentrycznym bezdomnym brodaczu mieszkającym w pokrytym rdzą Pontiacu. Ani kim jest, ani po co się szlaja po nadmorskim krajobrazie, ani co mu chodzi po głowie. Nie jesteśmy rozpieszczani wieloma słowami które mogłyby nam całość nieco rozjaśnić, na to musimy trochę poczekać, ale za to od początku widzimy niedefiniowalny niepokój rysujący się na twarzy naszego bohatera. Pewnego dnia rozpoczyna on pościg za ludźmi, którzy przed laty wyrządzili jego rodzinie bliżej nieokreśloną krzywdę i film zamienia się nagle w klasyczną opowieść o wendecie, która jest bardzo ciekawie i nieszablonowo zobrazowana. Głównie, dzięki grze aktorskiej rewelacyjnego Blaira. Jeśli Saulnier jest największym wygranym finalnego sukcesu Blue Ruin, to właśnie głównie dzięki odtwórcy głównej roli. Ten jest tu genialny. Po prostu. Dawno nie widziałem tak przejmującej i fascynująco odegranej roli. Jego pogrążona w chaosie twarz, naturalna nieporadność, lęk, oraz upór są na poziomie co najmniej oscarowym. Jestem szalenie ciekaw jak potoczy się dalsza kariera Blaira.

Przyzwyczailiśmy się już trochę do tego, że w kinie samotni mściciele są bardzo męscy, charyzmatyczni, zdecydowani, odważni i silni, że sami i w pojedynkę zabijają wszystkich jak leci. Tu jest zupełnie inaczej. Nasz bohater jest lekko nieporadny, zagubiony, nie ma też wielu fizycznych, jak i siłowych umiejętności, nawet nie umie trzymać poprawnie broni w dłoniach. Jest takim zwyczajnym Kowalskim wziętym z ulicy, który raptem musi zabić kilka osób, bo tak mu nakazuje sumienie oraz tęsknota za sprawiedliwością. Dzięki temu łatwo jest się z nim identyfikować, facet nie ma wielkich mułów i kaloryfera na brzuchu, jest raczej nieatrakcyjny, taka chodząca definicja zwyczajnego szarego obywatela, który z jakiejś przyczyny postanawia w pojedynkę odszukać tej kurwy sprawiedliwości, która ponownie sprzedała się alfonsom za grosze.

Bardzo pozytywne emocje wzbudził u mnie Blue Ruin. Świetne kadry, plenery Virginii i małomiasteczkowy klimat Ameryki B, to zawsze na ekranie dobrze wygląda. Film przypomina mi swoim klimatem jak i podobną fabułą To nie jest kraj dla starych ludzi braci Coen, a także przyzwoity zeszłoroczny Out of The FurnaceBlue Ruin nie jest od nich ani lepszy, ani też specjalnie gorszy. Jest bardzo podobny, a jednocześnie tak bardzo inny. Ma w sobie coś własnego i na wskroś oryginalnego. To właśnie do niego będzie się teraz porównywać podobne amerykańskie opowieści. Blue Ruin trzyma w napięciu niczym Hitchcock, jest mroczny i budzi permanentny niepokój, który przyciąga jak magnes. Idealnie nadaje się do Wikipedii jako wyjaśnienie pojęcia "thriller". Zdecydowanie warto wydać te 20 zł na bilet do kina. Facet po prostu sobie na to zasłużył. Przepraszam, obaj sobie na to zasłużyli. Blair także.

4/6

IMDb: 7,1
Filmweb: 6,1



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz