sobota, 15 września 2012

Letnie reminiscencje

You Instead
reż. David Mackenzie, GBR, 2011
80 min. Vivarto
Polska premiera: 1.06.2012



Czas coś wreszcie spłodzić. Zbyt dawno mnie tu nie było i aż sam się źle teraz czuję w tym miejscu posiadając taki bagaż lekko ciążących mnie zaległości. Urlopowałem. Zapomniałem o wszystkim co zostawiłem nad Wisłą i była to zdecydowanie najlepsza amnezja jakiej doświadczyłem, przynajmniej w tym roku. To wspaniałe uczucie kiedy z całą odpowiedzialnością i bezczelnością możemy od tak wszystko zostawić w tyle, w innym świecie równoległym i nie musieć silić się na trzymanie ręki na pulsie. Miałem to w dupie przez całe dwanaście dni. Nic nie musiałem. Żyłem chwilą w ciepłych i pięknych okolicznościach przyrody. Nie musiałem nawet udawać, że mi się nie chce. Wszystko było takie naturalne i proste. Internetu zero przez ten czas. Ostatni raz wytrzymałem bez niego tyle w czasach, kiedy jeszcze go nie było. A może, kiedy nie miałem do niego dostępu? Whatever.

Ale nie tylko urlop się skończył. Lato również. Nie wiem jak to możliwe, bowiem kilka dni temu taplałem się w nim każdą możliwą częścią ciała, choć w nieco innej szerokości geograficznej. Już teraz mi go brakuje, a to dopiero początek klimatycznych i brutalnych przemian w naszych szafach. Bezceremonialnie i kategorycznie żądam dostępu do morza, przynajmniej Czarnego i tanich lotów w cenie biletu miesięcznego. I jeszcze frytki do tego.

Lato. Z czym jeszcze może się kojarzyć poza urlopem i Grzegorzem? O dziwo nie z filmem. W ogóle jakoś mnie nie ciągnie w tym okresie do kin. Nawet na kanapę. Na całe szczęście wiedzą to także dystrybutorzy filmowi, którzy w ramach akcji "Lato w mieście" rzucają na ekrany piątą wodę po kisielu i szereg drugorzędnych komedii romantycznych. Przynajmniej człowiek ma świadomość, że nic znaczącego mu nie umknęło w czasie, kiedy z jęzorem do kolan uganiał się za opalonymi cyckami gdzieś na plażach całego świata.

Ale lato to także festiwale muzyczne. Kiedyś należałem do ich fanów i entuzjastów, dziś, kręcą mnie mniej, by nie powiedzieć, że wcale. Pewnie to starość, być może też efekt znudzenia i przejedzenia, ale sądzę też, że ich ogólny oraz aktualny profil, który ewoluował latami nad Wisłą także trochę dorzucił kamyczków do ogródka. Dzisiejsze największe oraz najpopularniejsze plenerowe kilkudniowe imprezy w Polsce są zbyt nachalne, zbyt dosłownie nastawione na zysk, zbyt miałkie i oklepane, a przede wszystkim, co mnie najbardziej obecnie irytuje, są zbyt różnorodne. Właśnie. Różnorodność. Co za pieprzona moda na chęć dogodzenia jak największej rzeszy homo sapiens. Na jednej scenie ciężki rock, na drugiej electro-pop, w namiocie obok jakaś techniawka, gdzieś indziej Polski Czerwony Krzyż zbiera dary dla powodzian, a przed wejściem do jednego z namiotów koczuje reprezentacja Ruchu Palikota z ulotkami w pełni gotowości do robienia naćpanym małolatom sieczki z mózgu. Cyrk. Zbyt wiele rodzajów fanów muzyki naraz, zbyt różne światy i wszystko to obok siebie na tych samych szczelnie ogrodzonych toi toi'ami hektarach błota i zieleni. Pieprzyć różnorodność.

Taka asekuracja organizatorów, żeby zminimalizować ryzyko niepowodzenia jest już dla mnie nie do zaakceptowania. Była fajna 5-10 lat temu, ale teraz przyszłością są festiwale tematyczne. Skupione wokół konkretnych artystów, konkretnej muzyki i konkretnych odbiorców. Dlatego nie wróżę wielkiej przyszłości takiemu Opener’owi. Owszem, jeszcze parę lat pojeździ na ciężko wypracowanym przez lata nazwisku, ale i oni w końcu będą musieli zmienić coś w swojej formule. Dziś na topie są w kraju np. krakowskie festiwale Unsound, czy zakończony właśnie Sacrum Profanum, które oprócz bardziej niszowego doboru artystów, sięgają także po bardziej interesujące „plenery”. Np. stare i klimatyczne kościoły, katedry, czy też opuszczone hale fabryczne, które dają coś więcej niż tylko muzykę. Ofiarują słuchaczowi możliwość przeżycia niepowtarzalnego, ascetycznego doznania, z którym nie może równać się kilka tysięcy hektarów zwykłego trawnika na obrzeżach miast. Albo weźmy taki katowicki Tauron Nowa Muzyka Festiwal odbywający się w nieczynnej kopalni węgla kamiennego. Klient jest coraz bardziej wymagający, stąd też organizatorzy muszą się coraz bardziej starać, aby skusić do kupna kilkudniowych karnetów tysięcy ludzi. Sam niezły line-up dziś już chyba nie wystarczy.

Ale też można dla wygody uznać, że to co wyżej napisałem może być w zasadzie gówno warte i odebrane przez większość z was jako bleblisz, majaczenie i czarnowidztwo jakiegoś zakompleksionego desperata. Śmiało, nie pogniewam się. Sprawdzone już w dziesiątkach krajów wielkie plenery nadal mają swój niepowtarzalny klimat. Ok. Zgadzam się. Nie każdy chce z nich rezygnować. W końcu wielu z nas na nich wyrosła. Ja także. Wspomnienia i kapitalne skojarzenia są nie do usunięcia z naszych szarych komórek przez żaden pęd czasu i zmieniające się trendy i mody. Powiem więcej. Muszę się także przyznać do tego, że pewnego rodzaju tęsknotę za tego tupu festiwalami wzbudził i spotęgował we mnie film Davida Mackenzie: You Instead, u nas przetłumaczony przez bystrych jajogłowych, bodajże z Vivarto, jako, uwaga, Tej nocy będziesz mój. Łał. Jak oni na to wpadli? Mackenzie w ogóle jakoś nie ma szczęścia do tłumaczeń jego filmów przez polskich dystrybutorów. Inna jego zeszłoroczna produkcja, która także miała u nas w tym roku kinową premierę, również została ohydnie zbeszczeszczona. Mam na myśli opisywany także przeze mnie Perfect Sense, a raczej - Ostatnią miłość na Ziemi. W obu przypadkach nie uznaję polskich tytułów, wręcz mam z nimi permanentną kibolską kosę. Niestety, jest to u mnie już nieuleczalne. Choć, jakby ktoś miał na to jakąś receptę, to mój adres mailowy pręży się gdzieś po prawej.

Z początku nie miałem szczerego zamiaru pisać tu o tym filmie, bo też nie traktowałem go zbyt poważnie. Ale teraz, po powrocie z urlopu i zderzeniu się z okrutną polską klimatyczną rzeczywistością, naszło mnie na chęć przedłużenia sobie lata, niekoniecznie w sensie atmosferycznym, co po prostu klimatycznym i nostalgicznym. Lato, to nie tylko upały i główne wydanie Wiadomości kończące się jeszcze na długo przed zachodem słońca, ale też przeżycia, przygoda, miłość i muzyka. W tym filmie jest wszystko jednocześnie (poza tymi Wiadomościami rzecz jasna). Oglądając go trochę odmłodniałem. Nie wiem o ile, ale na szczęście kupując browar w swoim osiedlowym sklepie, nie proszą mnie jeszcze o dowód.

Jest to dość niezwykła kameralna i spontaniczna miłosna opowiastka, trochę naiwna oraz zbyt nastolatkowa jak na moje przeszło trzydziestoletnie skronia, ale cholera, trafia jakoś w punkt. Ja to w ogóle jestem zbyt sentymentalny i naiwny, przez co z natury unikam tak ckliwych opowieści w kinie, wszystko po to, aby zminimalizować ryzyko pochłonięcia przez nie moich dojrzałych układów samosterujących. Ale czasem daje się temu ponieść. To taka moja prywatna terapia, którą sam sobie zapisałem na recepcie. Mackenzie w ciągu bodaj pięciu dni nakręcił film nie angażując właściwie żadnej energii do stworzenia tła i scenografii dla swoich bohaterów. Tą bowiem tworzy coroczny i jeden z największych festiwali na wyspach, szkocki T in the Park. Na jego sceny i przed sto tysięcy autentycznych muzykofilów wepchnął kilku(nastu) zdolnych aktorów i wmówił im, że są prawdziwymi muzykami, bożyszczami tłumów. I co najważniejsze. Zrobił to skutecznie.

Zupełnie obcy sobie Luke Treadaway jako Adam, muzyk electro-popowego The Make, oraz Natalia Tena, jako Morelo z punkowego zespołu The Dirty Pinks, zostali w dość trywialnych okolicznościach skuci kajdankami przez lekko obłąkanego pastora na festiwalu, na którym tego samego dnia mieli dać koncert. No tak to się mniej więcej zaczyna. Opowieść, która z założenia ogołocona jest z wszelkiej fabuły, polega jedynie na jednej wielkiej szalonej improwizacji. Krąży z naszymi bohaterami i ich przyjaciółmi wokół scen festiwalowych, namiotów i licznych imprez zbliżając do siebie naszą parę z początku skłóconych ze sobą gołąbków. Mało nowatorskie i odkrywcze, ale fakt, że cała opowieść toczy się w festiwalowej i niereżyserowanej (a przynajmniej, nie w sposób bezczelny) scenerii, daje poczucie naturalności, oryginalności i... współuczestnictwa w tym muzycznym wydarzeniu. Jest więc sporo muzyki, prawdziwych wykonawców, a także naćpanych i nawalonych uczestników festiwalu. Dość specyficznego, bo całego skąpanego deszczem i umorusanego w błocie. Czyż można wyobrazić sobie bardziej typowy obraz legalnej kilkudniowej najebni w oparach muzyki?

W takich to właśnie warunkach toczy się akcja jakże bardzo charakterystyczna dla przeciętnych komedii romantycznych. Gdyby nie ta festiwalowa otoczka i szalona improwizacja, film byłby zwykłym śmieciem światowej kinematografii. Ale Mackenzie ma nosa. Za udany Perfect Sense ma u mnie dużego plusa, za You Instead dostawiam drugiego, acz może ciut mniejszego. W tym filmie czuć prawdziwą i wielką radość czerpaną z obcowania z muzyką na żywo, która mimo, że jest głównym bodźcem jaki nas przyciąga na wszelkie festiwale i koncerty, to jednak w pewnym sensie stanowi tylko tło do prawdziwych doznań jakich szukamy w takich miejscach. Dziki nagrzany tłum, światła, kobiety, wóda, śpiew. Tysiące rozbitych namiotów, impreza na imprezie, sex w co drugim namiocie, libacje, dragi, niczym nieskrępowana wolność. No co kto lubi. Czuć tu także nieskrępowanego ducha miłości, być może tylko chwilowej i jednorazowej, ale zawsze jakiejś. Wielka enklawa i skupisko ludzi nastawionych pozytywnie do świata i siebie nawzajem zmienia człowieka w lodówkę, którą każdy kiedy tylko ma na to ochotę, może otworzyć i wyciągnąć coś do konsumpcji trzaskając za sobą drzwiczkami. W końcu też, czuć w tym błocie prawdziwego ducha lata. Tak, tego samego, które właśnie pokazuje nam fucka i każe ssać palec. Dlatego, jeśli ktoś jeszcze nie chce się z nim szybko rozstawać, niech wybierze się do tej Szkocji na T in The Park i da się ponieść szaleństwu bohaterów. You Instead napawa dobrym nastrojem i tak zwyczajnie, rozgrzewa. Jest niczym ciepła, letnia bryza, która wali w naszą rozanieloną i niczym niezmąconą twarz cieszącą się z pierwszego dnia wakacji. Ja jebie, kiedy to było?

4/6

IMDb: 5,2
Filmweb: 6,8

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz