wtorek, 11 lutego 2014

To nie jest film dla marzycieli

Sekretne życie Waltera Mitty
reż. Ben Stiller, USA, 2013
114 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 14.01.2014
Komedia, Dramat, Fantasy



Postanowiłem sprezentować sobie małą przerwę w oscarowym maratonie. Właściwie, to na jego finiszu, bowiem na koniec zostawiłem sobie ostatnie dwa, według mnie najciekawsze tytuły, ale o tym w następnych wpisach. No więc przerwa. Potrzebowałem czegoś mniej szablonowego, mniej komercyjnego (dobre sobie) i mniej oczojebnego niż dotychczas. Zapomniałem już trochę jak smakuje kino bardziej ambitne, które się gdzieś zawieruszyło w ostatnich tygodniach, oraz leży zdradzone na strychu i bez sensu się kurzy. Ale z drugiej strony, terminy gonią, im szybciej przeoram wszystkie błyszczące na czerwonych dywanach tytuły, tym prędzej o nich zapomnę. Zatem poszedłem na kompromis, ale jak słowo daję, zaraz wracam. Dziś nic oscarowego, coś odrobinę mądrzejszego niż ostatnio, przynajmniej w założeniu, ale jednocześnie na tyle lekkiego, żeby nie wyłazić z hollywoodzkiej formy. Postawiłem na Sekretne życie Waltera Mitty, gdyż parę mądrych głów uznało (bardzo zabawne, serio, boki zrywać), że to jest właśnie takie pomieszanie z poplątaniem, z jednej strony ma w sobie coś niekonwencjonalnego i niszowego, z drugiej, jest to typowa i niewymagająca od widza niczego nazbyt potliwego komedyjka. Zawsze uważałem, że tych dwóch światów nie da się ze sobą idealnie połączyć, że generalnie rzadko coś dobrego z tego wychodzi i… niestety, ale znów wyszło na moje.

Aczkolwiek, nie aż tak wiele znów zabrakło. No dobra, całkiem sporo, ale też mogło być gorzej. Dużo gorzej. Problemem nie do pokonania, oraz głównym hamulcowym okazał się sam reżyser i odtwórca głównej roli – Ben Stiller w jednej osobie (ja cię, on ma już prawie 50 wiosen na karku). Facet od lat jest przygnieciony przez śmieciowe kino, takie wiecie, klasyczne wyrzuty sumienia Hollywood. Kojarzy mi się ze wszystkim, tylko nie z mądrymi dialogami na ekranie. I tak nagle, twórca (s)hitów Zoolander, czy Jaja w tropikach, pewnego dnia budzi się rano i pragnie wskoczyć na głęboką wodę oraz udawać w niej doświadczonego płetwonurka. O tym, że nie jest łatwo z marszu przerzucić się z materaca i drinka z palemką na podwodne penetrowanie raf koralowych w Egipcie pisać chyba nie muszę. Potrzeba treningu, szkolenia, sprzętu i cierpliwości, a Stiller obrał drogę na skróty. Po prostu kupił sobie najdroższą butlę z tlenem, bajerancką maskę, oraz płetwy i od razu wskoczył do wody. A co mi tam. Jakoś tam będzie.

No i jakoś tam jest, bynajmniej. Byle jak, ale coś tam stara się machać tymi płetwami pod wodą. Stylu w tym żadnego, gracji i szyku również, razi po oczach nonszalancja i głupota, ale jest przynajmniej zabawnie. Tej w sumie całkiem niezłej opowieści najbardziej szkodzi fakt, że aspiruje ona do czegoś wyższego, niż tylko Połonina, dajmy na to Wetlińska. Mam wrażenie, że bije się ona o szczyty w Himalajach. Gdyby nie te inteligenckie nawiasy, w które nie wiedzieć czemu ktoś postanowił ubrać Waltera Mitty’ego, film osiągnąłby w moich oczach znacznie więcej, bo też paradoksalnie, oczekiwałbym od niego mniej. A tak, poprzeczka zawieszona została ciut wyżej, niż powinna, a skok oddany został, no, delikatnie mówiąc, daleki od tego przedwczorajszego Stocha w Soczi. Bardziej przypomina mi dzisiejszy pierwszy przejazd naszego snowboardzisty Ligockiego, że się tak posłużę olimpijskim porównaniem.

Ale może najpierw to, co mi się podobało. Przede wszystkim kapitalna promocja filmu. Nienachalna, ale treściwa i bardzo zauważalna. Świetne plakaty, ich mnogość i elastyczność, czuć było, że mamy do czynienia z czymś nieco ambitniejszym i przemyślanym. Także sam początek filmu przyjemnie łechtał moje podniebienie. Nieszablonowa grafika na wstępie, oraz początkowa ucieczka w świat fantazji i sennych ewolucji Waltera Mitty’ego, który wykonując efekciarski skok z peronu już na dzień dobry pokazał, że będziemy mieć do czynienia z wielkimi czynami. Wykorzystanie efektów specjalnych, oraz potęgi procesorów i kart graficznych w celu ukazania chwilowych umysłowych zawiech naszego głównego bohatera, zapowiadało się nader obiecująco.

Ulokowanie swojej postaci, a raczej samego siebie w widełkach korporacyjnego szlifu, w przeddzień przemian strukturalnych jakie miały nastąpić w poczytnym i uznanym na rynku magazynie „Life” także prezentowało się zacnie. Tak oto bowiem, jesteśmy lokowani w filmie obok Waltera nie tylko ciałem, ale i naszym prywatnym przekleństwem. Sami często uwięzieni w mackach otaczających nas łaskawców w drogich garniturach marzymy, zwłaszcza w poranny poniedziałek, o innej rzeczywistości równoległej, o zupełnie innych zajęciach, zarobkach, kobietach, mężczyznach, dzieciach, samochodach, domach, czy choćby też o zwykłym, niepościelonym, jeszcze ciepłym łóżku jakie się bez nas marnuje. Ale z każdą kolejną zawiechą Waltera, czy to w windzie, czy przy automacie z kawą, gromadziły się przed moimi oczami irracjonalne niedorzeczności. Niedefiniowalna magiczność chwili nagle gdzieś zniknęła, a może nawet jej nigdy nie było, sam nie wiem, w zamian do głosu doszła tania spektakularność i zwykłe efekciarstwo. Tu pierwszy raz dostałem w ryj z otwartej i poczułem się urażony. No tak – pomyślałem, znów to samo, a już prawie dałem się nabrać. Przecież to jest Ben Stiller, co ty u licha sobie myślałeś głąbie?


Odtąd już inaczej podchodziłem do dalszych ekranowych wydarzeń. Przestawiłem się na tani populizm, przestałem wymagać mądrości w treści, zrobiłem nawet małą przerwę, by przynajmniej coś dobrego przekąsić i mieć coś z tych dwóch godzin z życia. Trochę wkurzony na samego siebie, trochę podirytowany, jednak dalej trwałem w tej projekcji i liczyłem na cud. Ten oczywiście nie nastąpił. Nie spadły z nieba żaby, nie zamarzła pustynia Gobi, co prawda wyszło słońce, które rozpuściło śnieg odsłaniając przy tym psie kupy na chodnikach, oraz znaleziono Bursztynową komnatę w celi Trynkiewicza, ale umówmy się, to jeszcze nie jest żaden dowód. Walter Mitty w celu ratowania własnej podupadającej kariery i resztek godności swojej oraz czasopisma (lub czasopisma), wyrusza w świat w poszukiwaniu człowieka mogącego jeszcze wszystkich i wszystko uratować. Tu niestety, niedorzeczność zaczyna uganiać się za swym ogonem.

Okazuje się nagle, że od tak można sobie w tej opowieści wyjść z pracy w ciągu dnia i wsiąść do samolotu lecącego na Grenlandię, by potem z helikoptera sterowanego przez uroczego ochlejmordę wskoczyć do wzburzonego morza i z powodzeniem walczyć z rekinami. Można też założyć na siebie old schoolowy plecak ze stelażem i wybrać się w Himalaje, gdzie będąc życiową ofermą zdobyć w pojedynkę całkiem zgrabny szczyt, a wszystko to w godzinach pracy rzecz jasna. Ja rozumiem, że jest to po części film fantasy, ale w tej historii świat urojeń oddziela od świata realnego wyraźna krecha, której nie da się przegapić, ani też pomylić z czymś innym. Dlatego wszystko co jest ulokowane po tej teoretycznie rzeczywistej stronie ludzkiej egzystencji, jest zatrważająco płytkie i momentami absurdalne aż do porzygu. Jak bowiem można mieć zasięg gsm wysoko w tych Himalajach, oraz gadać przez telefon z jakimś popieprzonym adminem serwisu społecznościowego w momencie ataku na szczyt? Albo od tak zjechać sobie na pierwszej lepszej dziecięcej desce z górskiej drogi w Islandii. Nie lubię. Nie lubię jak w ten sposób obraża się moją inteligencję w kinie.

Wkomponowany w opowieść wątek miłosny jest oczywiście równie głęboki. Klękajcie narody. Z tej oceanicznej głębi aż wystają cuchnące wodorosty. Trochę lepiej jest z ogólnym przekazem i licznymi morałami jakie zostały raz lepiej, raz gorzej wkomponowane w treść. Może i są bardzo oczywiste, ale na swój sposób szalenie pożądane, zwłaszcza w obecnej otaczającej nas smutnej nomenklaturze. Stawiają człowieka wyposażonego w stłamszone marzenia w sytuacji bez wyjścia, w łańcuchach ekonomicznego, czy też biurokratycznego zniewolenia oraz ludzkiego upodlenia, a mimo to, niczym Red Bull starają się dodać mu skrzydeł udowadniając przy tym, że wszystko jest w naszym życiu jeszcze możliwe, wystarczy tylko mocno chcieć coś w nim zmienić i mieć siłę podnieść się z kolan. Banał, wiem, taka to niezbyt wysokich lotów pochwała ludzkiego poświęcenia i cierpliwości, ale człowiek zawsze chętnie przytuli do piersi coś miłego i krzepiącego na pocieszenie. Szkoda tylko, że nie można się tu z niczym sensowym identyfikować. Jeśli kogoś nie stać na lot na Islandię, to sorry cię bardzo, ale masz zrobić tak, żeby się dało. Jeśli chcesz wspiąć się na wysoką górę w Himalajach, to po prostu wychodzisz z domu po obiedzie i rach ciach ciach, jesteś na szczycie góry. Może i fajnie to brzmi, ale autor ze swoją dosłownością naraża się także niestety na śmieszność. Filozofia Waltera Mitty’ego przypomina bowiem tą, w której osobie bez nóg karze się wstać z wózka i iść, a przecież doskonale wszyscy wiemy, że pewnych naturalnych przeszkód nie da się pokonać za żadne skarby zagrabione przez Trzecią Rzeszę, lecz o tym Ben Stiller niestety milczy.

Sekretne życie Waltera Mitty mimo, iż naiwnie wierzy w to, że jest filmem wyposażonym w inteligencki pierwiastek, to jednak w dość pokraczny sposób można uznać go za przedsięwzięcie całkiem udane, na pewno warte odnotowania. Jest ładny wizualnie i wychuchany, acz momentami tych efekciarskich wpinek było w nim dużo za dużo. W treści jest dość ubogo, ok, nie ma co się czarować, ale jeśli podejdzie się do niego w sposób absolutnie niewymagający i bezinwazyjny, tak jak nie wiem, do niedzielnego rosołku u babci, to nie powinniśmy się nim boleśnie rozczarować. A raczej to wy nie powinniście, bo ja jednak się trochę rozczarowałem. Pamiętajcie, że to nadal jest tylko i wyłącznie Ben Stiller, twórca Zoolandera, oraz odtwórca głównej roli w Nocy w muzeum. Nie można od tak zacząć wymagać od niego epickiej psychodramy. Muszę go jednak pochwalić za podjęcie próby stworzenia czegoś odrobinę ambitniejszego, za krok ku dojrzałości, za chęci i walkę, myślę, że sporo wysiłku ten film go kosztował, ale jednocześnie ogarnia mnie wściekłość, że z tą maską i rurką do nurkowania założoną na łbie tkwię w wodzie po kostki. Stillera, mimo najszczerszych chęci temat ten przerósł, acz pewnikiem fani jego ekspresji będą zupełnie innego zdania. Cóż, to nie jest mój świat. Ten, w którym ja żyję jest o wiele bardziej czarno-biały oraz brutalny. Ludzie w nim umierają z głodu, pedofile wyskakują z lodówki, a państwo kradnie oszczędności życia swoim obywatelom. Stiller wciska mi siłą kredki do rąk i próbuje wmówić, że dzięki nim mogę go sobie pokolorować po swojemu, ale umówmy się, Grycanek w Aniołki Charliego się nie przekonwertuje. Nawet w snach. To nie jest film dla marzycieli, najwyżej dla licealistów.

3/6

IMDb: 7,6
Filmweb: 7,1



5 komentarzy:

  1. Bosko to opisałeś. W ogóle jesteś boski.

    OdpowiedzUsuń
  2. Obejrzałam go jakoś zupełnie przypadkiem i raczej z pobudek typu "dziś nie chce mi się myśleć". Taaak. Miałam dokładnie te same wątpliwości, głównie dotyczące podróżowania w godzinach pracy i zasięgu w Himalajach :D. Ech no. To tylko Ben Stiller. Stety lub niestety. Te denerwujące motywy w stylu: ha, teraz wam zapodam zagadkę, pogłówkujcie trochę.
    Za to Twój tekst bardzo dobry :)). Podziwiam, że można w ten sposób pisać o takim filmie. Szacun głęboki!

    OdpowiedzUsuń
  3. Arti prosze Cie , zjezdzasz z torow ..........
    Arti

    OdpowiedzUsuń