Pieta
reż. Kim Ki-duk, KOR, 2012
104 min. Aurora Films
Polska premiera: 01.11.2013
Dramat
Za azjatyckim kinem specjalnie się nie uganiam, ani tym bardziej nie przepadam, prawdopodobnie przez dość rażące różnice kulturowe, które czasem stanowią dla mnie barierę wprost nie do ogarnięcia w trackie jej pokonywania. Nie mniej lubię raz na pewien czas wziąć paszport do ręki, znaczy się pilota od tv i teleportować się do dalekowschodnich landów, w których zjada się psy, a programy rozrywkowe w telewizji przewyższają swoimi doznaniami te związane z polizaniem papierka nasiąkniętego dietyloamidem kwasu D-lizergowego (LSD znaczy się). Nie wiem, czynię tak chyba i pewnikiem tylko z ciekawości. Obcując z azjatyckim kinem, zwłaszcza japońskim, czy też po prostu z ichniejszą ekspresją kulturowo-obyczajową, czuję się trochę jak Bill "Fucking" Murray zagubiony w studiu tokijskiej telewizji w Między słowami. Mój słowiański styl bycia często nie potrafi sobie poradzić ze stanem umysłu jaki funkcjonuje na co dzień kilkanaście stref czasowych na prawo ode mnie, ale przyznaję, od czasu do czasu potrzebuję tą różnicę sobie po raz kolejny wyznaczyć, by utwierdzić się w przekonaniu, że znajduję się po jej właściwej stronie.
I właśnie uczyniłem to ponownie. Trochę z braku laku, a po trochu z nudów. Znów szczerze cieszę się z tego, że urodziłem się nad Wisłą, a nie dajmy na to, nad Han-gang w Korei. Tej Południowej, bo Północna wiadomo, jest poza wszelką konkurencją. Właściwie to nie umiem racjonalnie wyjaśnić tego, że Azjaci tak po prawdzie, to mnie nie kręcą w ogóle (jakkolwiek mało sztywno to brzmi). Nie to, że jestem ukrytą opcją rasistowską, ja po prostu nie potrafię sobie wyobrazić siebie ze skośnymi oczami. Nie umiem też znaleźć się w swoich wyobrażeniach w dwuznacznej pozycji z Azjatką (chyba, że po alko - dużo alko). Te od zawsze mienią się w mych oczach zupełnie aseksualnie. Wiem co mówię. Testowałem wielokrotnie. Do tego ta ich wrodzona i męcząca serdeczność, pracowitość, ufność, uległość oraz niskie kłanianie się. W porządku, Japonia, czy Chiny mają wspaniałą historię, potężną przeszłość, którą szanuję, a w kilku przypadkach nawet i zazdroszczę, ale z punktu widzenia centrum Europy, azjatycka społeczność wydaje się być dla mnie zbyt hmm… ekscentryczna. I to nawet biorąc pod uwagę mój wysoki poziom upośledzenia procesów poznawczych.
Ichniejsze kino, zwłaszcza japońskie, rzecz jasna miało, ma i mieć będzie zawsze dużo do zaoferowania. Wystarczy wymienić tylko Kurosawę, Kinoshitę, Kobayashiego, czy Ichikawę - te nazwiska mówią kinomaniakom, zwłaszcza fanom dalekiego wschodu, wszystko, a przynajmniej powinny. Nawet i mnie, mimo, że fanem przecież nie jestem. Kinematografia chińska z kolei, pod kątem produkcji filmów stanowi trzecią siłę na świecie (ponad 500 tytułów rocznie). O hinduskim Bollywood nawet nie chcę się szerzej rozwodzić, gdyż jego fenomenu nie jestem w stanie ani pojąć, ani tym bardziej zrozumieć, a co dopiero zaakceptować. Nie mniej trudno uznać, by jego znaczenie na mapie filmowego świata należało do mikroskopijnych. Jest jeszcze Korea Południowa o której tym razem szerzej. Jeszcze na początku lat 90-tych tamtejszy przemysł filmowy tonął w cenzurze i ideologicznym marazmie, ale wraz z szybkim rozwojem gospodarczym, oraz dzięki inwestycji w branżę takich koreańskich potentatów jak Samsung, bum na produkcję filmową zaczął być tak donośny i zauważalny na całym świecie, niczym masowo pojawiające się na ulicach europejskich miast Hyundaie i Daewoo. Na fali popularności wypłynęły takie nazwiska jak Chang Youn-hyun, Kwang-su Park, Chan-wook Park, czy bohater dzisiejszej recki - Kim Ki-duk. Dzięki kinematograficznej przemianie koreańskie kino przedarło się przez politycznie granice kraju i trafiło pod strzechy światowych festiwalów, a nawet ubiło sobie gniazdko w mainstreamie.
Kim Ki-duk, to przede wszystkim Pusty dom (2004). Pamiętam jak wczoraj, że było to moje jedne z pierwszych wartościowych zetknięć się z kinem koreańskim. Jego wcześniejsza Wiosna, lato, jesień, zima… i wiosna (2003) ku rozpaczy milionów zachwyconych nią istnień ludzkich, nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Właściwie, to nie zrobiła żadnego. Pusty dom wraz z Oldboyem (2003) Chan-wook Parka, otworzyło w mej łepetynie szerzej furtkę na ten właśnie kierunek geograficzny. Od tamtej pory minęło już trochę zimnych i deszczowych wiosen, podczas których pokusiłem się na kilkanaście koreańskich tytułów, ale poza Panem i Panią Zemstą nic szczególnie mi już nie utkwiło w pamięci, acz z pewnością mam jeszcze sporo braków i tyłów, które domagają się podgonienia. Problem w tym, że, jak pisałem na początku, zbytnio się za nimi nie rozglądam. Z ciekawości sprawdziłem sobie nawet przed chwilą, ile na mojej liście ulubionych filmów jakie dotąd widziałem (na razie coś pod 800 tytułów) znajduje się azjatyckich produkcji. Piętnaście. Wstyd? Nie, po prostu niechęć i uprzedzenie.
Najnowszy film Kim Ki-duka – Pieta, wjedzie do naszych kin jak zwykle ze sporym, ponad rocznym opóźnieniem, 1 listopada. Czy warto wydać parę cennych złociszy, by obczaić go na wielkim ekranie? Nie wiem. Ale nie dlatego, żeby postawić się w wygodnym środku i nie podpadać zarówno fanom, jak i jego hejterom, ale dlatego, że… po prostu nie wiem. To bez dwóch zdań trudne i bardzo wymagające kino. Widowiskowość: Zero. Jeśli jednak pozwolimy mu beznamiętnie się porwać, oraz wtopimy w tą jakże trudną do przyswojenia przez przeciętnego wyznawcę cywilizacji zachodniej tkankę, to może jakoś przebrnie się do końcowych napisów i to bez dużej utraty życiodajnych płynów. Fanów gatunku i tamtejszej szerokości geograficznej zachęcać nie trzeba, bo ów tytuł już pewnie dawno spenetrowali, przetrawili i wydalili.
Pieta dźwiga na swych barkach wszystkie ciężary, wady i wzloty (wbrew pozorom też ważą i to całkiem sporo), jakimi obdarzone jest kino azjatyckie, a raczej, jakie tli się w moim ugruntowanym już dawno na ich temat wyobrażeniu. Jest bez dwóch zdań zmysłowe, szalenie intymne i osobiste, do tego obdarte ze sztuczności. Chyba niewiele nacji na świecie potrafi żonglować na ekranie tak bogato wyposażonym w uczucia, emocje, nostalgię i duchową masturbację wachlarzem. Ale to przede wszystkim dlatego, że skośno patrzący na świat wysysają te dary już z mlekiem matki. Gdy więc przeciętny Europejczyk przebije się już przez pierwszą linię demarkacyjną, czyli pogodzi się z trudnymi naleciałościami stricte lingwistycznymi i ekspresyjnymi głównych bohaterów, pozostanie mu już tylko akceptacja fabuły. A w tym konkretnym przypadku, mimo nieśpiesznego tempa, niezbyt głębokiego rozbudowania i zawoalowanej treści, przykuła ona mą uwagę, a nawet skutecznie prowokowała moją ciekawość do śledzenia z dużym zainteresowaniem każdej kolejnej upływającej minuty filmu. Co prawda miałem w trakcie seansu dwa kryzysy, w których za wszelką cenę chciałem przewinąć „akcję” do przodu, a nawet zakończyć walkę przed czasem niemodnie rzucając na matę ręcznikiem, to jednak jak na mnie, to i tak był to całkiem niezły wynik.
Trudno jest mi tylko zaakceptować dość szybką przemianę głównego bohatera, Kang-do, obdartego ze wszelkich uczuć, skrupułów, współczucia oraz symptomów empatii, pałającego się zawodowo egzekucją długów w slumsach wielkiego, błyskawicznie rozwijającego się miasta. Do skutecznego ściągania ekstremalnie wysokich procentów i rat od pożyczek zaciąganych przez tamtejszą biedotę, stosuje on dość drastyczne metody, zwane potocznie - nielegalnymi, o charakterze przestępczym. W momencie niespodziewanego pojawienia się w jego życiu kobiety w średnim wieku, zaczyna się jego mentalna przemiana, a w przypadku widza, zgadywanka. Co prawda reżyser daje nam od niemal samego początku wyraźnie do zrozumienia, jakim finałem może się ów przemiana głównego bohatera zakończyć, to jednak muszę przyznać, iż sposób poprowadzenia jej do końca, oraz forma prezentacji, wyszła Kim Ki-dukowi całkiem zgrabnie.
W przedstawionym nam w ten sposób morzu, a wręcz oceanowi brutalności, przemocy oraz nienawiści jaka towarzyszy mieszkańcom slumsów, a także biorąc pod uwagę zamysł metaforyczny reżysera - na całym świecie, nam wszystkim - z pomocą biblijnych, trochę może i oklepanych motywów, Ki-duk odnajduje na tafli wzburzonego morza i oceanu kawałek pięknej, dziewiczej wyspy, oraz nazywa ją "Nadzieja" (jeszcze człowieczeństwo nie umarło). Pieta po włosku oznacza "miłosierdzie", a plastyczną jej wersją jest ta watykańska, autorstwa Michała Anioła z roku 1499 roku, znajdująca się w bazylice św. Piotra, a przedstawiająca Matkę Boską trzymającą na kolanach martwego Jezusa Chrystusa.
Nawiązania, choćby sądząc po samej okładce, są aż nadto widoczne. Cała opowieść również krzyczy do widza, wali go po łbie obuchem i prowadzi za rękę w stronę duchowej destrukcji i późniejszego odkupienia. Matczyna miłość, poświęcenie i oddanie, zemsta i przebaczenie, wszystko to bazuje na jaskrawych przeciwieństwach i splata się w jedną spójną całość, w casus ludzkości - grzesznej ludzkości. Nihil novi - rzekłby klasyk, ale ze względu na azjatycką wrażliwość, oraz dzięki całkiem interesującemu i uniwersalnemu poprowadzeniu historii o zbłąkanej we wszechświecie duszy, Pieta wydaje się być apetycznym kąskiem zdecydowanie nadającym się do konsumpcji, ale niestety, będąc przy tym również niestrawnym wyrobem mięsopodobnym. Smakuje trochę jak świetnie przyrządzony przysłowiowy pies zmielony wraz z budą (zgaduję, bo przecież nie jadłem - chyba). Grunt, że chociaż ładnie pachnie.
4/6
IMDb: 7,0
Filmweb: 7,1
reż. Kim Ki-duk, KOR, 2012
104 min. Aurora Films
Polska premiera: 01.11.2013
Dramat
Za azjatyckim kinem specjalnie się nie uganiam, ani tym bardziej nie przepadam, prawdopodobnie przez dość rażące różnice kulturowe, które czasem stanowią dla mnie barierę wprost nie do ogarnięcia w trackie jej pokonywania. Nie mniej lubię raz na pewien czas wziąć paszport do ręki, znaczy się pilota od tv i teleportować się do dalekowschodnich landów, w których zjada się psy, a programy rozrywkowe w telewizji przewyższają swoimi doznaniami te związane z polizaniem papierka nasiąkniętego dietyloamidem kwasu D-lizergowego (LSD znaczy się). Nie wiem, czynię tak chyba i pewnikiem tylko z ciekawości. Obcując z azjatyckim kinem, zwłaszcza japońskim, czy też po prostu z ichniejszą ekspresją kulturowo-obyczajową, czuję się trochę jak Bill "Fucking" Murray zagubiony w studiu tokijskiej telewizji w Między słowami. Mój słowiański styl bycia często nie potrafi sobie poradzić ze stanem umysłu jaki funkcjonuje na co dzień kilkanaście stref czasowych na prawo ode mnie, ale przyznaję, od czasu do czasu potrzebuję tą różnicę sobie po raz kolejny wyznaczyć, by utwierdzić się w przekonaniu, że znajduję się po jej właściwej stronie.
I właśnie uczyniłem to ponownie. Trochę z braku laku, a po trochu z nudów. Znów szczerze cieszę się z tego, że urodziłem się nad Wisłą, a nie dajmy na to, nad Han-gang w Korei. Tej Południowej, bo Północna wiadomo, jest poza wszelką konkurencją. Właściwie to nie umiem racjonalnie wyjaśnić tego, że Azjaci tak po prawdzie, to mnie nie kręcą w ogóle (jakkolwiek mało sztywno to brzmi). Nie to, że jestem ukrytą opcją rasistowską, ja po prostu nie potrafię sobie wyobrazić siebie ze skośnymi oczami. Nie umiem też znaleźć się w swoich wyobrażeniach w dwuznacznej pozycji z Azjatką (chyba, że po alko - dużo alko). Te od zawsze mienią się w mych oczach zupełnie aseksualnie. Wiem co mówię. Testowałem wielokrotnie. Do tego ta ich wrodzona i męcząca serdeczność, pracowitość, ufność, uległość oraz niskie kłanianie się. W porządku, Japonia, czy Chiny mają wspaniałą historię, potężną przeszłość, którą szanuję, a w kilku przypadkach nawet i zazdroszczę, ale z punktu widzenia centrum Europy, azjatycka społeczność wydaje się być dla mnie zbyt hmm… ekscentryczna. I to nawet biorąc pod uwagę mój wysoki poziom upośledzenia procesów poznawczych.
Ichniejsze kino, zwłaszcza japońskie, rzecz jasna miało, ma i mieć będzie zawsze dużo do zaoferowania. Wystarczy wymienić tylko Kurosawę, Kinoshitę, Kobayashiego, czy Ichikawę - te nazwiska mówią kinomaniakom, zwłaszcza fanom dalekiego wschodu, wszystko, a przynajmniej powinny. Nawet i mnie, mimo, że fanem przecież nie jestem. Kinematografia chińska z kolei, pod kątem produkcji filmów stanowi trzecią siłę na świecie (ponad 500 tytułów rocznie). O hinduskim Bollywood nawet nie chcę się szerzej rozwodzić, gdyż jego fenomenu nie jestem w stanie ani pojąć, ani tym bardziej zrozumieć, a co dopiero zaakceptować. Nie mniej trudno uznać, by jego znaczenie na mapie filmowego świata należało do mikroskopijnych. Jest jeszcze Korea Południowa o której tym razem szerzej. Jeszcze na początku lat 90-tych tamtejszy przemysł filmowy tonął w cenzurze i ideologicznym marazmie, ale wraz z szybkim rozwojem gospodarczym, oraz dzięki inwestycji w branżę takich koreańskich potentatów jak Samsung, bum na produkcję filmową zaczął być tak donośny i zauważalny na całym świecie, niczym masowo pojawiające się na ulicach europejskich miast Hyundaie i Daewoo. Na fali popularności wypłynęły takie nazwiska jak Chang Youn-hyun, Kwang-su Park, Chan-wook Park, czy bohater dzisiejszej recki - Kim Ki-duk. Dzięki kinematograficznej przemianie koreańskie kino przedarło się przez politycznie granice kraju i trafiło pod strzechy światowych festiwalów, a nawet ubiło sobie gniazdko w mainstreamie.
Kim Ki-duk, to przede wszystkim Pusty dom (2004). Pamiętam jak wczoraj, że było to moje jedne z pierwszych wartościowych zetknięć się z kinem koreańskim. Jego wcześniejsza Wiosna, lato, jesień, zima… i wiosna (2003) ku rozpaczy milionów zachwyconych nią istnień ludzkich, nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Właściwie, to nie zrobiła żadnego. Pusty dom wraz z Oldboyem (2003) Chan-wook Parka, otworzyło w mej łepetynie szerzej furtkę na ten właśnie kierunek geograficzny. Od tamtej pory minęło już trochę zimnych i deszczowych wiosen, podczas których pokusiłem się na kilkanaście koreańskich tytułów, ale poza Panem i Panią Zemstą nic szczególnie mi już nie utkwiło w pamięci, acz z pewnością mam jeszcze sporo braków i tyłów, które domagają się podgonienia. Problem w tym, że, jak pisałem na początku, zbytnio się za nimi nie rozglądam. Z ciekawości sprawdziłem sobie nawet przed chwilą, ile na mojej liście ulubionych filmów jakie dotąd widziałem (na razie coś pod 800 tytułów) znajduje się azjatyckich produkcji. Piętnaście. Wstyd? Nie, po prostu niechęć i uprzedzenie.
Najnowszy film Kim Ki-duka – Pieta, wjedzie do naszych kin jak zwykle ze sporym, ponad rocznym opóźnieniem, 1 listopada. Czy warto wydać parę cennych złociszy, by obczaić go na wielkim ekranie? Nie wiem. Ale nie dlatego, żeby postawić się w wygodnym środku i nie podpadać zarówno fanom, jak i jego hejterom, ale dlatego, że… po prostu nie wiem. To bez dwóch zdań trudne i bardzo wymagające kino. Widowiskowość: Zero. Jeśli jednak pozwolimy mu beznamiętnie się porwać, oraz wtopimy w tą jakże trudną do przyswojenia przez przeciętnego wyznawcę cywilizacji zachodniej tkankę, to może jakoś przebrnie się do końcowych napisów i to bez dużej utraty życiodajnych płynów. Fanów gatunku i tamtejszej szerokości geograficznej zachęcać nie trzeba, bo ów tytuł już pewnie dawno spenetrowali, przetrawili i wydalili.
Pieta dźwiga na swych barkach wszystkie ciężary, wady i wzloty (wbrew pozorom też ważą i to całkiem sporo), jakimi obdarzone jest kino azjatyckie, a raczej, jakie tli się w moim ugruntowanym już dawno na ich temat wyobrażeniu. Jest bez dwóch zdań zmysłowe, szalenie intymne i osobiste, do tego obdarte ze sztuczności. Chyba niewiele nacji na świecie potrafi żonglować na ekranie tak bogato wyposażonym w uczucia, emocje, nostalgię i duchową masturbację wachlarzem. Ale to przede wszystkim dlatego, że skośno patrzący na świat wysysają te dary już z mlekiem matki. Gdy więc przeciętny Europejczyk przebije się już przez pierwszą linię demarkacyjną, czyli pogodzi się z trudnymi naleciałościami stricte lingwistycznymi i ekspresyjnymi głównych bohaterów, pozostanie mu już tylko akceptacja fabuły. A w tym konkretnym przypadku, mimo nieśpiesznego tempa, niezbyt głębokiego rozbudowania i zawoalowanej treści, przykuła ona mą uwagę, a nawet skutecznie prowokowała moją ciekawość do śledzenia z dużym zainteresowaniem każdej kolejnej upływającej minuty filmu. Co prawda miałem w trakcie seansu dwa kryzysy, w których za wszelką cenę chciałem przewinąć „akcję” do przodu, a nawet zakończyć walkę przed czasem niemodnie rzucając na matę ręcznikiem, to jednak jak na mnie, to i tak był to całkiem niezły wynik.
Trudno jest mi tylko zaakceptować dość szybką przemianę głównego bohatera, Kang-do, obdartego ze wszelkich uczuć, skrupułów, współczucia oraz symptomów empatii, pałającego się zawodowo egzekucją długów w slumsach wielkiego, błyskawicznie rozwijającego się miasta. Do skutecznego ściągania ekstremalnie wysokich procentów i rat od pożyczek zaciąganych przez tamtejszą biedotę, stosuje on dość drastyczne metody, zwane potocznie - nielegalnymi, o charakterze przestępczym. W momencie niespodziewanego pojawienia się w jego życiu kobiety w średnim wieku, zaczyna się jego mentalna przemiana, a w przypadku widza, zgadywanka. Co prawda reżyser daje nam od niemal samego początku wyraźnie do zrozumienia, jakim finałem może się ów przemiana głównego bohatera zakończyć, to jednak muszę przyznać, iż sposób poprowadzenia jej do końca, oraz forma prezentacji, wyszła Kim Ki-dukowi całkiem zgrabnie.
W przedstawionym nam w ten sposób morzu, a wręcz oceanowi brutalności, przemocy oraz nienawiści jaka towarzyszy mieszkańcom slumsów, a także biorąc pod uwagę zamysł metaforyczny reżysera - na całym świecie, nam wszystkim - z pomocą biblijnych, trochę może i oklepanych motywów, Ki-duk odnajduje na tafli wzburzonego morza i oceanu kawałek pięknej, dziewiczej wyspy, oraz nazywa ją "Nadzieja" (jeszcze człowieczeństwo nie umarło). Pieta po włosku oznacza "miłosierdzie", a plastyczną jej wersją jest ta watykańska, autorstwa Michała Anioła z roku 1499 roku, znajdująca się w bazylice św. Piotra, a przedstawiająca Matkę Boską trzymającą na kolanach martwego Jezusa Chrystusa.
Nawiązania, choćby sądząc po samej okładce, są aż nadto widoczne. Cała opowieść również krzyczy do widza, wali go po łbie obuchem i prowadzi za rękę w stronę duchowej destrukcji i późniejszego odkupienia. Matczyna miłość, poświęcenie i oddanie, zemsta i przebaczenie, wszystko to bazuje na jaskrawych przeciwieństwach i splata się w jedną spójną całość, w casus ludzkości - grzesznej ludzkości. Nihil novi - rzekłby klasyk, ale ze względu na azjatycką wrażliwość, oraz dzięki całkiem interesującemu i uniwersalnemu poprowadzeniu historii o zbłąkanej we wszechświecie duszy, Pieta wydaje się być apetycznym kąskiem zdecydowanie nadającym się do konsumpcji, ale niestety, będąc przy tym również niestrawnym wyrobem mięsopodobnym. Smakuje trochę jak świetnie przyrządzony przysłowiowy pies zmielony wraz z budą (zgaduję, bo przecież nie jadłem - chyba). Grunt, że chociaż ładnie pachnie.
4/6
IMDb: 7,0
Filmweb: 7,1
oglądając "Pietę" miałam podobne wrażenie - że oglądam jakiś kompletnie mi nieznany świat. Co nie znaczy, że film mi się nie podobał. To było bardzo ciekawe przeżycie. Moją pierwszą refleksją po seansie było, że takim film nigdy nie powstałby w USA czy Europie. Dlatego choć również bardzo rzadko mam styczność z kinem azjatyckim i nie do końca je rozumiem, zawsze czuję, że zapuszczam się w jakieś nowe rejony i to jest ta wartość dodana kina ze Wschodu.
OdpowiedzUsuńu mnie leży na dysku od roku i mimo mojej miłości do kultury i kina azjatyckiego, jakoś mi nie śpieszno do tego seansu, choć pewnie nastanie ten czas już wkrótce
OdpowiedzUsuń