tag:blogger.com,1999:blog-89326047202567421782024-03-16T02:09:39.706+01:00ekran pod okiemPrawdopodobnie najbardziej chamski, bezczelny, seksistowski oraz niepoprawny politycznie blog filmowy jaki znajdziecie w sieci. Wujek Ekranhttp://www.blogger.com/profile/12625983942558145503noreply@blogger.comBlogger369125tag:blogger.com,1999:blog-8932604720256742178.post-83958421242771810712020-05-05T13:26:00.000+02:002020-05-05T21:39:43.127+02:00THE END<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Coś się kończy, a coś się… kończy.<br />
<br />
Myślę, że to dobry moment, żeby powiedzieć: „nie chce mi się”. <br />
<br />
Mija dokładnie 11 lat od momentu, kiedy ni z gruchy ni z pietruchy, będąc pod wpływem wirusa filipińskiego założyłem bloga „ekran pod okiem”. Do dziś nie wiem po co. Tzn. myślałem, że może dzięki niemu uda mi się wyrywać fajniejsze niewiasty, ale jeśli ktoś liczy na podobne bonusy, to tak w tajemnicy napiszę, że nie warto. Może chociaż było to opłacalne finansowo? Yyy, no nie. Zarobiłem na reklamach okrągłe 114,70 zł. Popularność? No słabo w uj. Ledwie 398 tys. odsłon w całym okresie żywotności bloga, czyli pewnie tyle, co w jeden tydzień robi Instagram Julki Wieniawy. Niemniej nie żałuję. <br />
<br />
Przez 11 lat zamieściłem 368 recenzji filmowych (acz wolę je nazywać po prostu tekstami), które co prawda z recenzjami nie miały zbyt wiele wspólnego, ale dostarczyły mi wiele frajdy i radości. Tak, ten blog stworzyłem głównie dla samego siebie i dla własnych plebejskich przyjemności. To naprawdę klawe i relaksujące uczucie stukać tak bez sensu w te klawisze. Nie zależało mi na promocji, reklamie, ani na zdobywaniu kolejnych fanów. Nigdy nie stosowałem żadnych praktyk mających na celu dotarcie do jak największej rzeszy ludzi, uznałem, że jak ktoś ma tu trafić, ten zrobi to albo przez przypadek, albo przez zupełną pomyłkę, ale gdy jednak zostanie ze mną na dłużej, to taki jegomość/jasnowłosa będzie dla mnie więcej wart/a niż tysiąc nowych followersów naganianych przez płatną reklamę.<br />
<br />
Niemniej zapału starczyło mi na ledwie jedną dekadę, co i tak biorąc pod uwagę inne samozwańcze blogi filmowe, oraz ich średnią żywotność - nie jest złym wynikiem. Prawda jest taka, że przestało mi się już chcieć, nie tyle dla tej skromnej garstki mnie czytających (wielkie joł dla was), co przede wszystkim dla samego siebie. Ale przede wszystkim, przestało mnie to kręcić. Cały ten fun opuścił mnie już dobre dwa lata temu, a przez ten czas tylko siebie oszukiwałem i mamiłem, że może ma to wszystko jakiś sens. W końcu przejrzałem samego siebie na wylot i powiedziałem własnemu alter ego prowadzącemu tego bloga – żeby mnie już więcej nie męczył i poszedł won. No i poszedł.<br />
<br />
Nie zamykam bloga na kłódkę, jest na nim jeszcze sporo treści, lepszej, gorszej, ale może ktoś kiedyś będzie chciał tu do czegoś wrócić, czegoś poszukać – zapraszam o każdej porze dnia i nocy. Niemniej nowych tekstów tu raczej już nie uświadczycie. Co prawda zachowuję prawo do zmiany zdania, za rok, dwa, może nawet za tydzień wstając z wyra i waląc się kolanem o kant stołu poczuję wewnętrzną potrzebę, by jednak powrócić, ale na dziś jest to mgliste i wątpliwe. Pozwólcie więc, że w tym miejscu się z wami pożegnam, co by mieć spokój duszy i lekkość na wątrobie.<br />
<br />
Blog idzie do zamrażarki, ale jakby ktoś bardzo za mną tęsknił, to nadal wydurniam się na <a href="https://www.facebook.com/ekranpodokiem">fejsowym fanpage’u</a>. Tu nadal nic się nie zmienia. Dalej będę sobie śmieszkował i obrażał innych, a czasem też coś dla odmiany polecę i zrecenzuję zupełnie na poważnie. Zatem, żeby nie przedłużać, szerokości, bajo.<br />
<br />
Wujek Ekran<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-VWoyTZ5QRqM/XrGmnr8cadI/AAAAAAAAXZg/tCSrrarCPDcl2TvlC0AFZNHf6P_aBEwnQCLcBGAsYHQ/s1600/1hwj.gif" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="272" data-original-width="320" src="https://1.bp.blogspot.com/-VWoyTZ5QRqM/XrGmnr8cadI/AAAAAAAAXZg/tCSrrarCPDcl2TvlC0AFZNHf6P_aBEwnQCLcBGAsYHQ/s1600/1hwj.gif" /></a></div>
<br /></div>
Wujek Ekranhttp://www.blogger.com/profile/12625983942558145503noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8932604720256742178.post-38135310826475775172020-01-30T21:55:00.002+01:002020-01-30T22:02:08.932+01:00A Virtual Reality Soldier Simulator<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-34tCLDZTh0g/XjCdXDT0krI/AAAAAAAAWZw/CiZi55Qf8L8PdmjQhKuXWMEt-LYX218hwCLcBGAsYHQ/s1600/1.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1011" height="200" src="https://1.bp.blogspot.com/-34tCLDZTh0g/XjCdXDT0krI/AAAAAAAAWZw/CiZi55Qf8L8PdmjQhKuXWMEt-LYX218hwCLcBGAsYHQ/s200/1.jpg" width="126" /></a></div>
<b><span style="font-size: large;">1917</span></b><br />
reż. Sam Mendes, USA, GBR, 2019<br />
119 min. Monolith Films<br />
Polska premiera: 24.01.2020<br />
Dramat, Wojenny, Historyczny<br />
<br />
<b><br />
</b> <b>Kupiłem sobie proszę ja was nową i zachwalaną wszędzie grę, taką na konsolę. Co prawda spóźniłem się z nią na Sylwestra, no ale teraz przynajmniej można ją kupić taniej w promocji. Gra ta jest trochę brutalna, bynajmniej nie dla gówniaków, zabiera nas bowiem do okopów pierwszej wojny światowej i robi z mózgu kisiel. Jest bardzo realistyczna, aż czuć swąd porozścielanych wszędzie gnijących ciał żołnierzy. Świetne odwzorowane lokacje, zaś grafika, no ja nie mogę, wprost wgniata w fotel. Podobał mi się także sposób sterowania jednej z dwóch głównych postaci jakie mamy do wyboru, jest wręcz intuicyjny i łatwy w opanowaniu. Ogólna grywalność tej symulacji stoi na bardzo wysokim poziomie, acz trochę szkoda, że do wyboru mamy tylko jedną misję, którą, jak się sprężymy, można przejść w dwie godziny. Niemniej polecam bardzo. Gra ta nazywa się <i>„1917”</i> i ponoć dostała już nawet kilka jakichś nagród, z tych bardziej liczących się.</b><br />
<br />
Właściwie to po tym wstępie mógłbym już poprzestać swojego wywodu i dalej nic nie pisać, ale wtedy pewnie nazwalibyście mnie chujem, a ja nie lubię być tak nazywany. Zgoda. <i>1917 </i><b>Sama Mendesa</b> zasługuje na zdecydowanie więcej akapitów. To bardzo gruby tytuł na tle setek chudych i to z kilku powodów.<br />
<br />
Po pierwsze, z powodów stricte konstrukcyjnych i technicznych. Sposób realizacji nie jest typowy i często spotykany w kinie, i to pomimo tego, że nie jest też czymś nowatorskim na tle wielu wcześniejszych podobnych produkcji, to jednak zwraca na siebie uwagę i powoduje, że obcowanie z tym kawałkiem mięcha dostarcza dodatkowych smaczków, acz zapewne te docenione zostaną przez niewielu. Historia zawarta w filmie, przynajmniej w teorii, przedstawiona jest widzowi za pośrednictwem jednego, niekończącego się ujęcia kamery stale podążającej za bohaterami z punktu A do B, co oczywiście nie jest do końca prawdą, bowiem cięcia istnieją i jest ich zapewne całkiem wiele, są one jednak bardzo dobrze zakamuflowane, co nie zmienia faktu, że odczucie ciągłości i spójności realizacyjnej przy pochłanianiu tegoż befsztyczka jest jednoznaczne. To jest przede wszystkim dobry chwyt marketingowy, ale też nie sposób nie pochylić nisko głowy z uznaniem przed autorem zdjęć, którym jest nie kto inny, jak sam mistrz w swoim fachu - <b>Roger Deakins</b>.<br />
<br />
Po drugie, z powodów stricte historycznych. Pierwsza wojna światowa nie jest częstym bywalcem w mainstreamowym kinie, by nie napisać wprost, że nie bywa tam prawie w ogóle. I nic dziwnego. „Wielka Wojna” była zderzeniem XX-wiecznej techniki z XIX-wieczną strategią i taktyką, a główne działania wojenne miały charakter pozycyjny. W praktyce oznaczało to mniej więcej tyle, że dwie walczące ze sobą armie zatrzymywały się w pewnym momencie natarcia na liniach frontów, które ciągnęły się na niespotykanej dotąd długości i wzajemnie ostrzeliwały się czym popadnie. Żołnierze często pozbawieni ze sobą łączności siedzieli w labiryntach okopów i w schronach. Oddzieleni byli od siebie nawzajem polami minowymi oraz zasiekami z drutów kolczastych, które co pewien czas jedni i drudzy próbowali przełamać robiąc wyłom w obronie wroga, co najczęściej kończyło się jednak dużymi stratami i tylko chwilowym zyskaniem małego fragmentu obronnej linii wroga. Ten z kolei dążył do jego szybkiego odzyskania, co koniec końców pochłaniało z jednej jak i drugiej strony ogromną ilość strat w ludziach i tym samym nie prowadziło to do żadnego rozstrzygnięcia. Z punktu widzenia widowiskowości kinowej – nuda. Coś, jak partia szachów wybornych sowieckich szachistów. Jak więc zrobić z tego porywający współczesnego rozkapryszonego widza film wojenny z elementami kina akcji i do tego jeszcze odnieść sukces?<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-3f6maLYo5vw/XjCfw2F8QYI/AAAAAAAAWaM/LEnsABOczqEfI57T7cHJbvbo21bqqTDHwCLcBGAsYHQ/s1600/11.webp" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="208" data-original-width="500" height="165" src="https://1.bp.blogspot.com/-3f6maLYo5vw/XjCfw2F8QYI/AAAAAAAAWaM/LEnsABOczqEfI57T7cHJbvbo21bqqTDHwCLcBGAsYHQ/s400/11.webp" width="400" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
Sam Mendes poprosił o potrzymanie mu złocistego nektaru bogów i wziął się do pracy. Postanowił tą „nudę” wykorzystać w pełni i wycisnąć z niej całą esencję, by na podstawie niezwykle prostej historii, opartej z resztą na prawdziwych faktach, zmaterializować na ekranie tamtejsze piekło wojenne w sposób nie tyle widowiskowy, co też bardzo realistyczny, a przy tym wiercący dziurę w głowie widza. Wziął za chabety dwóch młodych brytyjskich chłopaków odpoczywających chwilowo pod drzewem między jednym natarciem, a drugim, starszego szeregowego Blake’a oraz kaprala Schofielda i poprzez rozkaz wydany im przez generała Erinmore wysłał ich z niezwykle ważną, iście straceńczą misją polegającą na przedostaniu się za linię wroga do 2 pułku piechoty z Devonshire z rozkazem adresowanym do pułkownika Mackenziego, od czego zależeć będzie życie 1600 żołnierzy. 24 godziny, marsz z punktu A do punktu B przez linię frontu, ziemię niczyją, splądrowaną i boleśnie doświadczoną przez wycofujących się Niemców. Bułka z masłem. Teoretycznie można by tą historię opowiedzieć w gromkim towarzystwie już przy pierwszym piwie, by już przy drugim zapomnieć o czym ona w ogóle opowiadała. W praktyce jednak panowie Mendes i Deakins zrobili bardzo wiele, by do tego jednak nie doszło, co, mówiąc wprost, w dużym stopniu im się udało.<br />
<br />
Dla mnie, trochę psychofana techniki kręcenia filmów i przedstawiania mi ich z punktu widzenia stricte realizacyjnego, to była prawdziwa rozkosz dla oczu. Może nie tak wielka jak biust Salmy Hayek, ale też patrzyłem na to wszystko z niekłamanym zachwytem i zarazem z wielkim podziwem. Jak wspomniałem wyżej, pierwsze linie frontu bazowały wtedy na niekończących się labiryntach okopów i właśnie to scenograficzne katharsis udało się twórcom filmu zobrazować w 1917 procentach. Batalistyka również nie pozostawia wiele do życzenia, może poza kilkoma scenami, z których można wywnioskować jedno, że szkopy kompletnie nie umiały strzelać do ruchomego celu i to nawet z bliskiej odległości, co niektórych pewnie będzie trochę razić w oczy, mnie w sumie też raziło, ale i tak w końcu machnąłem na to ręką. Da się to obronić. Poza tym cały ten syf, zgnilizna, odór rozkładających się ciał i padające trupy jeden po drugim, także permanentne błoto, brud, szczury wielkości psów i ogólnie cały ten nędzny i przytłaczający swym koszmarem wojenny krajobraz przedstawiony został w sposób bardzo przekonujący łamane na wstrząsający. I to, co podoba mi się tutaj najbardziej, twórcy nie zrobili tego w sposób hmm… inwazyjny, i już tłumaczę co mam na myśli.<br />
<br />
Film pozbawiony jest moralizatorskiego tonu, nie ma w nim krzty patosu, ani też gloryfikowania tudzież osądzania jednej ze stron konfliktu. Nawet ciężko tu o charakterystyczny antywojenny wydźwięk, acz z pewnością wielu go w nim dostrzeże. <i>1917</i> ogląda się raczej jak sprawnie nakręcony dokument, którego celem nadrzędnym jest przekazanie odbiorcy suchych faktów i informacji. Wróg jest tu wrogiem, rozkaz rozkazem, a zabijanie zabijaniem. Nie ma czasu na zastanawianie się nad sensem, ideą, nie ma też czasu na zaczerpnięcie świeżego powietrza. Kto zaczyna w tym pozbawionym nadrzędnych cech człowieczeństwa tyglu myśleć, ten zaraz ginie. To są zupełnie oczywiste mechanizmy obronne oraz instynkty samozachowawcze ludzi, w tym przypadku żołnierzy wysłanych na front, którzy pragną w tych trudnych warunkach tylko jednego - przetrwać. Albo on ukatrupi mnie, albo ja jego. Proste jak... wiecie co.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-cCPYxjY2-BU/XjCf2hbmdzI/AAAAAAAAWaQ/kvkulqrwrcc0Bsy4wlk4xH_8jm40EBwKwCLcBGAsYHQ/s1600/22.webp" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="208" data-original-width="500" height="166" src="https://1.bp.blogspot.com/-cCPYxjY2-BU/XjCf2hbmdzI/AAAAAAAAWaQ/kvkulqrwrcc0Bsy4wlk4xH_8jm40EBwKwCLcBGAsYHQ/s400/22.webp" style="cursor: move;" width="400" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
Myślę, ba, widuję to prawie codziennie, że tej szalenie prostej i zero-jedynkowej postawy chyba nigdy już nie zrozumieją wszech maści współcześni antywojenni pacyfiści w kapciach namawiający cały świat do wzajemnego miłowania się i pokoju, jednocześnie kompletnie nie ogarniając kuwety, historii, polityki i faktów. Oni powinni się tym filmem trochę zawieść. Narrator Mendes nie sili się na jakieś wymuszone przez współczesne normy społeczne moralitety. Być może gdzieś między wierszami mówi, że każda wojna jest złem samym w sobie, niby pokazuje zupełnie niepotrzebną, często bezsensowną, a nawet przypadkową śmierć jednostek, ale opowiada nam o tym w sposób chłodny, uczciwy. Nie próbuje zawracać kijem rzeki, raczej dostojnym głosem Krystyny Czubówny czytającej o krwawych drapieżnikach i ich ofiarach mówi, że tak już po prostu w przyrodzie jest i to od zarania dziejów. Że czasem nasi chłopcy i synowie, mężowie i ojcowie muszą iść się bić, za nas i dla nas, dla celów wyższych, których może nie wszyscy rozumiemy i nie zawsze się z nimi zgadzamy. Nic i nikt tego nie zmieni, choć nadal próbuje wielu. Możemy za to pamiętać o tych, którzy zginęli, którzy poszli się bić, którzy polegli, lub zwyciężyli, o których zapomniał już cały świat. Wszyscy zasługują na pamięć. Zasługują na takie filmy.<br />
<br />
W <i>1917</i> podobało mi się także to, że pomimo tego, iż na ekranie nieco więcej zaczyna się dziać dopiero po kilkudziesięciu minutach, to cały czas i od niemal samego początku siedziałem na zaciśniętych pośladach. Nie, to nie przez pewną potrzebę fizjologiczną, tylko przez umiejętne przykuwanie mojej uwagi do ekranu nawet w chwilach, gdy sytuacja tego nie wymagała. Kolejny z plusów - Brak znanych i oklepanych gęb na ekranie. Oczywiście mamy <b>Colina Firtha</b>, mamy też <b>Benedicta Cumberbatcha</b>, ale tylko w epizodycznych rolach, natomiast nasi główni bohaterowie, to, przynajmniej dla mnie, bardziej nołnejmy (przynajmniej do dziś), dzięki czemu oglądając ich poczynania nie miałem w głowie żadnych skojarzeń z innych filmów z ich udziałem. Dodaje to bardzo przyjemnego w odbiorze poczucia naturalności, tak rzadkiej w mainstreamowym kinie. Na co dzień skazani jesteśmy na aktorów z top listy, zwłaszcza w pierwszym planie, ale też z drugiej strony, czy <b>George MacKay</b> nie zapukał właśnie do tejże topki?<br />
<br />
Kończąc swój wywód, bo też nie ma sensu więcej pisać o dziele niemal kompletnym i bardzo udanym, nadmienię, że <i>1917</i> może i nie jest dziełem monumentalnym, pozbawione jest patosu i widowiskowości, nie uświadczymy w nim także spektakularnych wybuchów, epickich walk, efekciarstwa i eksplozji, daleko mu do <i>Szeregowca Ryana</i>, czy ubiegłorocznego <i>Midway</i>, raczej bliżej mu do <i>Dunkierki</i> nakręconej w stylu <i>Zjawy, </i>to i tak jest to produkcja wyjątkowa i awangardowa już w swoim źródłowym zamyśle. Cenię ten film raz, za odwagę w procesie realizacyjnym, dwa, za podjęcie się trudnej i z pozoru niemal niewykonalnej misji. To prawie tak, jakby mało urodziwy i pryszczaty młodzieniec w swetrze informatyka miał wyrwać w nocnym klubie najlepszą laskę na imprezie. Aby to się udało musisz dać z siebie coś ekstra, coś, czego nikt, a zwłaszcza ta laska się nie spodziewa. Mendes & Deakins (Newman za muzykę w sumie też) by wyrwać najlepszą niewiastę na imprezie, czyli nas wszystkich, dali od siebie niezwykłe zdjęcia, kadry i ujęcia, którymi naszkicowali jeden z najpiękniejszych obrazów o piekle wojny w okopach. Nocne sceny z płonącego miasteczka oraz bieg młodego kaprala wzdłuż szturmującego okopu to właśnie te supermoce, którymi zdobywa się wszystko, rządy dusz, cały świat i najlepsze dziewczyny na imprezie. Właśnie dla takich scen chodzę do kina.<br />
<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-A4WmZRljqOA/XXTjpD0Sx2I/AAAAAAAAVKg/92-_HnSCFaYXObzjLc6N-w_in-VPKgjCACPcBGAYYCw/s1600/5.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="55" data-original-width="307" src="https://1.bp.blogspot.com/-A4WmZRljqOA/XXTjpD0Sx2I/AAAAAAAAVKg/92-_HnSCFaYXObzjLc6N-w_in-VPKgjCACPcBGAYYCw/s1600/5.jpg" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<br />
<br />
<iframe allow="accelerometer; autoplay; encrypted-media; gyroscope; picture-in-picture" allowfullscreen="" frameborder="0" height="340" src="https://www.youtube.com/embed/xSSQQLJft2o" width="520"></iframe><br />
<br /></div>
Wujek Ekranhttp://www.blogger.com/profile/12625983942558145503noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-8932604720256742178.post-86185384774488186302020-01-06T15:58:00.000+01:002020-01-06T15:58:56.856+01:00Złote Ekrany 2019<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-lUaKKq7e3-A/XhHf5b2TwGI/AAAAAAAAWP8/iS2QCmIAeQsbX8-eKxiFZclASfd7sLVhACLcBGAsYHQ/s1600/podklad1.png" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1468" height="400" src="https://1.bp.blogspot.com/-lUaKKq7e3-A/XhHf5b2TwGI/AAAAAAAAWP8/iS2QCmIAeQsbX8-eKxiFZclASfd7sLVhACLcBGAsYHQ/s400/podklad1.png" width="366" /></a></div>
<br />
<br />
Eluwina jesieniarze,<br />
<br />
Co prawda mój blog to taka alternatywka na tle innych blogów, na który niechętnie zagląda nawet już sam jego autor, ale jako, że w życiu rzadko otrzymujemy to czego tak naprawdę chcemy, trzeba przyjąć ten fakt z pokorą. Skoro jednak już tu jesteście, to może też doczytacie do końca, może nawet wam się spodoba, a może nie i też będzie spoko. Żółwik dla was wszystkich.<br />
<br />
Pewnego rodzaju tradycją w tym miejscu jest gala wręczenia Złotych Ekranów, czyli roczne podsumowanie, które jest proste jak włos Mongoła - składa się z 20 najlepszych filmów jakie Wujek Ekran widział w minionym już roku. Właściwie to nie wiem po co już tyle lat to robię, pewnie z przyzwyczajenia. Tak, to chyba jedyne rozsądne wytłumaczenie. Ludzie z przyzwyczajenia oddychają, piją, żyją w małżeńskich kajdanach po 20 lat i robią też inne głupstwa. Moim głupstwem do którego się już przyzwyczaiłem jest właśnie ten blog oraz niniejsze podsumowanie, które już z samego założenia jest bez sensu, bo przecież nigdy nie da się wszystkiego obejrzeć, wszystkiego przemielić i wydać sprawiedliwy osąd. Ale skoro inni mogą, to ja tym bardziej, zatem zapraszam po raz kolejny do zapoznania się z bardzo subiektywnym rankingiem roku pańskiego 2019. Rankingiem szczególnym, bo jubileuszowym, gdyż dziesiątym. Takie jajca.<br />
<br />
A skoro już dziesiąty, to wprowadziłem pewną znaczącą nowość, taki trochę lifting średnio sprzedającego się modelu auta, tudzież lifting starej pomarszczonej twarzy, przez co mój ranking przestanie być ekscentryczną alternatywką na tle innych błyszczących rocznych rankingów, ale czasem tak po prostu bywa, że w rutynie dnia codziennego trzeba coś nagle zmienić, tak dla zdrowotności. Czasem jest to samochód, czasem kobieta, a ja na ten przykład zmieniłem zasady według których do tej pory układałem to zestawienie. Do dziś kierowałem się głównie datą światowej premiery filmu, a nie polskiej, która jak dobrze wiecie, często nie ma zbyt wiele wspólnego ze zdrowym rozsądkiem, bo potrafiła do nas przyjść często z rocznym opóźnieniem względem całego świata, a czasem nawet w ogóle nie przyjść. Głupia pipa. Zatem zakładałem dotąd, że uczciwiej będzie zebrać do kupy filmy z roku produkcyjnego, tyle, że aby mieć czas to wszystko obejrzeć, robiłem takie zestawienie z rocznym opóźnieniem, co wyglądało co najmniej idiotycznie. Przez to traciłem na atrakcyjności i aktualności i w ogóle było to wszystko bez sensu. W tym roku idę już jednak tak jak Kazik, prosto, czyli na skróty i kieruję się już tylko jedną zasadą. W mojej topce znajdują się więc filmy jakie mogliśmy wszyscy obejrzeć w naszych kinach w zakończonym właśnie roku 2019. Tylko tyle i aż tyle.<br />
<br />
Zatem zapraszam na jubileuszową, dziesiątą galę Złotych Ekranów 2019. Endżoj.<br />
<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 20</span></b><br />
<b>Historia małżeńska</b> - reż. Noah Baumbach, USA<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-KvajsGdXv3Y/XhHg5IUy4uI/AAAAAAAAWQI/4UHUjrKyEIkbib4CW-bQuvg_hT4-jvY9ACLcBGAsYHQ/s1600/historia_malzenska_plakat.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1080" height="320" src="https://1.bp.blogspot.com/-KvajsGdXv3Y/XhHg5IUy4uI/AAAAAAAAWQI/4UHUjrKyEIkbib4CW-bQuvg_hT4-jvY9ACLcBGAsYHQ/s320/historia_malzenska_plakat.jpg" width="216" /></a></div>
Ledwo się załapała na listę przebojów, trzy raz była już nawet poza nią, ale jednak zawsze wracała, trochę wyciągając ją za uszy, tak jak czasem pomaga się słabszym uczniom w szkole dając im promocję do następnej klasy za ładne oczy. Bo te love story, tyle, że puszczone od tyłu, właściwie ładne ma tylko oczy. Merytorycznie niestety nie złapało mnie za serducho. Takie rozwody i rozpady związków rzadko spotykane są w przyrodzie, przez co nie umiałem w to do końca uwierzyć. Za to plusik za ukazanie cwaniactwa prawników i tych, którzy dobra pragnąc, wiecznie zło czynią.<br />
<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Miejsce 19</b></span><br />
<b>To my</b> - reż. Jordan Peele, USA<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-pyB7AvkZY8U/XhHhlT4HeII/AAAAAAAAWQQ/vrh2CW8Bp5cgnxLA0WPvcrCVJ-Yzc7MfQCLcBGAsYHQ/s1600/us.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1011" height="320" src="https://1.bp.blogspot.com/-pyB7AvkZY8U/XhHhlT4HeII/AAAAAAAAWQQ/vrh2CW8Bp5cgnxLA0WPvcrCVJ-Yzc7MfQCLcBGAsYHQ/s320/us.jpg" width="202" /></a></div>
Klimat, oryginalność, świeżość, a jakże, jest tu też trochę strasznie i trochę śmiesznie, niby wszystko się więc zgadza. Pan Peele znowu dał mi trochę smacznych frykasów, jednak tym razem w przeciwieństwie do ubiegłorocznego „Uciekaj” kopnął mnie w jajca dużo łagodniej. Ładnie tu nawet i bardzo przyjemnie, tak slasherowo, tylko te aluzje polityczne Peelego trącą myszką i są tendencyjne, przez co trochę mi to w całokształcie wadzi. Niemniej podobało mi się bardzo, bo lubię ładne i nieoczywiste rzeczy.<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Miejsce 18</b></span><br />
<b>Złodziejaszki</b> - reż. Hirokazu Koreeda, JPN<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-p7eeygSFXNw/XhHiiLhurbI/AAAAAAAAWQc/VbQczmeA2B85PMQQ15q21eOO2nKcneUTACEwYBhgL/s1600/zlodziejaszki.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1000" data-original-width="706" height="320" src="https://1.bp.blogspot.com/-p7eeygSFXNw/XhHiiLhurbI/AAAAAAAAWQc/VbQczmeA2B85PMQQ15q21eOO2nKcneUTACEwYBhgL/s320/zlodziejaszki.jpg" width="225" /></a></div>
Kino azjatyckie w minionym roku miało wielu mocnych reprezentantów. Gdyby ich filmy mogły wystąpić w jednej drużynie, np. na Mundialu, to kto wie, mogliby powalczyć nawet o finał. Zwykle podchodzę do ich kina z pewną obawą i nieufnością, to nie moja kulturowa wrażliwość, ale tym razem obyło się bez elektrowstrząsów. Cieplutkie i egzotyczne kino, niczym wakacje na Madagaskarze w zimie. Umiejętnie dotyka społecznych nizin i klasowych nierówności, ale mam wrażenie, że jego uniwersalność kończy się jeszcze gdzieś w Azji.<br />
<br />
<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 17</span></b><br />
<b>Doktor Sen</b> - reż. Mike Flanagan, USA<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-u82EtU0Nf8I/XhHjHPk5X2I/AAAAAAAAWQk/c2WkhdtDWXYOGdYpugaWNwnd9mu-B_lrwCLcBGAsYHQ/s1600/dc.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="919" data-original-width="620" height="320" src="https://1.bp.blogspot.com/-u82EtU0Nf8I/XhHjHPk5X2I/AAAAAAAAWQk/c2WkhdtDWXYOGdYpugaWNwnd9mu-B_lrwCLcBGAsYHQ/s320/dc.jpg" width="215" /></a></div>
Pozytywne zaskoczenie. Podchodziłem do niego tak jak pies do jeża, dużego ciśnienia właściwie nie zaobserwowano, obejrzałem go dopiero tydzień temu, a tu nagle taki suprajs wyskoczył, że z tym jeżem znaleźliśmy wspólny mianownik i polubiliśmy się do tego stopnia, że już piąty dzień nie trzeźwiejemy. To zdecydowanie jedna z najlepszych ekranizacji prozy Kinga. Do tego świetny klimat nawiązujący i czerpiący garściami ze „Lśnienia”. Może nie w stylu Kubricka, bo też nikt tak nie potrafi, ale i tak poczułem się jakbym wrócił ponownie do Hotelu Overlook.<br />
<br />
<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 16</span></b><br />
<b>Szczęśliwy Lazzaro</b> - reż. Alice Rohrwacher, ITA, FRA, GER, SUI<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-aFS55Qt40xc/XhHjrGTsClI/AAAAAAAAWQs/8za6LL8bU7ElV6Eah-FHLEmypfw_dlUHgCLcBGAsYHQ/s1600/Szczesliwy-Lazzaro-Plakat-01.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1111" height="320" src="https://1.bp.blogspot.com/-aFS55Qt40xc/XhHjrGTsClI/AAAAAAAAWQs/8za6LL8bU7ElV6Eah-FHLEmypfw_dlUHgCLcBGAsYHQ/s320/Szczesliwy-Lazzaro-Plakat-01.jpg" width="222" /></a></div>
Fellini i Visconti byliby dumni z młodej Rohrwacher. Dużo tu neorealizmów, baśni, metafor i realizmu magicznego, dziś takiego kina nikt już (prawie) nie robi. Niestety także niewielu też takie ogląda, co poniekąd jedno wynika z drugiego. Szkoda, bo kino jest dzięki takim filmom o wiele pełniejsze, spełniające swoją misję w całej swojej rozciągłości, a nie tylko w wybranych obszarach, czyli takie, o jakie cały czas winno nam wszystkim chodzić. W tej bajce dla dorosłych jest wiele mądrości oraz cennych metafor, które jak ulał pasują do dzisiejszego świata. Trochę niedoceniony, ale nie przeze mnie.<br />
<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 15</span></b><br />
<a href="https://ekranpodokiem.blogspot.com/2019/07/lets-folk.html"><b>Midsommar</b> - reż. Ari Aster, USA, SWE</a><br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-GVEAOoyryG0/XSIu66FkskI/AAAAAAAAUdg/OSCLBigJUI0eDkX-4tX4IWH_0l3didSAACPcBGAYYCw/s1600/MV5BMzQxNzQzOTQwM15BMl5BanBnXkFtZTgwMDQ2NTcwODM%2540._V1_SY1000_CR0%252C0%252C674%252C1000_AL_.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1000" data-original-width="674" height="320" src="https://1.bp.blogspot.com/-GVEAOoyryG0/XSIu66FkskI/AAAAAAAAUdg/OSCLBigJUI0eDkX-4tX4IWH_0l3didSAACPcBGAYYCw/s320/MV5BMzQxNzQzOTQwM15BMl5BanBnXkFtZTgwMDQ2NTcwODM%2540._V1_SY1000_CR0%252C0%252C674%252C1000_AL_.jpg" width="215" /></a></div>
Chyba największy paradoks na liście. Jedno z największych rozczarowań roku okazało się jednocześnie na tyle dobre jako całość, że i tak uplasowało się wysoko w rankingu. Ciśnienie miałem duże, chciałem to obejrzeć jak najszybciej i na długo przed premierą. W połowie seansu jeszcze byłem kupiony w całości, by w końcówce dostać rozczarowującego kopniaka między nogi. Z kina wychodziłem nieco zawiedziony, ale dziś uważam, że i tak jest to jeden z lepszych i najbardziej zjawiskowych filmów roku. Ari Aster ma u mnie szacun na dzielni za ten okultystyczny folkowy rozgardiasz.<br />
<b><span style="font-size: large;"><br /></span></b><b><span style="font-size: large;"><br />
</span></b> <b><span style="font-size: large;">Miejsce 14</span></b><br />
<b>Na noże</b> - reż. Rian Johnson, USA<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-6qTu3wauco8/XhHkiDot6UI/AAAAAAAAWQ4/E8kYGvJnZ8snalEw7WV4lVVUpaDrzt7RQCLcBGAsYHQ/s1600/kn.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1080" height="320" src="https://1.bp.blogspot.com/-6qTu3wauco8/XhHkiDot6UI/AAAAAAAAWQ4/E8kYGvJnZ8snalEw7WV4lVVUpaDrzt7RQCLcBGAsYHQ/s320/kn.jpg" width="216" /></a></div>
Obejrzałem go ledwie dwa dni temu, głównie dlatego, że co chwila natrafiałem na peany pochwalne i wnioski o kanonizację. Niektóre windowały go nawet na szczyty rocznych podsumowań. Uznałem więc, że siara trochę tego nie zobaczyć przed wydaniem na świat własnej topki. I o ile faktycznie rzutem na taśmę "Na noże" się na nią wdarły, to jednak aż tak mną nie zawładnęły. Owszem, miłe dla oka oddanie hołdu<br />
Agacie Christie. Kryminalny suspens, ciekawa intryga, niezłe nazwiska na planie (acz niestety gorsze aktorstwo), bawiłem się przednio. Kryminał roku, z pewnością, ale do TOP 10 jednak daleko.<br />
<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Miejsce 13</b></span><br />
<a href="https://ekranpodokiem.blogspot.com/2019/02/dworskie-zycie-celebrytow-koloryzowane.html"><b>Faworyta</b> - reż. Jorgos Lantimos, USA, IRL, GBR</a><br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-AFaT_QM68_M/XGVolJQUw6I/AAAAAAAATmo/EcOozXA72NILXbfxM3XRLenJyTv6kSWigCPcBGAYYCw/s1600/fav.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1074" height="320" src="https://1.bp.blogspot.com/-AFaT_QM68_M/XGVolJQUw6I/AAAAAAAATmo/EcOozXA72NILXbfxM3XRLenJyTv6kSWigCPcBGAYYCw/s320/fav.jpg" width="214" /></a></div>
Tak, wiem, to przecież reprezentant roku 2018, każdy już dawno i nim zapomniał, ale "Faworyta" jest właśnie najlepszym przykładem na to, że roczne zestawienia według dat polskich premier kinowych nie mają większego sensu. No ale skoro jest jak jest, to z przyjemnością zapraszam Lantimosa do mojej królewskiej topki. Gdyby kobiety rządziły światem, to może faktycznie nie byłoby wojen, ale za to mielibyśmy grupkę zazdrosnych krajów nie gadających ze sobą. Tak, ten film właśnie to obrazuje. Całuję rączki jej królewskiej mości.<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 12</span></b><br />
<b>Dwóch papieży</b> - reż. Fernando Meirelles, ARG, ITA, USA, GBR<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-Pj58vINQmx0/XhHlh0eByRI/AAAAAAAAWRE/46cRAqkzbAQ-MaxD47CQWsjZLl2St-vaACLcBGAsYHQ/s1600/dwoch%2Bpap.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="740" data-original-width="500" height="320" src="https://1.bp.blogspot.com/-Pj58vINQmx0/XhHlh0eByRI/AAAAAAAAWRE/46cRAqkzbAQ-MaxD47CQWsjZLl2St-vaACLcBGAsYHQ/s320/dwoch%2Bpap.jpg" width="216" /></a></div>
Z tezą się nie zgadzam, z zawartym między wierszami przekazem takoż. Jest dość stronniczo, twórcy w ogóle nie kryją się ze swoimi sympatiami i poglądami, przez co czasem jest tu aż za bardzo zero-jedynkowo, niemniej, gdy się już przyzwyczają do tego oczy, to okaże się, że jest to naprawdę zacne filmidło. Najważniejsze, że tym razem nie krytykuje się bezrefleksyjnie instytucji kościoła katolickiego, co w ostatnich latach stało się bardzo modne i smutne zarazem. Tu, jeśli się coś słusznie krytykuje, to z fasonem. I właśnie za ten promyczek humanistycznego ciepełka papieże dwaj lądują tu tak wysoko.<br />
<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 11</span></b><br />
<b>Mandy</b> - reż. Panos Cosmatos, USA, BEL, GBR<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-c3-mJPNE8RY/XhHmH8F9CtI/AAAAAAAAWRM/9mMo_CVWgsgMmqY5GMp_dY9okGVWUV7DACLcBGAsYHQ/s1600/Mandy.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="859" data-original-width="600" height="320" src="https://1.bp.blogspot.com/-c3-mJPNE8RY/XhHmH8F9CtI/AAAAAAAAWRM/9mMo_CVWgsgMmqY5GMp_dY9okGVWUV7DACLcBGAsYHQ/s320/Mandy.jpg" width="223" /></a></div>
To najstarszy film w zestawieniu, który znalazł się tu trochę psim swędem, wchodząc na finały poprzez baraże. Oficjalnie został pokazany w polskim kinie dopiero w październiku, zatem sorry, ale formalnie łapie się na czerwony dywan. Dla mnie to bezsprzecznie tytuł roku w kategorii najlepszy trip narkotyczny w kinie. To szaleństwo, ten obłęd, te kolory, ja pierdolę, zobaczyć Mikołaja Klatkę w takim locie, bezcenne, żadne LSD ci tego nie da co może ci ofiarować "Mandy". Najlepsze dragi w mieście. Loffciam całym sercem.<br />
<br />
<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Miejsce 10</b></span><br />
<b>Malowany ptak </b>- Václav Marhoul, CZE, SLK, UKR<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-TMf-xB4LzNA/XhHmlGUWq7I/AAAAAAAAWRU/ohiMFjYOnkkwpz9ibAnLIVWvFWJQrlIXwCLcBGAsYHQ/s1600/malowany%2Bptak.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1131" height="320" src="https://1.bp.blogspot.com/-TMf-xB4LzNA/XhHmlGUWq7I/AAAAAAAAWRU/ohiMFjYOnkkwpz9ibAnLIVWvFWJQrlIXwCLcBGAsYHQ/s320/malowany%2Bptak.jpg" width="226" /></a></div>
Nadal nie mogę uwierzyć w to, że ten film znalazł się nie tyle w tym rankingu, co w to, że umieściłem go aż tak wysoko. Przecież miał szkalować Polskę i pluć na naszą historię, miał znów udowadniać, że to nie dobrzy Niemcy mordowali Żydów, tylko głównie czynili to nasi dziadowie i ojcowie. Miał, bowiem w filmie opartym na kontrowersyjnej i nieco kłamliwej książce Jerzego Kosińskiego, o dziwo jest bardzo neutralnie, za to bardzo refleksyjnie i bardzo smutno. Jeden z najbardziej brutalnych obrazów roku. Zdecydowanie nie dla każdego.<br />
<br />
<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Miejsce 9</b></span><br />
<b>Ford v Ferrari</b> - reż. James Mangold, USA<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-LG9upNJEPo4/XhHm9PxYJ9I/AAAAAAAAWRg/teWgq_C5UJYhMq0FTDDM4JS-xYiXe69mgCLcBGAsYHQ/s1600/ff.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="606" data-original-width="409" height="320" src="https://1.bp.blogspot.com/-LG9upNJEPo4/XhHm9PxYJ9I/AAAAAAAAWRg/teWgq_C5UJYhMq0FTDDM4JS-xYiXe69mgCLcBGAsYHQ/s320/ff.jpg" width="215" /></a></div>
Film skrojony pod Oscary. Ckliwa historia oparta na faktach, o amerykańskim śnie o potędze, o wielkim uporze i walce Dawida z Goliatem. Dużo tu adrenaliny, benzyny i typowego amerykańskiego patosu w tle, także niski ukłon do kina lat 80-tych. Do tego świetne nazwiska i kreacje aktorskie, wszystko to powoduje, że mamy do czynienia z typowym festiwalowym samograjem. Niestety nie tylko dla motoryzacyjnych purystów, co piszę ze smutkiem. Za dużo tu łopatologii kierowanej dla motoryzacyjnych głąbów, ale nie szkodzi, w ogromie jego plusów te drobne minusy mi nie wadzą.<br />
<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><br />
</span> <b><span style="font-size: large;">Miejsce 8</span></b><br />
<b>Sny wędrownych ptaków</b> - reż. Ciro Guerra, Cristina Gallego, MEX, COL, GER, FRA<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-UvFxksbH7tA/XhHnZ2LtWiI/AAAAAAAAWRo/_hAdon2Pm_QXnmHgqLAj3gzyr39ewUoagCLcBGAsYHQ/s1600/sny.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="722" data-original-width="501" height="320" src="https://1.bp.blogspot.com/-UvFxksbH7tA/XhHnZ2LtWiI/AAAAAAAAWRo/_hAdon2Pm_QXnmHgqLAj3gzyr39ewUoagCLcBGAsYHQ/s320/sny.jpg" width="221" /></a></div>
Gdyby "Narcos. Mexico" wyreżyserował Paolo Coelho, to by wyglądał właśnie mniej więcej tak jak ten film. Przemoc, miłość i gangsterka pisane wierszem. Bardzo poetyckie przedstawienie działalności narkotykowych baronów i karteli w Meksyku z równie pięknym przedstawieniem lokalnego kulturowego folkloru w tle. Ładne. Nawet bardzo. Przy okazji ledwo dostrzeżone. A szkoda.<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Miejsce 7</b></span><br />
<a href="https://ekranpodokiem.blogspot.com/2019/08/quentin-nostalgino.html"><b>Pewnego razu... w Hollywood </b>- reż. Quentin Tarantino, USA, GBR</a><br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-gdUAUbvpmGg/XVaLDlKV0OI/AAAAAAAAU2o/36mbhxRKvAcVhGSy-muRD_9GgTuldPXswCPcBGAYYCw/s1600/once.png" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1031" data-original-width="719" height="320" src="https://1.bp.blogspot.com/-gdUAUbvpmGg/XVaLDlKV0OI/AAAAAAAAU2o/36mbhxRKvAcVhGSy-muRD_9GgTuldPXswCPcBGAYYCw/s320/once.png" width="223" /></a></div>
Jak to już u Tarantino zwykle bywa, w jego filmach jest wszystko to, za co go uwielbiamy i wszystko to, za co nienawidzimy. Nie inaczej było i tym razem. Osobiście liczyłem na więcej, dlatego daleko mu do best of the best nie tylko w tym rankingu, ale też w całej filmografii Tarantino. Niemniej nadal jest to świetna rozrywka oraz niezwykle wdzięczne dla widza klimatyczne requiem dla lat 60 i 70 w Hollywood. Do czasów, w których celebryci i branża filmowa byli trochę mniej sztuczni, infantylni i wkurwiający niż dziś.<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 6</span></b><br />
<a href="https://ekranpodokiem.blogspot.com/2019/02/dworskie-zycie-celebrytow-koloryzowane.html"><b>Dom który zbudował Jack</b> - reż. Lars von Trier, DEN, FRA, GER, SWE</a><br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-Ksn_aSMJ8dE/XEBwctFZgUI/AAAAAAAATQk/VpfFEOXnKVcOqhwu0avgFuMYirjAw2_kgCPcBGAYYCw/s1600/poster.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1127" height="320" src="https://1.bp.blogspot.com/-Ksn_aSMJ8dE/XEBwctFZgUI/AAAAAAAATQk/VpfFEOXnKVcOqhwu0avgFuMYirjAw2_kgCPcBGAYYCw/s320/poster.jpg" width="225" /></a></div>
Gdy niemal równo rok temu wychodziłem z kina jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z tego, że film ten wyląduje u mnie tak wysoko. Niby mi się podobało, niby czułem w kościach, że to mocna rzecz, ale też nie byłem do końca zadowolony. Ale taki już jest Von Trier, że budzi w widzu do życia wszystkie możliwe stany percepcji - od lęku i odruchów wymiotnych, po fascynację. Gdy więc po pewnym czasie obejrzałem go po raz drugi, utwierdziłem się w przekonaniu, że Von Trier jest jednym z moich ulubionych pojebów w tej branży. A pojebów to ja szanuję. Bardzo.<br />
<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 5</span></b><br />
<a href="https://ekranpodokiem.blogspot.com/2019/11/wisienka-na-cadillaku.html"><b>Irlandczyk</b> - reż. Martin Scorsese, USA</a><br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-_dhJm005Bcc/XdZwkMTMhBI/AAAAAAAAV-k/GZhIGeHrwOUaCX-NWhY-6IXtHfvxF55MQCPcBGAYYCw/s1600/aaaaa.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="740" data-original-width="500" height="320" src="https://1.bp.blogspot.com/-_dhJm005Bcc/XdZwkMTMhBI/AAAAAAAAV-k/GZhIGeHrwOUaCX-NWhY-6IXtHfvxF55MQCPcBGAYYCw/s320/aaaaa.jpg" width="216" /></a></div>
Może trochę za nisko, a może też nawet i trochę za wysoko, ale myślę, że jest tak w sam raz. Scorsese ze swoją ferajną zasłużył na żółwika, głównie za rozbudzenie w mojej głowie tej dziwki nostalgii. "Irlandczyk" wygląda jak pożegnalny benefis poświęcony wielkim i bliskim mi nazwiskom, na których kinie wyrosłem. Wiadomo, że to już nie te lata, nie ta forma i to już wszystko nie wróci, ale za całokształt twórczości należy im się szacunek oraz jedno słowo – dziękuję. Scorsese tym filmem mówi wytrwałemu widzowi to samo. Zatem wszyscy szczęśliwi. O to w tym biznesie chodzi.<br />
<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 4</span></b><br />
<a href="https://ekranpodokiem.blogspot.com/2018/12/bunga-bunga.html"><b>Oni</b> - reż. Paolo Sorrentino, ITA, FRA</a><br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-0PQH9-rr_Ms/XCeGr0CHXxI/AAAAAAAATBI/Xmo47dSsE5IKKQVRfpjfe_6ADhPxXcVGgCPcBGAYYCw/s1600/loro-italian-movie-poster.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="707" data-original-width="500" height="320" src="https://1.bp.blogspot.com/-0PQH9-rr_Ms/XCeGr0CHXxI/AAAAAAAATBI/Xmo47dSsE5IKKQVRfpjfe_6ADhPxXcVGgCPcBGAYYCw/s320/loro-italian-movie-poster.jpg" width="226" /></a></div>
Debiutował w naszych kinach w ostatnich dniach roku 2018, ale większość z nas widziała go już w 2019, więc przymykam oko na konwenanse i daję zabłyszczeć Sorrentino na mojej ściance. Zasłużył. Poza tym na każdej zacnej imprezie winno być trochę dobrego Bunga Bunga. Tak, wiem, mam do niego słabość. Tak, wiem, jestem stronniczy. Tak, ja to wszystko rozumiem, ale mam to w dupie. Uwielbiam jego kino, wrażliwość i filozoficzną mądrość opasaną w kiczowatość, a jak do tego dodamy jeszcze cycki, kokę i niekiepską muzykę, no to mamy imprezę roku.<br />
<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 3</span></b><br />
<b>The Lighthouse </b>- reż. Robert Eggers, CAN, USA<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-K7TeN5dohsw/XhHpQ5kwF-I/AAAAAAAAWSA/lXzc8lj7xegwLuCtA_OIpeTwKhelWoG6gCLcBGAsYHQ/s1600/light.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1080" height="320" src="https://1.bp.blogspot.com/-K7TeN5dohsw/XhHpQ5kwF-I/AAAAAAAAWSA/lXzc8lj7xegwLuCtA_OIpeTwKhelWoG6gCLcBGAsYHQ/s320/light.jpg" width="216" /></a></div>
Ha, nikt nie spodziewał się w tym miejscu hiszpańskiej inkwizycji. Jeszcze tydzień temu sam też nie spodziewałem się, że zdążę obejrzeć go jeszcze przed końcem roku. Ale udało się. Jako rasowy wilk morski, żeglarz, fan szant i żeglarskiej etykiety zostałem szczerze oczarowany tym co zobaczyłem. Obłęd, szaleństwo i samotność uwięzione w morskiej latarni. Wszystko ślicznie i gładko utkane w morskie szlaczki, oraz zapuszkowane w czerni i bieli. Cudowna ekranizacja mojego ulubionego fragmentu wiersza (od Mickiewicza) – Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem. A w tym przypadku również i... obłędem.<br />
<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 2</span></b><br />
<a href="https://ekranpodokiem.blogspot.com/2019/09/zote-skromne.html"><b>Parasite</b> - reż. Joon-ho Bong, KOR</a><br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-EqarHw8z5I0/XWPnzhTc2II/AAAAAAAAU7s/Dpp9_k4jTekHYm-5imna4ezTdhFlDHiCgCPcBGAYYCw/s1600/MV5BOWVmODY4MjYtZGViYS00MzJjLWI3NmItMGFmMDRkMzI1OTU3XkEyXkFqcGdeQXVyNTQ0NTUxOTA%2540._V1_.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1201" height="320" src="https://1.bp.blogspot.com/-EqarHw8z5I0/XWPnzhTc2II/AAAAAAAAU7s/Dpp9_k4jTekHYm-5imna4ezTdhFlDHiCgCPcBGAYYCw/s320/MV5BOWVmODY4MjYtZGViYS00MzJjLWI3NmItMGFmMDRkMzI1OTU3XkEyXkFqcGdeQXVyNTQ0NTUxOTA%2540._V1_.jpg" width="240" /></a></div>
Ten film jest popieprzony tak jak Azjaci, lato z radiem i siostry Godlewskie jednocześnie. Ale popieprzenie użyte z premedytacją, fasonem i wyczuciem jest już towarem deficytowym na tym padole. Bardzo dziękuję Panu Bongowi za możliwość przejechania się tym szalonym rollercoasterem pełnym emocji jakich dostarczył mi jego film. Dziękuję także za to, że dzięki "Parasite" odkryłem także jego wcześniejsze filmowe dzieła. Jedno z największych moich filmowych odkryć w roku. Życzę szczęścia na Oscarach.<br />
<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 1</span></b><br />
<a href="https://ekranpodokiem.blogspot.com/2019/10/opowiesc-o-zwykym-szalenstwie.html"><b>Joker </b>- reż. Todd Phillips, USA, CAN</a><br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-9S7pSzZBj94/XZnjyv8KyoI/AAAAAAAAVrA/KgxxN0ptrTcWGMqkr__RKzQCnn5r64_HQCPcBGAYYCw/s1600/D3KMvvFU0AADLaj.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1200" data-original-width="961" height="320" src="https://1.bp.blogspot.com/-9S7pSzZBj94/XZnjyv8KyoI/AAAAAAAAVrA/KgxxN0ptrTcWGMqkr__RKzQCnn5r64_HQCPcBGAYYCw/s320/D3KMvvFU0AADLaj.jpg" width="256" /></a></div>
No któż by się tego spodziewał? Któż mógłby to przewidzieć? Jak do tego doszło? Nie wiem. Zenek może i nie wie, ale ja tak. Jedyna przyznana przeze mnie w tym roku dziewiątka (szóstka na blogu). Pierwszy i kto wie, może nawet ostatni taki przypadek u mnie, gdzie najlepszym filmem roku uznaję produkt wywodzący się ze świata komiksu i superbohaterów, których fanem jak powszechnie wiadomo nie jestem. Niezwykle udany remake „Taksówkarza” oraz być może pierwszy szanowany przypadek na świecie, w którym plagiatowanie absolutnej świętości może ujść z życiem i mieć sens.<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<b>Na koniec jeszcze debeściaki roku 2019 w kategoriach z dupy:</b><br />
<br />
<b>Hasło roku:</b> How Dare You?<br />
<b>Ziomek roku:</b> Keanu Reeves<br />
<b>Dzban roku:</b> Jacek Kurski<br />
<b>Cycki roku:</b> Yennefer<br />
<b>Gniot roku:</b> „Miszmasz czyli Kogel Mogel 3” w Polsce i „Polar” na świecie.<br />
<b>Chujowy film roku:</b> „Polityka”<br />
<b>Polski film roku:</b> Pewnie „Boże Ciało”, ale jeszcze go nie widziałem, zatem głos na „Pana T.”<br />
<b>Serial roku:</b> No przepraszam, ale „Czarnobyl”, zaraz za nim „Euforia” i ostatni BoJack<br />
<b>Głąb roku:</b> Filip Chajzer, za atak paniki i całokształt twórczości<br />
<b>Głąbica roku:</b> Krystyna Janda za niestety stale postępującą chorobę psychiczną<br />
<b>Reżyser roku:</b> ̶P̶a̶t̶r̶y̶k̶ ̶V̶e̶g̶a̶ Martin Scorsese<br />
<b>Dokument roku:</b> „Diego” i „Kult Film”. Remis.<br />
<b>Animacja roku:</b> „Zgubiłam swoje ciało”<br />
<b>Rozczarowanie roku:</b> „Mowa ptaków” i troszkę „Wiedźmin”<br />
<b>Hype roku:</b> Cyberpunk 2077 i raban z Wiedźminem<br />
<b>Facepalm roku:</b> Maryla Rodowicz i Dawid Kwiatkowski śpiewający „Shallow”<br />
<b>Żenujący program TV roku:</b> My Way z Edzią Górniak<br />
<b>Smród roku:</b> Nobel dla Olgi Tokarczuk<br />
<b>Impreza roku:</b> Konkurs piosenki Eurowizji dla Dzieci w Polsce<br />
<b>Smuteczek roku:</b> Śmierć Rutgera Hauera i Jana Kobuszewskiego<br />
<b>Wkurwiająca piosenka roku:</b> „Toss A Coin To Your Witcher”<br />
<b>Scena filmowa roku:</b> Taniec Jokera na schodach<br />
<b>Najpodlejsza scena filmowa roku:</b> Kopniaki Roberta De Niro w „Irlandczyku”<br />
<b>Kampania reklamowa roku:</b> Ogóry Krakusa<br />
<b>Objawienie roku:</b> Baby Yoda<br />
<b>Najpiękniejszy plakat roku:</b> "The Lighthouse"<br />
<b>Wyskakująca/cy z lodówki roku:</b> Greta Thunberg<br />
<b>Złodziej roku:</b> Netflix<br />
<br />
THE END</div>
Wujek Ekranhttp://www.blogger.com/profile/12625983942558145503noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-8932604720256742178.post-69354169226187898272019-11-25T13:24:00.000+01:002019-11-25T20:17:04.252+01:00Wisienka na Cadillaku<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-_dhJm005Bcc/XdZwkMTMhBI/AAAAAAAAV-g/ILYckzwYJZ0WTK5Bk1rFUsPv3_DTclO-gCLcBGAsYHQ/s1600/aaaaa.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="740" data-original-width="500" height="200" src="https://1.bp.blogspot.com/-_dhJm005Bcc/XdZwkMTMhBI/AAAAAAAAV-g/ILYckzwYJZ0WTK5Bk1rFUsPv3_DTclO-gCLcBGAsYHQ/s200/aaaaa.jpg" width="135" /></a></div>
<span style="font-size: large;"><b>Irlandczyk</b></span><br />
reż. Martin Scorsese, USA 2019<br />
210 min. Netflix<br />
Polska premiera: 22.11.2019<br />
Dramat, Biograficzny, Kryminał<br />
<br />
<br />
<br />
<b>Kiedy w roku 1995 swoją światową premierę miało <i>Kasyno</i> Martina Scorsese jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z tego, że kolejna szansa na uświadczenie na dużym ekranie wieloletniego duetu aktorskiego De Niro-Pesci dziarsko brykających z giwerą za paskiem pod batutą Maestro Scorsese pojawi się dopiero za ćwierć wieku. W '95 roku rzecz jasna miałem inne życiowe priorytety i bezgranicznie pochłaniały mnie różne szczeniackie głupstwa,</b><b> w związku z czym <i>Kasyna</i> w kinie nie obejrzałem. Gdy jednak po latach odzyskałem pełną kontrolę nad swoim jestestwem i gdy w końcu dotarło do mnie jak wielką szansę wtedy zaprzepaściłem, kac moralny zdawał się nie móc znaleźć swojego skutecznego pogromcy. Lata mijały, a okazja na doświadczenie na dużym ekranie kolejnej </b><b>gangsterskiej epopei z udziałem naczelnych i ulubionych żołnierzy Scorsese z każdym rokiem </b><b>dramatycznie malała</b><b>. De Niro zadomowił się w głupiutkich komediach, oraz zatracił w durnych politycznych gierkach, </b><b>a Pesci niemalże zupełnie zniknął z pola widzenia i dawał o sobie znać tylko raz w roku w okolicach Świąt Bożego Narodzenia, kiedy to ciągle uganiał się na Polsacie za jakimś smarkaczem.</b><br />
<b><br />
</b> I gdy tak już końcu pogodziłem się ze smutną konstatacją, że moje ulubione filmowe włoskie zawadiaki już nigdy więcej nie wystąpią wspólnie w jednym filmie, że nastąpiła już kolejna za mojego życia zmiana pokoleniowa i Martin Scorsese znalazł sobie innego, znacznie młodszego ulubieńca w postaci Leonardo di Caprio, tak niespodziewanie nastał cud tak wielki, przy którym przemiana przez Chrystusa wody w wino na weselu w Kanie nie ma w ogóle podjazdu. Już w roku 2015 usłyszeliśmy, że coś jest na rzeczy, że Panowie rozpoczynają kolejną współpracę oraz nawet trwają już zaawansowane prace nad ekranizacją powieści Charlesa Brandta - <i>"Słyszałem, że malujesz domy"</i>. Do dziś pamiętam stukot mojej dolnej szczęki, która z wrażenia i bez telemarku przywaliła impetem w podłogę.<br />
<br />
Mijały miesiące i do opinii publicznej przedzierały się kolejne wiadomości z rodziny tych sensacyjnych. Do legendarnego duetu De Niro-Pesci dołączyli <b>Al Pacino</b> i <b>Harvey Keitel</b> i wiedziałem już, że kroi się coś naprawdę grubego, coś tak szalonego, na co być może jeszcze nikt dotąd się nie zdecydował. Jednocześnie z tyłu głowy siedziała jakaś zadra, pewnego rodzaju niepokój, który szeptał mi do ucha, a także powątpiewał w to, czy mocno podstarzali już dziś chłopcy z ferajny przezwyciężą reumatyzm oraz osteoporozę i dadzą radę podołać temu już bardziej młodzieńczemu zadaniu. Za finansowanie fanaberii starszych Panów wziął się Netflix i był to chyba pierwszy taki moment, w którym poczułem tak na poważnie, że jestem im za coś szczerze wdzięczny. Na produkcję filmu wyłożyli 160 mln zielonych. Oficjalnie. Gdyż nieoficjalnie padają kwoty rzędu 200 mln. Atak na Oscary, czy może to tylko sponsorowanie Scorsese i spółce godnego pożegnania się z publiką na jakie bez dwóch zdań zasłużyli? Ta niepewność ciągle nie chciała wyskoczyć mi ze łba.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-xf8KdxHajbc/Xdu8zwIYJII/AAAAAAAAV_w/cjO-agFe3wQcqA720nJXvSk4QUTAM2opQCLcBGAsYHQ/s1600/1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="519" data-original-width="960" height="216" src="https://1.bp.blogspot.com/-xf8KdxHajbc/Xdu8zwIYJII/AAAAAAAAV_w/cjO-agFe3wQcqA720nJXvSk4QUTAM2opQCLcBGAsYHQ/s400/1.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
I gdy tak w końcu dotarliśmy do roku 2019 i ujrzeliśmy pierwsze zdjęcia z planu, a dzień później pierwszy teaser <i>Irlandczyka, </i>wróciła na moje ciało ta sama gęsia skórka co niegdyś. Oczywiście raziła po oczach odmłodzona cyfrowo twarz odgrywanego przez De Niro Franka Sheerana, ale w głębi duszy tłumaczyłem to sobie tym, że przecież tak trzeba było, że wymagał tego scenariusz, przymknąłem oko i rzekłem do mojego głosu w głowie, że w filmie na pewno będzie lepiej, że w tych przeszło trzech i pół godzinach epickiej gangsterskiej epopei tych kilka trików CGI zginie w natłoku perfekcyjnie przyciętych, żywych i szybkich scen do których przyzwyczaił nas Scorsese. Dodatkową frajdę niwelującą wszystkie potencjalnie minusy tej produkcji sprawił mi sam Netflix, który zdecydował, że zanim <i>Irlandczyk</i> trafi na ich platformę, zrobi wpierw rozpierduchę w wybranych kinach. Zatem nagle okazało się, że mój niewybaczalny błąd z czasów szczeniackich dostał drugą i zarazem ostatnią szansę na naprawienie krzywd moralnych, dzięki której na stare lata zepnę w końcu jedną z najważniejszych niedomkniętych przeze mnie filmowych klamr, jaka pozwoli mi obejrzeć w kinie film Scorsese z udziałem jego najlepszych i najwierniejszych żołnierzy. Moja radość w tym momencie sięgnęła już co najmniej krzyża na Giewoncie i kto wie, czy w tym sierpniowym porażeniu piorunem turystów nie miałem jakiegoś współudziału. Jakby co, to przepraszam.<br />
<br />
Równie duży dreszcz emocji pojawił się u mnie przy nazwisku Ala Pacino, który u Scorsese jeszcze nigdy nie zagrał, a z samym Robertem De Niro, swoim wieloletnim przyjacielem, wystąpił dotąd ledwie trzy razy, a w jednej scenie jednocześnie - a może ze sześć. Dwa wielkie aktorskie nazwiska, które kilka różnych pokoleń wymienia jednym tchem, jedno obok drugiego, dziwnym trafem nie miały zbyt wielu okazji, by popisywać się swoją klasą w jednym filmie jednocześnie. Być może nigdy nie powstał taki plan zdjęciowy, który byłby w stanie pomieścić tak wielkie dwie aktorskie osobowości, a być może zaważył o tym zwykły przypadek, niemniej na kolejny ich wspólny film musieliśmy czekać 7 lat. Poprzednio wystąpili razem w <i>Zawodowcach</i> w reż. Jona Avneta oraz w <i>Gorączce</i> z roku 1995. Filmy dobre, ale czy wybitne? A jeśli do tego duetu dołożymy jeszcze dwóch innych ulubieńców Scorsese - Joe'go Pesci i Harveya Keitela, to rysuje nam się projekt iście bezprecedensowy i historyczny zarazem, jakby w ostatnią i pożegnalną trasę koncertową mieli wyruszyć reaktywowani po latach Guns'n'Roses.<br />
<br />
W głowie siedziało mi więc przed seansem tylko jedno pytanie. ̶C̶z̶y̶ ̶n̶a̶ ̶3̶,̶5̶ ̶g̶o̶d̶z̶.̶ ̶w̶y̶s̶t̶a̶r̶c̶z̶y̶ ̶m̶i̶ ̶t̶y̶l̶k̶o̶ ̶j̶e̶d̶n̶a̶ ̶b̶u̶t̶e̶l̶k̶a̶ ̶m̶a̶g̶i̶c̶z̶n̶e̶j̶ ̶a̶m̶b̶r̶o̶z̶j̶i̶?̶ Czy <i>Irlandczyk</i> będzie bardziej hołdem złożonym minionej już epoce w kinie, kropką nad i twórczości Scorsese, czy może jednak potraktuje on sprawę śmiertelnie poważnie i zapisze się w historii dając światu kolejny filmowy absolut - dzieło kompletne?<br />
<br />
Cóż, prawda jest taka, że na wszystkie wątki tegoż pytania odpowiedź brzmi - TAK. Może oprócz tej jednej nieszczęsnej butelki. Oczywiście nie starczyła, weźcie dwie.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-O74vK-5zUn8/Xdu87jQ4k2I/AAAAAAAAV_0/gtsTUwHL2qocm8pAqpQ-E9PGqac8cK4NwCLcBGAsYHQ/s1600/2.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="454" data-original-width="840" height="215" src="https://1.bp.blogspot.com/-O74vK-5zUn8/Xdu87jQ4k2I/AAAAAAAAV_0/gtsTUwHL2qocm8pAqpQ-E9PGqac8cK4NwCLcBGAsYHQ/s400/2.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
TAK, <i>Irlandczyk</i> jest hołdem złożonym minionej epoce. Na każdym etapie tej wielowątkowej historii czuć powiew kina o jakie jest dziś już bardzo trudno w każdym szanującym się sklepie z filmami. Jeśli więc ktoś nadal dostaje gęsiej skórki na <i>Chłopcach z ferajny</i>, na wspomnianym już <i>Kasynie</i>, jeśli ktoś nadal z wypiekami na twarzy zasiada do kilkugodzinnego maratonu z <i>Ojcem Chrzestnym</i>, to mam dla was dobrą wiadomość, z <i>Irlandczykiem </i>przeżyjecie dokładnie te same chwile uniesień. To jest dokładnie ten sam proces tworzenia filmowej epopei. Nie podobny, nie tylko przypominający go, lecz identyczny. I bynajmniej nie można w tym przypadku mówić o rozczarowaniu, o wtórnym powielaniu klasyków kina. Nie. To tylko i wyłącznie powód do radości. Scorsese nie tyle daje nam te same zabawki, którymi bawiliśmy się przed laty i z których tak po prawdzie nigdy do końca nie wyrośliśmy, lecz jednocześnie stawia na najwyższej filmowej półce kolejną statuetkę, która już w dniu swojej premiery błyszczy takim samym blaskiem co wszystkie dotąd.<br />
<br />
TAK, <i>Irlandczyk</i> jest także "kropką nad i" oraz jednocześnie wisienką na torcie twórczości Martina Scorsese. To akurat było pewne jak techno w Trendzie, zwłaszcza biorąc pod uwagę wiek reżysera oraz jego aktorów. Trudno jest oczekiwać kolejnego takiego projektu, raczej musimy pogodzić się z myślą, że było to ostatnie tchnienie tej części kina, która przez pięć dekad dostarczała nam epickiej frajdy i emocjonującego rozgardiaszu opartego głównie na treści i klimacie, a nie na efektach specjalnych, bez których dziś każde mainstreamowe widowisko nie ma racji bytu. Z jednej strony trochę smutek, z drugiej jednak radość, że dane nam było żyć w tej epoce i jarać się na żywo filmami Scorsese. W <i>Irlandczyku</i> czuć to przemijanie bardzo. Rzecz jasna głównie w wyglądzie głównych bohaterów, bowiem jeśli chodzi o kondycję samego reżysera, to tu nie mogę mu niczego zarzucić. Nadal to ma. Ale też, z reżyserią jest trochę jak z jazdą na rowerze. Tego się nie zapomina i jeśli tylko nogi pozwalają pedałować, to można tak jeździć bez końca.<br />
<br />
Natomiast aktorzy na których w pewnym sensie wyrosłem, mimo zabiegów CGI rodem z gier komputerowych, oraz pomimo ich doświadczeniu i charyzmie, boleśnie uświadamiają mi skutki upływu tegoż czasu. Robert De Niro, mimo rzecz jasna świetnej kreacji, mimo tego, że to przecież nie jego wina, że ma już tyle lat co ma, jest jednak małym minusem filmu, acz też takim na zasadzie szukania dziury w całym. To już nie jest ten sam zawadiaka znany chociażby z czasów <i>Kasyna.</i> Jego ruchy, mimo technicznego kamuflażu, zdradzają jego aktualną fizyczną kondycję i tylko w tym jednym przypadku miałem odczucie, że <i>Irlandczyk</i> powstał o dziesięć lat za późno. Na drobny minus De Niro świadczy także fakt, że jego rówieśnicy - Joe Pesci, oraz Al Pacino, mimo tych samych ograniczeń wiekowych wypadli w tej historii dużo bardziej przekonująco. Zwłaszcza ten drugi. Al Pacino w sposób zuchwały skradł cały show. Jest zdecydowanie największym wygranym i w tym konkretnym przypadku TAK, to była wisienka na torcie także i jego aktorskiej twórczości (acz z pewnością nie powiedział jeszcze ostatniego słowa). Chylę nisko czoło Panie Aktorze. To była wielka przyjemność móc Pana oglądać na dużym ekranie.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-Xhkru70MEzQ/Xdu9Gx1LkTI/AAAAAAAAV_8/NRsmFve0C3wYw-EJTpf2fuLGGoa0cV_FACLcBGAsYHQ/s1600/3.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="375" data-original-width="700" height="213" src="https://1.bp.blogspot.com/-Xhkru70MEzQ/Xdu9Gx1LkTI/AAAAAAAAV_8/NRsmFve0C3wYw-EJTpf2fuLGGoa0cV_FACLcBGAsYHQ/s400/3.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
Scorsese bardzo szanuje swoich widzów, zatem nie mogło być mowy o tym, żeby stworzyć coś w rodzaju The Greatest Hits, składanki złożonej z największych hitów, którą wielkie zespoły i muzycy często wypuszczają pod koniec swojej wieloletniej kariery na zasadzie odcinania kuponów od sławy. Dlatego TAK, <i>Irlandczyk</i> daje światu dużo więcej, niż tylko sentymentalną podróż do czasów minionych. Oczywiście zawartych jest w tym albumie wiele starych melodii, które doskonale już znamy na pamięć, to jednak ten filmowy absolut dostarcza światu także wiele nowych doznań i zamyka pewien otwarty przed wieloma laty nawias burzliwej historii Stanów Zjednoczonych, postawiony w latach 40-tych i zamykając go w latach 90-tych. Scorsese robi to w sposób bardzo dwuznaczny i smutny zarazem, z czym idealnie komponuje się fakt zestarzenia się naszych głównych bohaterów.<br />
<br />
Wybaczcie, ale nie będę specjalnie skupiał się na samej fabule, raz, że nie starczyłoby mi na to czasu, a sam tekst miałby tak wiele liter, że nikt normalny by tego nie przeczytał, łącznie ze mną samym, dwa, o fabule możecie przeczytać w setkach innych miejscach, lub po prostu przeanalizować streszczenie książki Brandta. Na ekranie przez bite 210 minut przeplata się ze sobą tak wiele wątków ze świata polityki, biznesu i szeroko rozumianej gangsterki, że aby to wszystko wypunktować, należałoby rozbić ten film na części pierwsze i obdarować nimi kilka odrębnych tekstów. Reżyser, jak to ma w swoim zwyczaju, wnikliwie prześwietla burzliwy okres rozkwitu amerykańskiej wielkości widziany oczami napływowej kontynentalnej migracji, która przy pomocy broni i szemranych interesów buduje Amerykę na swój sposób. Przedstawiona w filmie historia Franka Sheerana, weterana II WŚ, a przy okazji także zabójcy na zlecenie, obejmuje swoim zakresem kilkadziesiąt lat i skupia się głównie na głośnym na początku lat 80-tych zniknięciu przywódcy związków zawodowych Jimmy'ego Hoffy (Al Pacino). Między wierszami zabiera nas także w podróż po zawiłych korytarzach zorganizowanej przestępczości w Ameryce, odsłaniając jej mechanizmy, walkę o wpływy i powiązania z amerykańską polityką. Scorsese w sposób bardzo wymowny rozpoczyna swą epopeję od II WŚ, kończąc ją na wojskowej operacji Allied Force<b> </b>w 1999 roku, jakby chciał w ten sposób ukazać pewną cykliczność, powtarzalność i zatoczenie historycznego okręgu.<br />
<br />
Trzy i pół godziny zleciało w kinie jak moja młodość, jakby nagle zakrzywione zostało znaczenie jednostki czasu. Wraz ze swoimi kinowymi współtowarzyszami przeżyłem iście emocjonalny katharsis, co uczciliśmy później wielogodzinną dyskusją w oparach wyskokowych degustacji. Ba, byłem gotów siedzieć w kinie jeszcze długo po napisach końcowych, a nawet więcej, mógłbym obejrzeć ten film ponownie, do czego z resztą już dziś się szykuję, lecz tym razem w domowych i bardziej ekskluzywnych pieleszach. <i>Irlandczyka</i> traktuję trochę jak nagrodę za wytrwałość i wierność kinematografii będącej już od dawna w odwrocie, także za to nieco moje egoistyczne, purystyczne i zero-jedynkowe podejście do kina. Warto więc było czekać tyle lat, właściwie to większość mojego życia, na możliwość doświadczenia w kinie na żywo i w dniu polskiej premiery przejażdżki otwartym Cadillakiem DeVille z lat 60-tych. Jakże inna wydaje się być obecna rzeczywistość widziana z jego wnętrza. Może i produkuje się już dziś inne, dużo bardziej nowoczesne auta, ale zapachu jego tapicerki i boskiego bujania się na resorach przypominające dostojne płynięcie luksusowym jachtem po wodach Zatoki Meksykańskiej nie zastąpi mi żaden Cybertruck od Elona Muska.<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-A4WmZRljqOA/XXTjpD0Sx2I/AAAAAAAAVKg/92-_HnSCFaYXObzjLc6N-w_in-VPKgjCACPcBGAYYCw/s1600/5.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="55" data-original-width="307" src="https://1.bp.blogspot.com/-A4WmZRljqOA/XXTjpD0Sx2I/AAAAAAAAVKg/92-_HnSCFaYXObzjLc6N-w_in-VPKgjCACPcBGAYYCw/s1600/5.jpg" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<br />
<iframe allow="accelerometer; autoplay; encrypted-media; gyroscope; picture-in-picture" allowfullscreen="" frameborder="0" height="340" src="https://www.youtube.com/embed/BbBKaOAdLQI" width="520"></iframe><br />
<br />
<br /></div>
Wujek Ekranhttp://www.blogger.com/profile/12625983942558145503noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-8932604720256742178.post-85273273983364178672019-10-15T11:57:00.002+02:002019-10-15T11:57:55.684+02:00Między sierpem i młotem<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-0OAgZPgkOdU/XaAwfW5oqHI/AAAAAAAAVtM/OvsUdvYvJNYZnjGX1CJAKlVJDPQBMIjsgCLcBGAsYHQ/s1600/PAN-T-plakat-P%25C4%2585gowski.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1200" data-original-width="833" height="200" src="https://1.bp.blogspot.com/-0OAgZPgkOdU/XaAwfW5oqHI/AAAAAAAAVtM/OvsUdvYvJNYZnjGX1CJAKlVJDPQBMIjsgCLcBGAsYHQ/s200/PAN-T-plakat-P%25C4%2585gowski.jpg" width="138" /></a></div>
<b>Pan T.</b><br />
reż. Marcin Krzyształowicz, POL, 2019<br />
104 min. Kino Świat<br />
Polska premiera: 25.12.2019<br />
Dramat, Komedia<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<b>Niedziela, 13 października, to był wyjątkowy dzień w kalendarzu dni bez większego znaczenia. Nie dość, że ciepły i słoneczny, to jeszcze pełen wyborów. Zarówno tych stricte życiowych, zupełnie powierzchownych, jak i tych ważnych z punktu widzenia naszej bytności w szerszym jej kontekście, znaczy się w społeczeństwie. Wybieraliśmy więc jednocześnie to w co się rano ubrać, co zjeść na śniadanie, jakiego smaku gałkę lodów wybrać w lodziarni po niedzielnym spacerze tudzież mszy, a przy zupełnej okazji wybieraliśmy także kratkę na której postawiliśmy iksa na karcie do głosowania za iluzją lepszego jutra. Po tym wszystkim wróciliśmy do domów, zjedliśmy obiad, wypiliśmy piwo, obejrzeliśmy zwycięski mecz Reprezentacji w telewizji czasem przełączając na studio wyborcze w najmniej znienawidzonej przez nas stacji tv. Część z nas radowała się do późnych godzin nocnych, druga część szła spać na wkurwie i w myślach planowała kolejną już ucieczkę z tenkraju. A ja, zamiast uczestniczyć w tych wieczornych politycznych bachanaliach z obowiązkowym gwoździem programu w postaci obrzucania się gównem, poszedłem do kina i cofnąłem się w nim o jakieś 65 lat do tyłu, by z tejże perspektywy stwierdzić, iż z tą naszą ciągle jeszcze młodą demokracją wcale nie jest tak źle jak niektórzy głoszą.</b><br />
<b><br />
</b> Teleport w czasie trwał niestety tylko chwilę, tak ze dwie godziny, ale jako, że lubię się cieszyć z rzeczy małych, to było mi tam dobrze, tak w sam raz. Kino to generalnie dobre miejsce na schronienie się przed blaskami i cieniami tego łez padołu, niestety nie przed ludźmi, przed którymi schowałbym się najchętniej i najszybciej, ale na szczęście natura wyposażyła mnie także w całkiem bujną wyobraźnię, dzięki czemu w ciemnościach sali projekcyjnej jestem w stanie wyobrazić sobie ten zbawienny dla mej duszy akt, w którym to przebywam aktualnie samże. Prawdę mówiąc, to w przypadku ataku nuklearnego wybrałbym kino właśnie, a nie schron przeciwatomowy. Mniej kolejek, mniej ludzi i mniej zbędnego zamartwiania się o jutro, w zamian coś ładnego dla oka, czasem też i dla duszy. Tak, przed permanentnym zgaszeniem światła wolałbym, aby moje gałki oczne zerwały swoją rejestrację właśnie na czymś ładnym.<br />
<br />
Zatem kino. Tym bardziej ważny był to dzień, bowiem 13 października obchodziliśmy również święto kina artystycznego. To także jedno z tych świąt będących zupełnie bez żadnego znaczenia, ale jak to mawiają moi kompanii do degustacji nieco mocniejszych alkoholi - <i>święto nie święto, wypić zawsze można</i>. Oczywiście najważniejszym prowodyrem mojej kinowej turystyki był <b>Warszawski Festiwal Filmowy</b>, który aktualnie przemyka przez moją przestrzeń życiową bombardując mnie zacnymi tytułami, premierami, także z tych światowych, i który jak to już bywa od lat bodaj czternastu, powoduje bolesne spustoszenie w mej sakiewce zaskórniaków przeznaczonych na piwo. Październik to właśnie taki u mnie miesiąc, gdzie bilety do kina first, piwo i cała reszta second.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-auCZzxxb2HQ/XaRdLFTrWKI/AAAAAAAAVvw/jn4fuesCunYrGot_IPx_fhUMrH2_dtxzwCLcBGAsYHQ/s1600/1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="640" data-original-width="960" height="266" src="https://1.bp.blogspot.com/-auCZzxxb2HQ/XaRdLFTrWKI/AAAAAAAAVvw/jn4fuesCunYrGot_IPx_fhUMrH2_dtxzwCLcBGAsYHQ/s400/1.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
Od razu przejdę do sedna. <i>Pan T.</i> w reżyserii <b>Marcina Krzyształowicza, </b>bo o nim tu przecież mowa<b>, </b>to wielka rzecz, i to przynajmniej z trzech powodów. Po pierwsze, primo, jest to jeden z bardzo nielicznych i udanych reprezentantów polskiego kina, który postanowił opowiedzieć trochę o powojennej historii Polski, tej czarno-białej (także dosłownie), smutnej i ludowej, która w tymże permanentnym smutku i socjalistycznej rzeczywistości potrafiła odnaleźć w sobie także odrobinę radości. Po drugie, primo, to także świetne, acz może i nieco niskobudżetowe zobrazowanie klimatu Warszawy ciągle budzącej się z gruzów i z powojennych zgliszczy zaprezentowanej w ponadczasowym klimacie noir, którego polskiemu kinie nadal tak bardzo brakuje. Ale przede wszystkim, i to jest po trzecie, primo, <i>Pan T.</i> to historia inspirowana (ale tylko inspirowana) osobistą biografią <b>Leopolda Tyrmanda</b> zawartą w <i>Dzienniku 1954</i>, jakże barwnej postaci Warszawki, literata i publicysty, cynicznego bikiniarza, kobieciarza i propagatora zachodnich nowinek oraz mody na kolorowe skarpetki. Dla wielu był wzorem postawy niezłomnej, nie kłaniającej się nisko w pas ludowej nomenklaturze, oraz dla którego od kariery i zaszczytów ważniejsza była lojalność dla swoich przekonań. Ta jakże barwna i ważna dla mnie postać wykraczająca poza nawias literatury zasłużyła jak mało kto na ukoronowanie swojego jestestwa na dużym ekranie.<br />
<br />
W tytułową postać <i>Pana T.</i> (rodzina Tyrmanda nie zgodziła się na użycie jego nazwiska) wcielił się trochę już zakurzony i nieco zapomniany <b>Paweł Wilczak</b>. I o ile na początku uważałem to za mocno ryzykowne i chyba jednak niefortunne posunięcie twórców, o tyle dziś twierdzę i napiszę to w tym miejscu bardzo wyraźnie, że był to strzał w sam środek tarczy. Wilczak zagrał to tak, jakby jutra miało nie być, a jednocześnie tak, jakby chlał do późna w noc poprzedzającą każdy dzień zdjęć na planie. Może i trochę za bardzo przypomina charyzmą Bogusia Lindę i jego <i>"nie chce mi się z tobą gadać"</i>, ale według mnie było to bardzo na miejscu i bardzo w me gusta. Wilczak świetnie odnalazł się w tej nieco lirycznej, acz monochromatycznej wędrówce po ulicach odbudowującej się Warszawy, w pląsach, zarówno po parkietach balowych organizowanych przez Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą, jak i w tych imperialistycznych bachanaliach na jazzowych koncertach tudzież na towarzyskich wizytach w klubie Literatów. Czuć tu ducha tamtej Warszawy, głównie tej inteligenckiej, czuć ducha epoki i czuć tu także ducha dobrego kina. Duża w tym zasługa autora zdjęć <b>Adama Bajerskiego</b>, który przepięknie namalował ten film swoim obiektywem.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-iK2jLft2ZJo/XaRdP7oQJ3I/AAAAAAAAVv0/LZyHmzbc60IM1d2UY4VxYozlb26ge6lIwCLcBGAsYHQ/s1600/2.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="444" data-original-width="788" height="225" src="https://1.bp.blogspot.com/-iK2jLft2ZJo/XaRdP7oQJ3I/AAAAAAAAVv0/LZyHmzbc60IM1d2UY4VxYozlb26ge6lIwCLcBGAsYHQ/s400/2.jpg" width="400" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
Dużym plusem tej produkcji jest także humor, bynajmniej nie z tych oczywistych i lekkich, czasem trochę w stylu Barei, a czasem bliżej mu do tego szemranego z prozy Grzesiuka. Jest trochę groteski, trochę smutku i nostalgii, trochę też ciekawych analogii do dzisiejszych czasów, głównie tych o potrzebie wolności, walce z cenzurą i swobodzie przekonań, co jak znam życie będzie bardzo różnie interpretowane przez dane środowisko. Czerń i biel na którą postawił Krzyształowicz może i po ostatnich sukcesach Pawlikowskiego stała się już czymś nieco wtórnym i oklepanym, ale w mojej opinii to się nadal świetnie broni i jest jak najbardziej na miejscu. Czerń i biel to najlepsi adwokaci tamtej smutnej epoki, poza tym skutecznie pomagają budować napięcie z pogranicza thrillera i kina noir. W sukurs idzie im jeszcze ciekawie dobrana muzyka od której momentami robi się duszno, tak jak od dymu z papierosów odpalonych hurtem w ciasnej piwnicy, w której grany jest polski jazz. Miło było też zobaczyć w epizodach kilka znaczących nazwisk starszego pokolenia polskiego kwiatu aktorstwa, oraz ten czasem mroczny i lekko kryminalny suspens rodem ze <i>Złego</i> Tyrmanda, którego tak na marginesie nadal z wielką nadzieją wyczekuję w kinie.<br />
<br />
Właściwie to ciężko jest mi się tu do czegoś przyczepić. Czasem fabuła trochę się rozjeżdża i nie trzyma linii, może też nie do końca satysfakcjonuje mnie zakończenie filmu, ale to nie szkodzi. Nic a nic. W <i>Panu T</i>. najważniejsze były dla mnie emocje i coś nieuchwytnego z pogranicza nostalgii i tęsknoty. Może niekoniecznie za tymi czasami z punktu widzenia historii, lecz bardziej za tym specyficznym pokoleniem ludzi, za ich romantyzmem, niezłomnością i klasą jaką prezentowali w czasach twórczej pogardy dla humanizmu i dla wolności. To także ciekawe źródło antropologiczne pozwalające lepiej zrozumieć życiowe wybory wielu tamtejszych artystów idących ramię w ramię z władzą ludową, zupełnie jakbym czytał <i>Życie towarzyskie i uczuciowe</i> Tyrmanda właśnie, a które okazuje się nadal bardzo aktualne w odniesieniu do dzisiejszych życiowych i tych stricte politycznych wyborów współczesnych celebrytów i ludzi kultury. Świetne kino, z pewnością jedno z najlepszych w polskim wydaniu w tym roku. Co prawda w kinach oficjalnie wyląduje dopiero w grudniu, na Święta, ale warto czekać. Będzie to idealny prezent pod choinkę, głównie dla nas samych, do czego z resztą gorąco zachęcam.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
</div>
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-A4WmZRljqOA/XXTjpD0Sx2I/AAAAAAAAVKg/92-_HnSCFaYXObzjLc6N-w_in-VPKgjCACPcBGAYYCw/s1600/5.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="55" data-original-width="307" src="https://1.bp.blogspot.com/-A4WmZRljqOA/XXTjpD0Sx2I/AAAAAAAAVKg/92-_HnSCFaYXObzjLc6N-w_in-VPKgjCACPcBGAYYCw/s1600/5.jpg" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<br />
<br />
<iframe allow="accelerometer; autoplay; encrypted-media; gyroscope; picture-in-picture" allowfullscreen="" frameborder="0" height="340" src="https://www.youtube.com/embed/1A1cAYjQkHU" width="520"></iframe><br />
<br />
<br /></div>
Wujek Ekranhttp://www.blogger.com/profile/12625983942558145503noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8932604720256742178.post-75333369164547012092019-10-07T20:38:00.001+02:002019-10-07T20:44:36.094+02:00Opowieść o niezwykłym szaleństwie<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-9S7pSzZBj94/XZnjyv8KyoI/AAAAAAAAVq8/9wsIhSkeRyQahcjE__AKMCz2OwybyAFKgCLcBGAsYHQ/s1600/D3KMvvFU0AADLaj.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1200" data-original-width="961" height="200" src="https://1.bp.blogspot.com/-9S7pSzZBj94/XZnjyv8KyoI/AAAAAAAAVq8/9wsIhSkeRyQahcjE__AKMCz2OwybyAFKgCLcBGAsYHQ/s200/D3KMvvFU0AADLaj.jpg" width="160" /></a></div>
<b><span style="font-size: large;">Joker</span></b><br />
reż. Todd Phillips, USA, 2019<br />
122 min. Warner Bros. Entertainment Polska<br />
Polska premiera: 04.10.2019<br />
Dramat, Akcja<br />
<br />
<br />
<br />
<b>Kilka dni temu niemal z całego nieba spadły ostre gromy na Martina Scorsese, który w wywiadzie dla <i>Empire</i> miał czelność stwierdzić, iż filmowe uniwersum Marvela to nie jest kino, tylko parki rozrywki. Według niego filmy o superbohaterach to nie jest kino ludzi próbujących przekazać innym emocjonalne oraz psychologiczne doświadczenia człowieka. I ja się z nim proszę ja was zgadzam, tzn. zgadzałem, do mniej więcej piątku. Jeszcze cztery dni temu sam bym mu przyklasnął i stanął w jednym szeregu robiąc nawet za żywą tarczę w obronie tych samych wartości, bowiem mój dość ambiwalentny stosunek do kina o superbohaterach jest wśród regularnie mnie czytających powszechnie znany, ale po tym co zobaczyłem przed chwilą w kinie emocjonalnie mną sponiewierało do tego stopnia, że aż zatarły mi się w głowie dotąd nieprzekraczalne granice i zacząłem powątpiewać w to, o co do tej pory walczyłem. </b><br />
<br />
Kino superbohaterskie mające swój początek w komiksie nadal rozwija się i ewoluuje ciągle szukając odpowiedzi na pytanie czym tak naprawdę chce być i o czym opowiadać. W ostatniej dekadzie mieliśmy cały wysyp kasowych blockbusterów mających swój rodowód w komiksie, które przekrzykiwały się wzajemnie efekciarstwem i które mocno spłycały głębię oraz aspekt psychologiczny już niemal mitycznych herosów, do czego nie byliśmy przyzwyczajeni właśnie w komiksie. W kinie najczęściej zastępowano to spektakularnością i efektami specjalnymi co mnie osobiście, ale sądzę, że i wspomnianego wyżej Martina Scorsese, zwyczajnie nie zadowalało. Osobiście oczekiwałem od tego kina więcej, i to pomimo tego, że cały świat zdawał się być zadowolony z tak obranego kursu. Świadczyły o tym wielomilionowe przychody i kina pękające w szwach. Ale jako, że ja z natury lubię, pewnie z z przekory, lokować swoje jestestwo w opozycji do wszystkiego co popularne i masowe, odczuwałem naturalną niechęć do ekranowych adaptacji komiksów, acz z pewnymi wyjątkami typu <i>Logan</i>, <i>Deadpool</i> i np. <i>Batman</i> Tima Burtona oraz po części także i ten Nolana. Twórcy tychże hitów zazwyczaj mocno spłycali aspekty psychologiczne oraz unikali nazbyt rozbudowanych charakterystyk tychże kultowych już herosów, co cechowało się brakiem wyrazistości, mądrości i nieco bardziej wnikliwej analizy osobistych dramatów poszczególnych bohaterów. Ważniejsze były wodotryski i fajerwerki. Wiadomo.<br />
<br />
Ale tak oto właśnie otrzymaliśmy od <b>Todda Phillipsa</b> długo wyczekiwanego <i>Jokera</i>, który miał niczym Mesjasz zachwiać panujący dotąd status quo i udowodnić, że jednak można opowiadać o komiksowych bohaterach dużo mądrzej, kopiąc przy tym głębiej, tak głęboko, jak nie robił tego jeszcze nikt. Zaskakuje to tym bardziej, że tymże pionierem postanowił zostać autor mało wyszukanych i skomplikowanych komedii, który w zasadzie nie miał dotąd żadnego doświadczenia w dogłębnym analizowaniu zawiłych ludzkich jestestw. A tu proszę, nie dość, że przekonał do tej dość ryzykownej operacji na otwartym sercu wytwórnię Warner Bros. to jeszcze na koniec oczarował jury festiwalu w Wenecji zgarniając <i>Złotego Lwa</i> za najlepszy film, pierwszy w historii komiksowych klonów, że już o aktualnych zachwytach krytyki i publiki nie wspomnę. Poprzeczka została więc zawieszona niezwykle wysoko, skala oczekiwań przekroczyła dopuszczalne normy promieniowania w Czarnobylu, do tego stopnia, że aż sam pozwoliłem sobie dostać na jego punkcie klasycznego pierdolca. Ja, niemalże naczelny antyfan komiksowych ekranizacji.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-6G1rqjlApx4/XZo9iE3qY4I/AAAAAAAAVrI/Duxw2UbOd4In5zHmL2AhSQx4-x0YGLbFgCLcBGAsYHQ/s1600/1.png" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="549" data-original-width="779" height="281" src="https://1.bp.blogspot.com/-6G1rqjlApx4/XZo9iE3qY4I/AAAAAAAAVrI/Duxw2UbOd4In5zHmL2AhSQx4-x0YGLbFgCLcBGAsYHQ/s400/1.png" width="400" /></a></div>
<br />
Ale zacznijmy od początku. Joker, jako komiksowy bohater, to niezwykle wyrazista bytność fikcyjna znana światu już od roku 1940, kiedy to kreską <b>Jerry'ego Robinsona</b> zadebiutował na łamach komiksu <i>Batman vol. 1 </i>jako nemezis Batmana<i>.</i> Przez długie lata, zarówno w komiksie, w filmach animowanych i fabularnych był on zwykle tylko tłem dla mocno wyrośniętego nietoperza. Tłem w swoim istnieniu tragicznym, wiadomo, jak to złoczyńca, wiecznie przegranym. Taki to już los bohaterów, którzy zostali powołani do życia tylko w jednym celu, żeby bezustannie udowadniać światu, że dobro zawsze zwycięża ze złem. Zawsze. W związku z tym Joker praktycznie nigdy nie doczekał się na wielkim ekranie pierwszego planu, byłoby to zwyczajnie nielogiczne i mocno niespójne z jego komiksowym rodowodem oraz naturalną powinnością. Dlatego Joker w popkulturze zawsze był kimś w rodzaju kojota z kreskówki o strusiu pędziwiatrze, wiecznym przegrywem, acz trzeba przyznać, że jednym z najbardziej liczących się.<br />
<br />
A mimo to wielu z nas sympatyzuje z tym śmieszkiem, który na przestrzeni lat ciągle ewoluował, zmieniał się z inteligentnego mordercy w złośliwego figlarza w erze cenzury komiksu w latach 50 i 60, by w latach 80 znów powrócić do mordów i szaleństwa. W jego postać na wielkim ekranie wcielali się m.in. <b>Jack Nicholson</b>, który<b> </b>wykreował Jokera jako śmieszka ze skrzywionym poczuciem humoru, wybuchowy <b>Heath Ledger </b>uznawany do dziś (dziś?) za najlepszego odtwórcę postaci, oraz będącego na drugim biegunie lubienia - <b>Jareda Leto </b>w <i>Legionie samobójców. </i>To właśnie dopiero Ledger w tej nieco mroczniejszej odsłonie Batmana w reżyserii <b>Christophera Nolana</b> przeszedł do popkultury jako pewnego rodzaju idol zbuntowanej i awanturniczej młodzieży, która wybrała go sobie niemal na swojego mentora i wieszała jego wizerunki nad łóżkiem (why so serious?). Cóż, przyznam, że i ja zacząłem wtedy trochę inaczej postrzegać Jokera. Chyba zaczął mi się wydawać dużo bardziej interesujący od samego Batmana, z którego, odnosiłem wrażenie, że już trochę wyrosłem, głównie emocjonalnie. Aż dziw, że musieliśmy czekać całą następną dekadę, by w końcu doczekać się spin-offu poświęconemu tylko i wyłącznie tej postaci, bo chyba wszyscy zgodzimy się co do tego, że złoczyńcy i czarne charaktery to niezwykle barwne jestestwa, cholernie wdzięczne do wszech ekranizacji.<br />
<br />
Todd Phillips w roli Jokera obsadził <b>Joaquina Phoenixa </b>i niemal od razu spotkało się to z ciepłym przyjęciem, ale też nierzadkie były głosy pełne chłodu, dystansu i nieufności. Niemniej już od pierwszych ujęć, klapsu na planie oraz pierwszych kontrolowanych przecieków dało się odczuć, że to strzał w sam środek tarczy. Miesiące mijały, a głód nowego <i>Jokera</i> narastał do tego stopnia, że stał się on w końcu jednym z najbardziej wyczekiwanych premier roku. A gdy w końcu eksplodował 31 sierpnia na festiwalu w Wenecji stało się już jasne, że mamy do czynienia z czymś niezwykle ważnym nie tylko z punktu widzenia fanów komiksu i serii o Batmanie, ale również z punktu widzenia kultury masowej. Czy słusznie?<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-TRYqIpvECAs/XZo9osbcYDI/AAAAAAAAVrM/Aingtyo47GsiErOelyOFAbCkT_W4qC6rwCLcBGAsYHQ/s1600/3.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="593" data-original-width="960" height="246" src="https://1.bp.blogspot.com/-TRYqIpvECAs/XZo9osbcYDI/AAAAAAAAVrM/Aingtyo47GsiErOelyOFAbCkT_W4qC6rwCLcBGAsYHQ/s400/3.jpg" width="400" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
No przepraszam bardzo, ale tak. Nie będę ukrywał, iż chciałem odnaleźć w tym filmie jakieś haki, które przybiłyby radosnego żółwika z moim wewnętrznym powątpiewaniem w sens kreowania od nowa życiorysu postaci skądinąd fikcyjnej. Mimo ogromnej ciekawości gdzieś w głębi duszy oczekiwałem małego rozczarowania, jakiegoś zawoalowanego potwierdzenia mojej wieloletniej niechęci do kina superbohaterskiego. Niestety, a raczej na szczęście, nic takiego nie znalazłem. W zamian dostałem petardę, która niemal rozerwała mnie od środka i która do teraz, te dobre kilka dni po seansie nadal zdaje się we mnie siedzieć i czekać na kolejną eksplozję. Tak, nie zamierzam się z tym kryć, ani iść pod prąd tak jak ci nieliczni, którzy aktualnie próbują tak trochę na siłę kompletować argumenty na NIE. Ja poszedłem trochę na łatwiznę, przyznaję, dałem się ponieść tym prostym kinematograficznym mechanizmom, czystym emocjom i pierwszemu wrażeniu. Nie miałem nawet specjalnie okazji wdepnąć w czasie projekcji w jakieś gówno, choć podświadomie ciągle gdzieś go szukałem. Być może z czasem, po ponownym obejrzeniu filmu coś takiego śmierdzącego jeszcze odnajdę, do czegoś się przyczepię i zmienię swój aktualny front wysokiego ciśnienia, ale obecnie jestem na tak wielkim hajpie, który unosi mnie wysoko niczym fala surfera, że bynajmniej nie zamierzam się z niej teraz wywracać i zeskakiwać do wody. Falo trwaj.<br />
<br />
Myślę, że jeszcze nie spotkałem się z tak dogłębną analizą oraz z tak misternie nakreślonym psychologicznym portretem komiksowej postaci, tym bardziej lokowanej dotąd bardziej na drugim planie kulturowego znaczenia. To się dotąd ze sobą gryzło, bohaterowie ci byli zwykle przedstawiani bardzo powierzchownie, by nie napisać wprost - płytko. <i>Joker</i> Phillpsa jest pierwszym w historii komiksowym bohaterem, który doczekał się nie tyle człowieczych kształtów, co autentycznej ludzkiej wrażliwości, poczucia rzeczywistego bólu i cierpienia, z którym wielu z nas może się utożsamiać. Innymi słowy, Joker Anno Domini 2019 jest najbardziej prawdziwy i najbardziej namacalny w historii swojej 80-letniej bytności na rynku. Oczywiście ogromna w tym zasługa samego odtwórcy tej postaci. Joaquin Phoenix wykreował szaleństwo, obłęd i plebejski wkurw do poziomu niespotykanego dziś w tej konkretnej stylistyce filmowej, dlatego też grana przez niego postać przyczyniła się do dalekiego wykroczenia filmu poza ogólnie przyjęte ramy gatunku. Dzięki temu <i>Joker </i>stał się finalnie obrazem znacznie bardziej uniwersalnym, który jest skierowany do szerszego grona odbiorców, także tych, którzy w kinie oczekują czegoś więcej niż tylko spektakularnych efektów specjalnych oraz dość płytkich dotąd komiksowych przerysowań i analogii. Wybitna kreacja Phoenixa, nie wiem czy Oscarowa, prawdę mówiąc mam w dupie te wszystkie filmowe wyróżnienia, na pewno znacząca, zapadająca głęboko w pamięci i powodująca gęsią skórę na ciele. Czy wybitna? Tak, chyba jestem w stanie przybić żółwia z tym werdyktem.<br />
<br />
Bo też sami spójrzcie. Dotąd, gdy spotykaliśmy gdzieś Jokera zawsze widzieliśmy w nim okrzepniętego już przestępcę, dawno będącego po wewnętrznej, także tej fizycznej przemianie, odwiecznego arcywroga Batmana. Nie znaliśmy za to do końca motywów jego działania, jego historii i osobowościowej przemiany. Co prawda od lat krążą różne teorie, które próbowały go charakterologicznie określić, sklasyfikować i wytłumaczyć, ale brakowało przeniesienia tego na ekran oraz wyraźnego wykrzyczenia. Todd Phillips postanowił więc jako pierwszy zbudować tą postać jakby od nowa, a już na pewno od zera. Dosłownie i w przenośni. Kilku moich znajomych tuż po moim seansie pytało się mnie, czy Joaquin Phoenix jest lepszy, czy też może gorszy w ciele Jokera od Ledgera? To jest bardzo źle postawione pytanie. Phoenix nie jest ani lepszy, ani gorszy, jest po prostu inny. Joker-Ledger był nam przedstawiony już jako w pełni świadomy oraz ukształtowany morderca, zaś Joker-Phoenix dopiero go w sobie odkrywa. Phillips skupił się więc na przyczynach tej osobowościowej przemiany z kiepskiego i nieśmiesznego komika w psychopatę oraz bezwzględnego mordercę. Z człowieka z problemami osobistymi, niestabilnego psychicznie i nieradzącego z życiem w symbiozie ze społeczeństwem w potwora, który to samo społeczeństwo terroryzuje w imię prywatnej vendetty. W końcu to także Joker, który szuka i prosi zewsząd o pomoc, uparcie walczy ze swoimi demonami i problemami o pozostanie w gronie ludzi normalnych, akceptujących samych siebie i który tą nierówną walkę ostatecznie przegrywa.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-PoW0_9m32Z0/XZo9tQFpExI/AAAAAAAAVrQ/HBqDyGPp_1kh1cAXvqvXYGnrIp-9LWmtACLcBGAsYHQ/s1600/2.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="420" data-original-width="798" height="210" src="https://1.bp.blogspot.com/-PoW0_9m32Z0/XZo9tQFpExI/AAAAAAAAVrQ/HBqDyGPp_1kh1cAXvqvXYGnrIp-9LWmtACLcBGAsYHQ/s400/2.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
Do trafnego zobrazowania tej wyniszczającej wojny samego ze sobą twórca trylogii <i>Kac Vegas </i>użył także trochę starych i dobrze już nam znanych płyt z przeszłości, co zauważyłem, iż niektórym to dziś bardzo przeszkadza. Mowa jest rzecz jasna o wyraźnych analogiach i dużych podobieństwach m.in. do <i>Taksówkarza</i> Martina Scorsese, którego też specjalnie zacytowałem na samym początku tekstu. Sam Phillips z resztą nie ukrywał w wywiadach, że jedną z jego inspiracji przy procesie tworzenia osobowości <i>Jokera </i>była postać Travisa Bickle grana przez <b>Roberta De Niro</b>. Mało tego. Można tu też z łatwością dostrzec podobieństwa do innej produkcji Scorsese, także z De Niro w roli głównej, do <i>Króla komedii</i> z roku 1982. Nie dziwi zatem fakt, że Phillips zaproponował Martinowi Scorsese objęcie stanowiska producenta <i>Jokera</i>, jednak ten z jakichś niejasnych do końca powodów, oficjalnie nazwanych koniecznością skoncentrowania się na <i>Irlandczyku </i>funkcji tej nie przyjął.<br />
<br />
Zdążyłem już spotkać się ze zdaniem, iż wyraźne inspiracje kinem Scorsese w ekranizacji bądź co bądź komiksowej jest nie na miejscu, żałosne i mało oryginalne, ale ja się z tym nie zgadzam. Inspiracja to jeszcze nie plagiat, a wzorowanie się na klasykach i kultowych bohaterach w dzisiejszych czasach, w których mottem przewodnim zdaje się być "Copy+Paste" to jeszcze nie grzech, przynajmniej nie z tych ciężkich za które nie dają rozgrzeszenia. Oczywiście pod warunkiem, że autor tym się tylko inspiruje, a nie bezrefleksyjnie powiela. W moim odczuciu w <i>Jokerze</i> mowa jest właśnie tylko i wyłącznie o dość swobodnej inspiracji, bardzo interesującej i z założenia trafnej, a nie o perfidnym zżynaniu z kartki kolegi przez ramię. A nawet gdyby nie dało się tego racjonalnie obronić, to jako wieloletni fan <i>Taksówkarza</i> napiszę, że zawarte w <i>Jokerze</i> pewne podobieństwa do osobistych motywów, którymi te 43 lata temu kierował się także Travis Bickle w żaden sposób mi nie przeszkodziły, a wręcz przeciwnie, dodały pieprzności oraz kilka punktów procentowych do ogólnej zajebistości filmu. Miło zatem było zobaczyć w filmie ten sam brudny i odczłowieczony Nowy Jork z połowy lat 70 w roli Gotham City, oraz samego Roberta De Niro, co prawda tym razem w postaci telewizyjnego guru i speca od robienia show, ale zawsze. Niski ukłon.<br />
<br />
Inny powtarzający się zarzut, który mówi o Jokerze jakim może stać się każdy z nas, co sprowadza się do coraz głośniejszych oskarżeń o gloryfikowanie przemocy jest już trochę trudniejszy do zbicia. Na pewno sposób zwieńczenia tej historii jest pewnego rodzaju przestrogą oraz niebezpieczeństwem na którym nie ma postawionej wyraźnej kropki na końcu zdania. A to pozwala na szereg interpretacji, także tych głupich. Poniekąd więc rozumiem obawy i krzyki tych, którzy oskarżają Phillipsa o bezrefleksyjne propagowanie przemocy oraz ciche nań przyzwolenie, acz według mnie to nadal nazbyt duża nadinterpretacja. Rozumiem także obawy służb oraz FBI, które przy okazji amerykańskiej premiery wolały dmuchać na zimne i maksymalnie zminimalizować ryzyko powtórzenia się masakry z roku 2012, w której to na premierze <i>Mroczny rycerz powstaje</i> w kinie Aurora zginęło 12 osób. Żyjemy w czasach jakich żyjemy i niestety dziś wszystko trzeba tłumaczyć według klucza poprawności politycznej, w którym nie ma miejsca na niedomówienia, wyłamanie się z ogólnie przyjętych norm oraz niestety, także na swobodę artystyczną. Dlatego Todd Phillips mimo wielu zachwytów dostaje dziś także tęgie lanie i zaiste ciekawa jest to batalia jaka aktualnie przetacza się przez ten padół. Będę wnikliwie ją obserwował z popcornem w ręku. Albo nie, wolę nachosy. Z sosem serowym.<br />
<br />
Cóż, być może przemawia przeze mnie czysty egoizm, którego, tak między nami mówiąc, wcale się nie wstydzę, ale dla mnie koniec końców liczy się moja i tylko moja satysfakcja w kinie, a nie lęk i ubolewanie nad potencjalnymi zagrożeniami oraz niepożądanymi reakcjami jakie gdzieniegdzie może wywołać seans <i>Jokera. </i>A była ona, ta satysfakcja, zaiste, ogromna. Prawdopodobnie największa w tym roku. Todd Phillips stworzył dzieło, nie wiem czy wybitne, nie wiem czy ocierające się o geniusz i arcydzieło, nie chcę być tym, który te slogany bezwiednie powiela. Na pewno wydał facet na świat długo wyczekiwane dziecko narodzone z burzliwego związku komiksu z kinem dramatycznym. Bynajmniej nie chodziło w tym o zdetronizowanie, lub choćby dorównanie Marvelowi, gdyż ten i tak wydaje się być poza zasięgiem konkurencji. Nie chodziło o fabularne łączenie się i nawiązywanie do innych tytułów z uniwersum DC, wręcz przeciwnie, wyraźnie się od nich w <i>Jokerze</i> odcięto. Phillips obrał zupełnie inną drogę. Stworzył film, którego nigdy nie mógł i prawdopodobnie nigdy nie będzie mógł zrealizować ani Marvel, ani ktokolwiek inny czerpiący garściami inspiracje z komiksu. Jego <i>Joker </i>to najbardziej ludzki i namacalny, spłodzony z fikcji i mitów bohater tragiczny, zły i powszechnie potępiany w całej historii popkultury, który najpewniej zapisze się w dziejach najnowszych jako postać ikoniczna, kto wie, być może spowoduje także, iż wszelcy życiowi buntownicy, awanturnicy i niepogodzeni z samym sobą powieszą sobie plakat Jokera z twarzą Phoenixa nad łóżkiem, w miejscu tego z Ledgerem. I choćby właśnie dlatego warto nisko pochylić się nad tym eksperymentem, przyklasnąć i zapiać z zachwytu. Było warto. Mimo wszystko.<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-qRfisKmfdYA/XZo98JGWssI/AAAAAAAAVrc/gUgeS1gaU8wj8utv0ZUbsmuMq6FX6rpzACLcBGAsYHQ/s1600/6.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="55" data-original-width="310" src="https://1.bp.blogspot.com/-qRfisKmfdYA/XZo98JGWssI/AAAAAAAAVrc/gUgeS1gaU8wj8utv0ZUbsmuMq6FX6rpzACLcBGAsYHQ/s1600/6.jpg" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<iframe allow="accelerometer; autoplay; encrypted-media; gyroscope; picture-in-picture" allowfullscreen="" frameborder="0" height="340" src="https://www.youtube.com/embed/snspfWOeEeY" width="520"></iframe><br />
<br /></div>
Wujek Ekranhttp://www.blogger.com/profile/12625983942558145503noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8932604720256742178.post-87599491421257600002019-10-03T12:02:00.001+02:002019-10-04T15:41:08.470+02:00Ćwir ćwir, pierdu pierdu<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-fdn1Yc6Saak/XZSr2NbTltI/AAAAAAAAVpI/I7KKQXsAAzwcqVGkOSLDDDh4KJIqx3FowCLcBGAsYHQ/s1600/aaaaa.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1429" data-original-width="1000" height="200" src="https://1.bp.blogspot.com/-fdn1Yc6Saak/XZSr2NbTltI/AAAAAAAAVpI/I7KKQXsAAzwcqVGkOSLDDDh4KJIqx3FowCLcBGAsYHQ/s200/aaaaa.jpg" width="139" /></a></div>
<b><span style="font-size: large;">Mowa ptaków</span></b><br />
reż. Xawery Żuławski, POL, 2019<br />
138 min. Velvet Spoon<br />
Polska premiera: 27.09.2019<br />
Dramat<br />
<br />
<br />
<br />
<b>Jesień to trudny czas dla ciepłolubnych mieszkańców trzeciej planety od słońca. Skłania do refleksji nad kondycją naszego aktualnego jestestwa szczelnie kryjącego się pod grubym swetrem, zmusza nas także do rozliczeń z tego co udało nam się fajnego zrobić w dopiero co zakończone wakacje, zazwyczaj jednak konstatujemy ze smutkiem fakt, że znów więcej nam uciekło i przepadło na zawsze, niż przybiło z nami radosnego żółwika. Czas okrutnie depcze nasze wybujałe wyobrażenia o pięknym życiu, ale też nie ma czasu by nad tym dłużej zaszlochać, bo też szara powinność dnia powszedniego nie pozwala nam na chwilę zadumy.</b><br />
<br />
Ale jesień to także obfitość w zacne premiery kinowe, co z kolei przekłada się na dotkliwy drenaż portfeli szanujących się kinomanów. To trudny dla mnie okres, gdyż jakiś wewnętrzny głos ciągle mi się wpieprza między wódkę i zakąskę, woła, żebym odstawił te prymitywne rozrywki - „idź się odcham” - wrzeszczy - „zaczerpnij trochę kultury głupcze” i „musisz to obejrzeć, teraz, bo jak zobaczysz za tydzień, to będzie już za późno i w ogóle bez sensu”. I ja proszę ja was pędzę do kina jak ten idiota przez pół miasta w strugach deszczu, żeby tylko mieć czyste kinematograficzne sumienie, żeby tylko odznaczyć film jako obejrzany i wydać swój wyrok, jakby od tego zależało moje dalsze istnienie. Prawie jak Adaś Miauczyński dźwigam swój garb męczeństwa po ubłoconych chodnikach mojego życia. Czasem żałuję, że nie mam innej zajawki, np. kolekcjonowanie pustych butelek po wódce. Zawsze to powtarzam, odczłowieczone chamy, pijaki i debile bez szkoły i żadnych zainteresowań to najszczęśliwsi ludzie na tym padole. Ale do brzegu.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-QC5YdmRfUxo/XZXDb1weiJI/AAAAAAAAVpc/X0Ww3H-EYPULZey0g2NtyWoEh0zm2JqdwCLcBGAsYHQ/s1600/1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="900" data-original-width="1400" height="256" src="https://1.bp.blogspot.com/-QC5YdmRfUxo/XZXDb1weiJI/AAAAAAAAVpc/X0Ww3H-EYPULZey0g2NtyWoEh0zm2JqdwCLcBGAsYHQ/s400/1.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
Mamiony tym nieco iluzorycznym pragnieniem zaliczenia kolejnego nowego filmu udałem się w te deszczowe monsuny na dość osobliwą <i>Mowę ptaków </i><b>Xawerego Żuławskiego </b>i to pomimo tego, że recenzje oraz komentarze na temat tejże produkcji które do tej pory przeczytałem/wysłuchałem były tak jak kino Żuławskiego seniora, mocno chaotyczne i bardzo awangardowe, od totalnego zeszmacenia, po natychmiastową beatyfikację. Jako umiarkowany fan dorobku nieżyjącego już <b>Andrzeja Żuławskiego</b> (właściwie to podobały mi się tylko <i>Opętanie</i> i <i>Na srebrnym globie</i>), który jednocześnie mocno szanuje jego twórczość, miałem duże obawy przed tym, jak w konfrontacji z dziedzictwem ojca oraz z pozostawionym przez niego ostatnim szkicem niedokończonego scenariusza poradzi sobie jego syn – Xawery. Mimo oczywistych dziedzicznych genów, to jednak trochę inny rozmiar kapelusza. Żuławski junior wychował się w innej nomenklaturze i czasach, dysponuje zupełnie inną wrażliwością i co tu więcej pisać, raczej nie emanuje talentem ojca. Zatem trudno było oczekiwać dosłownej kontynuacji myśli Żuławskiego seniora. Spodziewałem się raczej artystycznego hołdu złożonemu własnemu ojcu, to oczywiste, ale też konwersji nieco starej już filozofii jego ojca na własny język, ten bardziej współczesny. Spodziewałem się mixu dwóch światów, tego nieco romantycznego i awangardowego jaki bezpowrotnie już odszedł, z nowym, tym dzisiejszym i bardziej zrozumiałym dla szerszego odbiorcy, w końcu spodziewałem się nawet tego, że może mi się to wszystko jakimś cudem spodoba.<br />
<br />
Niestety, zobaczyłem coś zgoła odmiennego. Wszystkie grzechy tego co kojarzone jest z twórczością Andrzeja Żuławskiego, oraz wszystkie przekleństwa tego co dzisiejsze i aktualne, czyli jednym słowem - rozczarowanie. Duże rozczarowanie, powiedziałbym wręcz, że rozczarowanie roku, albo nie, bo to jest trochę niesprawiedliwe, wszak od <i>Mowy ptaków</i> wiele nie oczekiwałem i bynajmniej nie czekałem na nie jak na zbawienie. To co zobaczyłem w kinie nazwałbym bardziej dosadnie. Np. najgorszym filmem jaki widziałem w tym roku. Tak, to jest zdecydowanie najbliższe prawdy.<br />
<br />
Zmęczyłem się tym intelektualnym wulkanem lirycznego kiczu, tym epatowaniem infantylną myślą i treścią tak bardzo oderwaną od rzeczywistości, że przy nich nawet uczestnicy <i>Love Island</i> na Polsacie lokują swoje ziemskie byty znacznie bliżej sensu istnienia. Bohaterowie filmu (skądinąd bardzo dobrze prezentujący się od strony warsztatowej, tu akurat nie mam nikomu nic do zarzucenia, a wręcz przeciwnie, wypada ich bardzo pochwalić) nie rozmawiają ze sobą, niczego nie tłumaczą, nie próbują też dotrzeć do widza próbując zarazić go jakimś ciekawym spostrzeżeniem, nie, oni recytują jakieś absurdalne monologi, jakby recytowali Pana Tadeusza w rytm muzyki plemienia Himba z Namibii. Są emocjonalnie rozchwiani, nieprzystosowani do życia, mocno roszczeniowi i chaotyczni w swoich jestestwach, że aż trudno jest wejść z nimi w jakikolwiek uczciwy układ.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-brE7S7oaars/XZXDhT9YMGI/AAAAAAAAVpg/F4AT8pPjlI0nHsemeUWx05kql1vl9QkSwCLcBGAsYHQ/s1600/2.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="410" data-original-width="1000" height="163" src="https://1.bp.blogspot.com/-brE7S7oaars/XZXDhT9YMGI/AAAAAAAAVpg/F4AT8pPjlI0nHsemeUWx05kql1vl9QkSwCLcBGAsYHQ/s400/2.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
Żuławski junior próbuje za ich pośrednictwem ukazać kondycję dzisiejszych czasów, Polski szczególnie, tej zmęczonej i zastygłej w konflikcie narodowej dumy i historycznej martyrologii z emancypacją ducha i cywilizacją nihilizmu. Robi to jednak w sposób karykaturalny i mocno przerysowany, co czyni jego obserwacje w zasadzie mało interesującymi. Do jednego wora wrzuca wszelkie patriotyzmy, nacjonalizmy, rozliczenia historyczne i dumę narodową przedstawiając to wszystko jako najgorszą zarazę, zło i tępotę, co jest nie tyle szkodliwą generalizacją, co wręcz potwornie głupim spostrzeżeniem. Zupełnie jakby autor nie rozróżniał poszczególnych znaczeń i nie znał historii w ogóle, a na co dzień poruszał się innymi ścieżkami humanizmu. Obiektywem smartfonu sfilmowany jest wulgarny obraz Polski, z jednej strony rzygającej swoją historią, z drugiej, tej, która siedząc w okopach nie ma niczego lepszego do zaoferowania. Jest to zlepek niedbałych scen cechujących się niechlujnością, pretensjonalnością, grafomaństwem i słabością intelektualną, w dodatku przedstawionych w sposób anachroniczny, nieuporządkowany i bardzo niedbały. W zasadzie ciężko jest stanąć tu w obronie czegokolwiek, no, może poza grą aktorów, ale jeśli chodzi zarówno o treść, obraz i ogólną konstrukcję filmu, to właściwie wszystko jest tutaj złe, nieprzyjazne, pstrokate, patrzące i rzygające na nas z góry. Bracia Mroczek, flagi ONRu, parodia <i>Thrillera </i>Michaela Jacksona... <i>Mowa ptaków</i> jest jak występ Behemotha na dożynkach gminnych w Szydłówku w powiecie szydłowieckim. Manifest nihilizmu.<br />
<br />
Należy więc traktować ją trochę jak rozliczenie się z demonami Andrzeja Żuławskiego, trochę jak oddanie mu w pełni zasłużonych honorów przez syna, a trochę jak podsumowanie jego twórczości i tylko do tego momentu da się to obronić. Problem w tym, że Xawery Żuławski dodał także coś od siebie, coś, co w jego mniemaniu było świeże i współczesne, co będzie trafnym komentarzem do aktualnej sytuacji społecznej, kulturowej i tej politycznej. Jednak w moich oczach bardziej wygląda to na pesudointelektualny bełkot kogoś oderwanego od rzeczywistości, zupełnie jakbym słyszał głos celebrytów zabrany na ważny społeczny temat, ale którzy na co dzień żyją zamknięci w swojej bańce informacyjnej i nawet nie wiedzą co i o czym mówią. Niemniej, żeby być też do końca uczciwym, to napiszę, że <i>Mowa ptaków</i> jest projektem bardzo odważnym, szalenie trudnym w odbiorze, zgoda, ale na swój sposób szanuję autora za próbę zrobienia czegoś na wskroś odmiennego i ambitnego, co wyróżnia się na tle polskiego nomen omen gówna. Nie wyszło, trudno, acz są tacy, którym to się podoba. Jednak ja się do tego klubu nie zapisuję i dodaję go do ignorowanych. Ćwir ćwir.<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-daSiaokHJ2k/XZXC8x8BewI/AAAAAAAAVpU/RrlbAJi8rcEpW8VrIhj0VcVmlpQHjMvHACLcBGAsYHQ/s1600/2.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="55" data-original-width="304" src="https://1.bp.blogspot.com/-daSiaokHJ2k/XZXC8x8BewI/AAAAAAAAVpU/RrlbAJi8rcEpW8VrIhj0VcVmlpQHjMvHACLcBGAsYHQ/s1600/2.jpg" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
</div>
<br />
<iframe allow="accelerometer; autoplay; encrypted-media; gyroscope; picture-in-picture" allowfullscreen="" frameborder="0" height="340" src="https://www.youtube.com/embed/8ScLqM2EiwM" width="520"></iframe><br /></div>
Wujek Ekranhttp://www.blogger.com/profile/12625983942558145503noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8932604720256742178.post-80743507287931606482019-09-24T13:52:00.001+02:002019-09-25T13:22:14.307+02:00Złote, a skromne<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-EqarHw8z5I0/XWPnzhTc2II/AAAAAAAAU7o/Akq5mhE-52QSlrzel-c_SLz7KsPNuYmYQCLcBGAs/s1600/MV5BOWVmODY4MjYtZGViYS00MzJjLWI3NmItMGFmMDRkMzI1OTU3XkEyXkFqcGdeQXVyNTQ0NTUxOTA%2540._V1_.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1201" height="200" src="https://1.bp.blogspot.com/-EqarHw8z5I0/XWPnzhTc2II/AAAAAAAAU7o/Akq5mhE-52QSlrzel-c_SLz7KsPNuYmYQCLcBGAs/s200/MV5BOWVmODY4MjYtZGViYS00MzJjLWI3NmItMGFmMDRkMzI1OTU3XkEyXkFqcGdeQXVyNTQ0NTUxOTA%2540._V1_.jpg" width="150" /></a></div>
<span style="font-size: large;"><b>Parasite</b></span><br />
reż. Joon-ho Bong, KOR, 2019<br />
132 min. Gutek Film<br />
Polska premiera: 20.09.2019<br />
Dramat, Obyczajowy, Komedia, Thriller<br />
<br />
<br />
<br />
<b>Zapewne kojarzycie taki program w TV, najpierw był emitowany z importu wprost z brytyjskich wysp, teraz doczekaliśmy się polskiej edycji ochrzczonej jakże wyszukaną grą słów: <i>Bogaty Dom-Biedny Dom. </i>Rozchodzi się w nim mniej więcej o to, że rodzina na co dzień pławiąca się w luksusach wyprowadza się na tydzień z domu i lokuje swoje jestestwo w rozpadającej się chałupie, gdzie otrzymuje budżet jej dotychczasowych mieszkańców jaki ma starczyć im na przeżycie siedmiu dni praktycznie tylko o chlebie i wodzie. Jednocześnie druga rodzina, ta uciśniona i mentalna biedota wywodząca się najczęściej z niższych warstw społecznych dostaje klucze do wypasionej willi tych pierwszych, oraz gruby pieniądz dzięki któremu choć na chwilę zapominają o tym co to są zakupy w spożywczaku na zeszyt. Prawdę mówiąc jeden z głupszych formatów w telewizji, acz przy<i> Projekcie Lady</i> i <i>Big Brotherze</i> i tak wygląda to aż nadto ambitnie.</b><br />
<b><br />
</b> Abstrahując już od poziomu manipulacji, modelu reżyserii, jawnego wykorzystania bohaterów programu i grania na tanich emocjach, rzuciło mi się w tych kilku obejrzanych przeze mnie odcinków jedno. Biedni, acz jest to z pewnością duże uproszczenie, także nieco krzywdzące oraz niesprawiedliwe określenie, często pozostają nimi mentalnie również po przekroczeniu rubikonu biedy, po wkroczeniu na mlekiem i miodem płynącą autostradę prowadzącą do szczytu celów i pragnień jakim bez wątpienia jest brak ekonomicznego zamartwiania się o jutro. Przykład pierwszy z brzegu. Rodzina X, której topowym głównym posiłkiem dnia był schabowy z ziemniakami, po wkroczeniu na ścieżkę bogactwa, gdzie mogli pozwolić sobie na wiele, naprawdę wiele, w ramach szczycenia się tymże luksusem udaje się do podrzędnej knajpy klasy obrus z ceraty, w której to zamawia tenże schabowy z frytkami i bukietem surówek. A przecież mogli dla odmiany i jako jedyny raz w życiu zamówić faszerowaną pierś bażanta i permantier z czerwoną kapustą w restauracji z gwiazdką od Michelina, ot tak, żeby choć raz w życiu poczuć się jak królowie życia. Stać ich było, w końcu za wszystko płacili producenci programu. Ale nie, oni byli szczęśliwi właśnie z powodu tego schabowego, który jest dla nich synonimem luksusu.<br />
<br />
Ludzie ci mają więc zupełnie inną percepcję postrzegania bogactwa, a także wyznają zupełnie inne definicje szczęśliwego życia, czy wręcz życia w ogóle. Bardzo ciężko wychodzi się ze swojej strefy komfortu (pardon za to coachingowe gówno), zwłaszcza tej, do której zostało się wciągniętym siłą przez spiralę ekonomii i dziedzicznych, często rodowych prawidłowości. Słusznie pisał o tym George Orwell w <i>Roku 1984, </i>także Aldous Huxley w <i>Nowym wspaniałym świecie,</i> że ludzie ograniczeni i klasowo skatalogowani na najniższej społecznej drabince jako uczynni, posłuszni i głupi, często nie mają świadomości o istnieniu innego, lepszego świata, także lepszych alternatyw, gdyż ich powszechnie nie znają, co za tym idzie - nie potrzebują. Cały ich świat ogranicza się własnie do tego przykładowego schabowego i będą go tak konsumować bez końca, choćby świat podsuwał im pod nos Confit z kaczki Moulard. Przecież to się można otruć! Dlatego właśnie bieda mentalna oraz intelektualna jest dużo gorsza od tej materialnej. Dużo ciężej jest się jej wyrzec, zdjąć, tak jak zdejmuje się ubranie w przymierzalni w Zarze.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-GqJx8zM3kCk/XYn8-Ak41xI/AAAAAAAAVlQ/AuUOWJX55nwgfBz47ZyBjpTUUx8WIt_ygCLcBGAsYHQ/s1600/1.jpeg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="675" data-original-width="1200" height="225" src="https://1.bp.blogspot.com/-GqJx8zM3kCk/XYn8-Ak41xI/AAAAAAAAVlQ/AuUOWJX55nwgfBz47ZyBjpTUUx8WIt_ygCLcBGAsYHQ/s400/1.jpeg" width="400" /></a></div>
<br />
Dlaczego o tym piszę? A dlatego, że koreański reżyser, którego tak przy zupełnej okazji sam Quentin Tarantino nazywa geniuszem oraz wizjonerem kina - <b>Joon-ho Bong </b>- przeprowadził na dużym ekranie całkiem podobny eksperyment społeczny, tzn. mniej więcej podobny, ok, bardziej mniej niż więcej. Wyniki tegoż stricte socjologicznego badania naukowego były tyleż intrygujące, co wręcz zaskakujące, przez co nawet jury konkursu na tegorocznym festiwalu w Cannes zdecydowało jednogłośnie przyznać Koreańczykowi Złotą Palmę. Faworyzowani Almodovar i wspomniany już Tarantino musieli więc uznać wyższość reprezentanta południowej części Półwyspu Koreańskiego i w Cannes wywiesili białą flagę. Acz Tarantino zrobił to z nieskrywaną radością, gdyż - patrz wyżej - jest wielkim fanem talentu Bonga. I powiem wam szczerze, że sam właśnie się do tego fanklubu zapisałem. Mam nadzieję, że nie trzeba płacić tu żadnych miesięcznych składek, bo sam jestem bardziej biedota. Na szczęście tylko ta ekonomiczna. Chyba.<br />
<br />
Jednak<i> Parasite,</i> bo o nim mowa<i>, </i>to coś dużo więcej niż tylko społeczny eksperyment zestawiający ze sobą dwa światy - klasową biedotę z klasową burżuazją. Ten przeszło dwugodzinny projekt wymyka się z jakichkolwiek ram umownych i bliżej znanych mi pojęć w kinie. Łamanie ogólnie przyjętych konwenansów, gatunków i kinematograficznych zasad na dużym ekranie nie jest dziś czymś szczególnie rzadkim, ba, powiedziałbym wręcz, że to już całkiem powszechne zjawisko, niemniej jest pewna subtelna różnica pomiędzy żonglowaniem konwencjami ot tak, dla samej zabawy, a tym, że robi to się ze smakiem, dobrym wyczuciem, a także w odpowiednim rytmie i w konkretnym celu. To umieją już nieliczni (acz fanatyczni). Joon-ho Bonga bez dwóch zdań mogę dziś zaliczyć do tych fanatycznych.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-pGNzd0JKYhg/XYn9FAIQyzI/AAAAAAAAVlU/U3tQEh8TM68EVXy8gXcZeR5vyCLn-8ADwCLcBGAsYHQ/s1600/2.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="523" data-original-width="928" height="225" src="https://1.bp.blogspot.com/-pGNzd0JKYhg/XYn9FAIQyzI/AAAAAAAAVlU/U3tQEh8TM68EVXy8gXcZeR5vyCLn-8ADwCLcBGAsYHQ/s400/2.jpg" width="400" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
Ale najpierw akapit prywaty i rachunku sumienia. Od niemal zawsze miałem problem z kinem azjatyckim. Ba, mam problem z Azją w ogóle, jako strukturą kulturową, mentalną i obyczajową. Sądzę, że my Europejczycy zwyczajnie nie umiemy nadążyć za Azjatami w bardzo wielu dziedzinach życia i powszechnie uważamy ich za dziwaków, ludzi uczynnych, serdecznych i niegroźnych, ale jednak jakby z innej planety. Oczywiście w sferze kultury wnieśli oni do światowego dziedzictwa mnóstwo wspaniałej treści, dzieł, wrażliwości i piękna, co za tym idzie także w zakresie kinematografii, ale mimo wielu lat serfowania po falach światowego kina nadal mam coś w głowie poprzestawiane w taki sposób, że jak mam do wyboru koreański/japoński lub europejski film, to w 9 przypadkach na 10 wybiorę ten europejski, choćby był dużo słabszy. Rzecz jasna są liczne wyjątki, bo też całe nasze życie to jeden wielki wyjątek od reguły, ale tej mojej umiarkowanej niechęci do azjatyckiego kina od lat nie mogę się wyzbyć i to pomimo tego, że sporo filmów wywodzących się z tegoż kontynentu ciągle błyszczy się w moich prywatnych rankingach. <i>Parasite, </i>jako ten najnowszy wyjątek od reguły także właśnie trafił na moją listę debeściaków, ale i to pewnie niewiele w tej materii zmieni. Cóż, muszę jakoś żyć z tym defektem. W sumie nie taki on znów wielki i taki najgorszy.<br />
<br />
Ok, a teraz do celu. Rzeczony film to ciężki orzech do zgryzienia dla każdego szanującego się recenzenta. Ja co prawda nie szanuję siebie zbyt bardzo, powiedziałbym wręcz, że szanuję się mało, więc przynajmniej w teorii będzie mi z tym trochę i łatwiej, ale nie zmienia to postaci rzeczy, że <i>Parasite</i> to bardzo niewdzięczny obiekt do zrecenzowania, gdyż, aby go w pełni okiełznać i dotrzeć do źródła istoty jego sensu, czym wypadałoby ozłocić potencjalnego odbiorcę, trzeba byłoby użyć do tego celu ciężkiego sprzętu w postaci spoilerów. A to zdecydowanie wykracza poza moje ramy sensu stricto, które nie znoszą psuć odbiorcy późniejszego odczucia przyjemności z oglądania przez niego filmu. Autentycznie czułbym się źle (no dobra, tylko troszkę) z myślą, że ktoś z was po przeczytaniu tekstu nie poczuł w kinie tego co ja sam poczułem w trakcie seansu. Zatem będę z wami zupełnie szczery, jak zawsze zresztą, ale tym razem to podkreślę. Otóż, najlepiej będzie, jeśli w tym właśnie momencie przestaniecie czytać ten tekst, zamkniecie również inne zakładki w kompie i wymażecie z paska przeglądarki słowa "Parasite" oraz "recenzja", po czym udacie się do ulubionego kina w swoim mieście i kupicie bilet na seans. Gwarantuję wam, że zrobi wam się kilka razy dobrze i że generalnie będziecie ukontentowani. No, chyba, ze nie lubicie być w kinie zaskakiwani, wtedy zostańcie w domu. Wszyscy pozostali, ci ciekawsi i ci co już film widzieli mogą czytać dalej, ale i tu od razu zaznaczam, że wiele więcej poza zachwytami oraz subiektywnymi odczuciami zdradzać nie zamierzam.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-cGdGTc67C54/XYn9XddqzdI/AAAAAAAAVlg/Af-JXl_QufkuZORBv_maOfsKhW7ClGBlACLcBGAsYHQ/s1600/3.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="380" data-original-width="700" height="216" src="https://1.bp.blogspot.com/-cGdGTc67C54/XYn9XddqzdI/AAAAAAAAVlg/Af-JXl_QufkuZORBv_maOfsKhW7ClGBlACLcBGAsYHQ/s400/3.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
<i>Parasite</i> to film przewrotny, zaskakujący w swojej konstrukcji i pochylający się nisko nad tym co w kinie ostatnio trafia nam się stosunkowo często - nad niesprawiedliwością społeczną oraz coraz mocniej rysującym się podziałem klasowym na biednych i bogatych. Nihil novi, zawsze tak było, jest i będzie, widzieliśmy to już na ekranie tysiące razy, wiem, tyle tylko, że tym razem reżyser sprzedał nam pewne uniwersalne prawdy w sposób mocno odmienny w porównaniu do tego, co już dotąd widzieliśmy i mamy wykute na blachę. Największą i zasadniczą różnicą jest sposób konstruowania scen i zdarzeń, które przypominają klasyczną metaforę efektu domina. Jedno z pozoru niewinne zdarzenie uruchamia cały szereg zdarzeń następujących po sobie i wynikających jedno z drugiego. Przedstawiona w filmie klasyczna czteroosobowa rodzina (matka, ojciec, syn i córka), której, delikatnie rzecz ujmując, nie powodzi się specjalnie w życiu i nikt z nich nie może pochwalić się stałym etatem, dzięki małemu zbiegowi okoliczności, oraz późniejszej konsekwencji, krok po kroku wkracza do obcego im dotąd świata bogactwa i luksusu. Obserwują go, a my wraz z nimi trochę jak eksponaty w muzeum znajdujące się za szklaną gablotą, ale z biegiem czasu zaczynają je coraz mocniej dotykać, w konsekwencji przywłaszczać.<br />
<br />
Do pewnego momentu przemiana ta ukazana jest w sposób iście komediowy. Jest zabawnie, momentami groteskowo, z ogromną przyjemnością obserwowałem losy naszych bohaterów, którzy motywowani oczywistą troską o swoich najbliższych w sposób bardzo pomysłowy i konsekwentny stopniowo polepszali byt swojej rodziny. Niestety w przyrodzie panuje pewnego rodzaju równowaga, niektórzy nazywają to niesprawiedliwością, i za każdym razem, gdy ktoś z tej rodziny polepszał swój status społeczny, ktoś inny tracił na ich rzecz wszystko. Im dalej wkraczaliśmy w las z pozoru błahych zdarzeń, tym robiło się ciemniej, atmosfera gęstniała i rosło napięcie. To właśnie mniej więcej od tego momentu zaczyna się największe dobrodziejstwo jakim raczy nas twórca tegoż szaleństwa. Komedia podaje rękę thrillerowi, rozluźnienie skupieniu, błogi nastrój przerażeniu, wszystko staje raptem na głowie i jesteśmy świadkami panhelleńskich igrzysk ku czci Boga ̶Z̶e̶u̶s̶a̶ Mamony, których stawką jest przetrwanie. Potem następuje coś, co autorzy komiksów opisują zazwyczaj słowami "Boom", "Bang", "Pow" i "Ouch". Czyli, kolokwialnie rzecz ujmując, epicki oraz intelektualny rozpierdol.<br />
<br />
Po opadnięciu tumanów kurzu, czyli mniej więcej już po napisach końcowych, zaczyna do mnie stopniowo docierać to, co zdaje się właśnie widziałem. Zapewne każdy z nas dostrzeże coś z goła innego, ale ja osobiście zobaczyłem w nim autentyczną troskę Joon-ho Bonga o istotę człowieczeństwa, o człowieka zagubionego w oszalałym pędzie ku wspinaczce na samą górę drabiny społecznej. Zobaczyłem ból i szloch nad niesprawiedliwością, nad ciągle pogłębiającymi się dysproporcjami klasowymi i materialnymi. Dostrzegłem zestawioną z nimi ludzką dumę - ostoję i romantyczną stałą naszego jestestwa, która paradoksalnie doprowadziła w filmie do finalnej tragedii. Wszystko to zostało nam podane w sposób przewrotny, szalony i niekonwencjonalny, wymykający się ze znanych nam ram definicji oraz schematów. Tak, takie kino mogło powstać chyba tylko w Azji, ale tym razem warto, aby obejrzał je cały świat. Unosi się wysoko ponad kontynentami, ponad politycznymi granicami i ponad ograniczeniami ludzkiego umysłu. Zaskakująco humanistyczne kino i to pomimo tego, że wcale nie zależy mu na tym, by tak właśnie je odbierać. Złote, a skromne. Na dziś, jeden z dwóch, trzech najlepszych filmów jaki w tym roku widziałem.<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-A4WmZRljqOA/XXTjpD0Sx2I/AAAAAAAAVKg/92-_HnSCFaYXObzjLc6N-w_in-VPKgjCACPcBGAYYCw/s1600/5.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="55" data-original-width="307" src="https://1.bp.blogspot.com/-A4WmZRljqOA/XXTjpD0Sx2I/AAAAAAAAVKg/92-_HnSCFaYXObzjLc6N-w_in-VPKgjCACPcBGAYYCw/s1600/5.jpg" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
</div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<br />
<iframe allow="accelerometer; autoplay; encrypted-media; gyroscope; picture-in-picture" allowfullscreen="" frameborder="0" height="340" src="https://www.youtube.com/embed/VSWwxXxerNI" width="520"></iframe><br /></div>
Wujek Ekranhttp://www.blogger.com/profile/12625983942558145503noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-8932604720256742178.post-32140440359367730662019-08-17T21:37:00.000+02:002019-09-08T13:19:15.666+02:00Quentin Nostalgino<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-gdUAUbvpmGg/XVaLDlKV0OI/AAAAAAAAU2k/pQ4e6RmQ5M46Ce8HwuM0s1P1jP6ehC8uwCLcBGAs/s1600/once.png" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1031" data-original-width="719" height="200" src="https://1.bp.blogspot.com/-gdUAUbvpmGg/XVaLDlKV0OI/AAAAAAAAU2k/pQ4e6RmQ5M46Ce8HwuM0s1P1jP6ehC8uwCLcBGAs/s200/once.png" width="139" /></a></div>
<b><span style="font-size: large;">Pewnego razu... w Hollywood</span></b><br />
reż. Quentin Tarantino, USA, 2019<br />
161 min. United International Pictures<br />
Polska premiera: 16.08.2019<br />
Dramat, Komedia<br />
<br />
<br />
<br />
<b>Z nowymi filmami Tarantino jest trochę jak z rollercoasterem Hyperion w EnergyLandii. Byłem niedawno to wiem. Najpierw jedziesz przez pół Polski i z jednej strony nie możesz się doczekać kiedy w końcu wsiądziesz do wagonika, który najpewniej i tak rozwali ci łeb, z drugiej, masz jednak trochę pietra, bo co jeśli jednak ci się nie spodoba i będziesz srał pod siebie ze strachu? Gdy jesteś już na miejscu, musisz przedzierać się przez tak samo pierdolniętych jak ty ludzi gotowych zapłacić każde pieniądze, by tylko zaliczyć tą ekstremalną jazdę bez trzymanki. Z dołu widzisz gigantyczną wieżę z rur wycelowaną w niebieską poświatę i myślisz sobie - <i>kurwa, jakie to wysokie.</i> Potem - <i>kurwa, jakie to szybkie</i> - łamane na - <i>co ja tu robię?</i> Ale podświadomie wiesz, że i tak będzie zajebiście i już nie możesz doczekać się kiedy usiądziesz w tym pieprzonym wagoniku. </b><br />
<br />
W końcu nadchodzi twoja kolej. Wsiadasz, zapinasz pasy, kolejka rusza, łańcuch wciąga wszystkich wysoko, niemal pionowo w górę, niektórzy nie mogą patrzeć na boki i w dół, ekscytacja i adrenalina mieszają się w jednym garze ze strachem i przerażeniem. Nie ma już odwrotu. Zaczyna się stromy pęd ku depresji pod kątem 85 stopni z prędkością 140 km/h, a przy okazji epicki rozgardiasz w twojej głowie. Jeden zjazd, tunel, podjazd, drugi zjazd, korkociąg, ziemia i horyzont zwariowały, zupełnie nie trzymają się poziomu oraz żadnej logiki. Nogi same wyrywają się ku niebiosom, żołądek przybija żółwika z mózgiem, a serce zagląda na chwilę do własnej dupy. Jedyne co do Ciebie dociera to przeraźliwe krzyki współtowarzyszy twojego katharsis. Nagle nadchodzi niespodziewany koniec, kolejka zatrzymuje się, następuje cisza, ty wysiadasz z roztrzęsionymi nogami oraz zupełnie zbity z tropu, nie masz pojęcia co przed chwilą się wydarzyło. Patrzysz na innych uczestników tejże przejażdżki, wszyscy są skołowani jak ty, ale też i dziwnie szczęśliwi. Szybko nachodzi cię myśl – <i>Kurwa, chcę jeszcze raz!</i><br />
<br />
Mniej więcej właśnie tak mam z filmami Tarantino. Raz ten rollercoaster trzęsie mnie i wywraca do góry kołami na łopatki dekorując mnie przy tym cudzymi rzygowinami, innym razem po prostu tylko kręci i trzęsie. Niemniej zawsze dobrze się przy tym bawię i zawsze mam ochotę na więcej. Z takim to więc nastawieniem udałem się w środę do kina na Tarantino vol. 9, na mocno wyczekiwany przez wielu i przeze mnie samego <i>Pewnego razu… w Hollywood</i>.<br />
<br />
Chciałem, żeby mnie wytrzęsło i wywróciło do góry nogami, by ktoś mnie obrzygał, bym musiał wycierać krew lejącą się z ekranu ze swoich spodni, żądałem plebejskich igrzysk dla mej duszy. A tu proszę ja was... Supraśl. Tarantino jakby złagodniał, dorósł, nie wiem, może nawet i dojrzał jako artysta, bo zamiast kręcenia beczek i korkociągów zaserwował mi na dzień dobry cały worek melancholii z domieszką nostalgii. Siarczyste przekleństwa, krew i przemoc zostały przez niego nakryte czapką niewidką, wyparowały, nie ma.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-dR3DVV8BUwE/XVab2AdxQ5I/AAAAAAAAU2w/KmYN8yErOPsDkAzNFVH4priYpyByHJEZwCLcBGAs/s1600/1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="323" data-original-width="700" height="183" src="https://1.bp.blogspot.com/-dR3DVV8BUwE/XVab2AdxQ5I/AAAAAAAAU2w/KmYN8yErOPsDkAzNFVH4priYpyByHJEZwCLcBGAs/s400/1.jpg" width="400" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
I powiem wam szczerze, że bardzo mi się to podobało. Niby było jak zawsze, szybkie kadry skoncentrowane na przedmiotach, ubraniach, autach, mimikach twarzy, epickich dialogach i muzyce. W zasadzie to nadal ten sam Tarantino i te same żółte napisy początkowe, ale jednak jakby inny, jakby Marsjanie porwali i podstawili nam jego klon. Zaprowadzeni jesteśmy za rękę wpierw do czarno-białego westernu z lat 60-tych, by po chwili zawitać w kolorze i w kulisach jego powstawania, do tamtej epoki, do kina i Hollywood w którym wszyscy jarali, pili, jarali zioło i połykali LSD w rytmie rock’n’rolla. W zasadzie robią to samo także i dziś, zgoda, tyle, że w latach 60-tych ubiegłego stulecia było jakby więcej improwizacji, naturalności, stylu i luzu. Aktorzy i twórcy kina byli nieco mniej zmanierowani i zblazowani, właściwie to ten przemysł dopiero się rozkręcał i wspinał po szczebelkach drabiny prowadzącej na ośnieżone szczyty. Ale też być może było inaczej dlatego, że nie było Instagrama i Pudelka.<br />
<br />
Tarantino pokazał więc wycinek tamtej epoki, całej tej branży i ludzi kina, którzy błyskawicznie się wznosili ku gwiazdom na niebie oraz równie szybko spadali na same dno. Wszystko to ukazane zostało trochę w oparach groteski i absurdu, a trochę w oparach melancholii. Niemal w każdym kadrze czuć tu pewnego rodzaju tęsknotę za czymś już dawno utraconym i zapomnianym. Za innym podejściem do sztuki filmowej, o czym sam wielokrotnie wspominał sam reżyser, za stylem życia i innego rodzaju pracą na planie, acz z wyraźną analogią i puszczaniem oka do czasów współczesnych. Pod kątem scenografii, kostiumów, sposobu przeniesienia klimatu tamtych lat na ekran to jest to proszę ja was Ekstraklasa, 10 na 10. Muzyka, ubrania, auta, ulice, kluby, neony, bannery reklamowe, byle chrupki, piwo i ciasteczka z tamtych lat, to wszystko tu jest obecne, jakby można było to zaobserwować tuż za rogiem, czy kupić w Biedronce. Niby nic, tak się po prostu kręci dziś filmy lokowane w danej epoce, ale i tak cieszy oko.<br />
<br />
Z gracją czasem słonia penetrującego skład porcelany, a czasem zwinnego kota spacerującego po ciemnej ulicy poruszamy się po zakamarkach planów filmowych, barów i imprezowni Beverly Hills. Towarzyszą nam główni bohaterowie tej opowieści – gwiazda westernów Rick Dalton (<b>Leonardo DiCaprio</b>), oraz towarzysz jego hollywoodzkiej egzystencji – kaskader Cliff Booth (<b>Brad Pitt</b>). Ich relacje można porównać trochę do równie barwnego duetu Vincenta Vegi i Julesa Winnfielda. Dialogi, wspólne gadanie o niczym i bujanie się jednym autem, to wszystko nosi znamiona typowej tarantinowszczyzny i ogląda się ich, zaiste, wybornie. Gdzieś za ich plecami w tle obserwujemy całą machinę filmowej propagandy, układy i układziki, kulisy produkcji filmowych, małe dramaty i wielkie sukcesy. Hollywood w oku Tarantino tętni życiem, jest na ostatniej prostej do osiągnięcia szczytów, a jednocześnie tuż za zakrętem, za którym jest już tylko równia pochyła prowadząca cały ten biznes w dół, do moralnego zepsucia. Trochę w tym wszystkim typowego American Dream, a trochę ciszy przed burzą.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-cTeEo3k-b-E/XVacjpNaB7I/AAAAAAAAU24/v3H8bg6C2tABMZPySgmfE0Dy01fE39IiwCLcBGAs/s1600/3.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="552" data-original-width="996" height="220" src="https://1.bp.blogspot.com/-cTeEo3k-b-E/XVacjpNaB7I/AAAAAAAAU24/v3H8bg6C2tABMZPySgmfE0Dy01fE39IiwCLcBGAs/s400/3.jpg" width="400" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
Ale Hollywood u schyłku lat 60-tych to także dramaty. To początek końca epoki w której dominował niczym nieskrępowany luz oraz obyczajowa swoboda. Na ekranie pojawiają się rzeczywiste oraz czołowe gwiazdy tamtych lat, których Tarantino czasem celowo podpisuje, żeby ten młodszy mainstreamowy odbiorca skumał kto jest kim, a czasem kazał nam się domyślać i martw się człowieku młody oraz nieotrzaskany z ikonami popkultury tamtej epoki sam. Pojawiają się więc Steeve McQueen, Bruce Lee, Marvin Schwartz, oczywiście Romek Polański i śliczna Sharon Tate, czasem jednak Tarantino wprowadza na plan niezłą nomen omen zawieruchę i nie wiadomo kto jest tu kim, lub kto kogo naśladuje. Myślę, że amerykański odbiorca będzie miał dużo łatwiej z rozszyfrowaniem zakodowanych między wierszami licznych smaczków i wiadomości, zaś europejski będzie miał trochę pod górkę, wszak niewiele mogą nam mówić np. nazwy programów rozrywkowych lecących w latach 60-tych w amerykańskiej TV. Niemniej wyłapywanie pewnych powszechnych i międzynarodowych niuansów oraz smaczków, np. plakatów filmowych z tamtych lat, mnie osobiście bardzo mocno jarało i dostarczało dodatkowych drobnych rozkoszy. Geek retro tak bardzo.<br />
<br />
<i>Pewnego razu… w Hollywood</i> to także wielki popis montażystów i samego zmysłu konstrukcyjnego Tarantino, który jak zwykle zawładnięty fascynacją do mieszania ze sobą wielu różnych konwencji oraz gatunków w kinie chętnie teleportuje nas z jednej sceny do drugiej, przeskakując przy tym z jednego gatunku i stylu do innego, z filmu do filmu o filmie, z czerni i bieli do koloru, z westernu do dramatu i z komedii do kina akcji. Dawno już zdążyłem się z tym oswoić, lecz za każdym razem cieszę się jak małe dziecko na widok nowej zabawki, gdy tylko widzę jak z gracją baletnicy skacze nam pan reżyser z kwiatka na kwiatek. Tyle lat na karku oraz widoczna nadwaga, a on ciągle robi te ekranowe wygibasy jakby startował na olimpiadzie w akrobatyce. Perfekcja i czyste piękno w jednym akcie. Tak, tu trzeba ponownie postawić dużego plusa.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-uXm0kBiwKSs/XVacxDDKSrI/AAAAAAAAU3A/gZEO9qMJ9ooiyyCCeDRKDr_5CDi_J6tlwCLcBGAs/s1600/2.png" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="813" data-original-width="1440" height="225" src="https://1.bp.blogspot.com/-uXm0kBiwKSs/XVacxDDKSrI/AAAAAAAAU3A/gZEO9qMJ9ooiyyCCeDRKDr_5CDi_J6tlwCLcBGAs/s400/2.png" width="400" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
Nie można także przejść obojętnie obok kreacji aktorskich. Właściwie wypada wymienić tu tylko dwa nazwiska, co z resztą już wyżej uczyniłem. DiCaprio i Pitt. Pitt i DiCaprio. Reszta jest tu tylko tłem, czasem bardzo zacnym, przyznaję, ale jednak tylko tłem. Nawet boska Margot blednie przy aktorskim popisie wspomnianej dwójki. Al Pacino? Miło go było zobaczyć na ekranie, ale bitch please, to tylko chwilowy przerywnik, mało znaczący przecinek w mocno rozbudowanym zdaniu. Z resztą bardzo wiele tu takich małych i drobnych trzecioplanowych rólek i epizodów. Gremialnie pojawiają się tu mordki dobrze kojarzone z poprzednich filmów Tarantino. Nie tylko więc nasz <b>Rafał Zawierucha</b> jest tu takim filmowym przecinkiem oraz Filipem z Konopii, który praktycznie nie wypowiada w filmie żadnej kwestii (no dobra, raz odezwał się do swojego psa), takich ananasów jest dużo więcej. I bynajmniej nie jest to powód do wstydu, wręcz przeciwnie, na miejscu Zawieruchy powiesiłbym sobie fotkę z Tarantino i Margot Robbie w ramce nad łóżkiem i chełpiłbym się tą chwilą do końca swojego życia. Widać i czuć niemal w każdej scenie świetną zabawę jaką miała na planie cała ta zbieranina. Cóż, ja też bawiłem się z nimi przednio. Wygrani są więc wszyscy.<br />
<br />
Ale jeśli już jesteśmy przy aktorstwie, to kolejny raz muszę nisko pochylić się przed chyba najbardziej niedocenianym aktorem w Hollywood – Leosiem DiCaprio. Bożesztymój, czegoż on tu nie odjebał... Płacz, emocjonalne rozklejenie się, humor, cięta riposta, błyskotliwość, obłęd w oczach i urocza ciapowatość. Odwzorowywał tu nie tylko Ricka Daltona, ale także grane przez niego czarne charaktery w licznych westernach oraz fikcyjnych filmach akcji. Przeszedł przez to jak dzik puszczony w żołędzie, z majestatyczną dostojnością, urokiem osobistym i stylem pijanego mistrza. Patrzyłem na niego z nieskrywaną przyjemnością i chętnie zrobiłbym to raz jeszcze, a potem może jeszcze z dziesięć. Brad Pitt, który obrazuje tu ten wspaniały i niczym nieskrępowany amerykański luz, mimo, że warsztatowo i wizerunkowo nie można mu niczego zarzucić, nieco blednie przy DiCaprio, ale też trzeba to jasno napisać, że każdy z nich bez wzajemnego dopełniania się przez siebie nawzajem byłby tylko zagubionym dzieckiem na plaży we Władysławowie.<br />
<br />
Stanowią oni jedność, trochę jak Flip i Flap, jak Bonnie i Clyde. Jedność, która obrazuje wszystko to co chciał nam finalnie przekazać sam Tarantino. Odnoszę wrażenie, że rozrysowanie przez niego postacie wcale nie miały nam dostarczać tylko i wyłącznie plebejskiej rozrywki, one także, a może nawet i przede wszystkim, zdefiniowały pewnego rodzaju upadek całej filmowej branży jaki został ukazany w kilku szalonych aktach. Od wielkości, przez stagnację, wypalenie, pychę i upadek. Podoba mi się jak to ktoś zgrabnie ujął w swojej recenzji, że bohaterowie robią tu spektakularny krok do przodu, by po chwili zrobić szybkie dwa kroki w tył. Właśnie takie było (jest?) Hollywood. Żyj szybko, baluj grubo, ale potem umieraj w samotności. Zupełnie jakby Tarantino na stare lata nam się rozczulił i mocno zamartwiał nad kondycją współczesnej branży filmowej (słusznie zresztą). To bez wątpienia jeden z najmądrzejszych jego filmów, który paradoksalnie wcale nie jest tym najlepszym, acz tu pewnie zdania będą podzielone.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-0YQyXCUAWos/XVacusKF9fI/AAAAAAAAU28/zyulbx51nAwEFtK9AdbUbHqXzkYGbKUsQCEwYBhgL/s1600/4.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="340" data-original-width="600" height="226" src="https://1.bp.blogspot.com/-0YQyXCUAWos/XVacusKF9fI/AAAAAAAAU28/zyulbx51nAwEFtK9AdbUbHqXzkYGbKUsQCEwYBhgL/s400/4.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
I generalnie wszystko byłoby git majonez, suniemy tak sobie oto po autostradzie nowym Cadillaciem DeVille z roku 69, prosto ku zachodzącemu słońcu. Dwie i pół godziny leniwego, acz wcale nie nudnego snucia się między kolejnymi lokacjami oraz błyskotliwymi scenami i gagami mija w poczuciu pewnego rodzaju nostalgii, ale też w asyście śmiechu i dobrej zabawy. Jednak w głowie coraz bardziej rysował mi się już finał, który czy chciałem tego czy nie, musiał w końcu nastąpić. Celowo unikałem przed projekcją cudzych recenzji i czytania komentarzy, gdyż nie chciałem psuć sobie zabawy. Spokojnie, wam też nie będę tego czynił. Przez cały film zastanawiałem się jednak w jaki sposób Tarantino odniesie się do bestialskiego mordu na ciężarnej Sharon Tate i jej współtowarzyszy niedoli przez bandę Mansona, o czym w okresie promocji filmu było przecież tak bardzo głośno. Jak on u licha wybrnie z tej makabry jaka nadal wstrząsa światem siedząc po uszy w komediowej stylistyce? <br />
<br />
Znając jego przewrotność i odwagę spodziewałem się grubej i zaskakującej puenty, ba, oczekiwałem krwawego finału, obuchu uderzającego mnie w tył głowy, tego, że pożre mnie wielki pterodaktyl wynurzający się zza cienia pałacu kultury, po czym wysra na środku Marszałkowskiej. Tak, spodziewałem się wszystkiego i w zasadzie to dostałem, tyle, że tkwiąc tak w kinowym fotelu wcale tego chciałem. Nie powiem, ze mi się nie podobało. Skłamałbym bardzo i nie mógłbym się potem przejrzeć w lustrze. Świetnie się bawiłem na tej ostatniej kilkunastominutowej sekwencji filmu, słowo harcerza. Dostałem w nich wszystko to z czego dotąd znany był Tarantino. Mniej więcej. Tylko w mordę jeża… za cholerę mi to nie pasowało do całości. Zobrazowanie bandy Mansona (tudzież pieprzonych hipisów) było dość hmm… przewrotne, to fakt, ale jednocześnie nazbyt płytkie i mocno niepełne. Wątek, na którym bazował cały hype filmu przed jego premierą został potraktowany trochę jak bezdomny na dworcu centralnym w Warszawie. Można było obok niego przejść nawet go specjalnie nie zauważając. Jakby go w ogóle nie było. Amba Fatima.<br />
<br />
Trochę zatem finalnie kuje mnie to w oko, także uwiera w tyłek, bo jednak przeszło 2 i pół godziny w fotelu robią swoje, trochę też czuję się tym wszystkim skołowany i zamroczony jak Artur Szpilka po ostatniej walce. Ale też im dłużej o tym wszystkim myślę, tym bardziej mi się to wszystko podoba i skleja w logiczną całość. Ta tarantinowska przewrotność, urocze żonglowanie faktami oraz różnymi filmowymi konwencjami finalnie budzi mój wielki podziw i szacunek. Jest tu zbyt wiele dobrych rzeczy, by silić się na rozdmuchaną krytykę. TAK, jednak jestem ukontentowany. TAK, przez jedną noc podwyższyłem ocenę o jedno oczko. NIE, to nie jest najlepszy film Tarantino. Te zostały już nakręcone. Ale TAK, jego filmy to nadal świetna zabawa, jakość i odmienność. Tym razem dostajemy także coś ekstra, coś zupełnie nowego - garść melancholii, co prawda zmieszanej z dwunastoletnią whiskey, ale zawsze to jakiś powiew świeżości. I w końcu TAK, idźcie na to do kina.<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-A4WmZRljqOA/XXTjpD0Sx2I/AAAAAAAAVKc/k3N_rtJlDdwQW7kK__b0b-76lmPFJ7GuACLcBGAs/s1600/5.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="55" data-original-width="307" src="https://1.bp.blogspot.com/-A4WmZRljqOA/XXTjpD0Sx2I/AAAAAAAAVKc/k3N_rtJlDdwQW7kK__b0b-76lmPFJ7GuACLcBGAs/s1600/5.jpg" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
</div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<br />
<iframe allow="accelerometer; autoplay; encrypted-media; gyroscope; picture-in-picture" allowfullscreen="" frameborder="0" height="340" src="https://www.youtube.com/embed/ZSS2Z9sutO8" width="520"></iframe><br />
<br /></div>
Wujek Ekranhttp://www.blogger.com/profile/12625983942558145503noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-8932604720256742178.post-83342176348568549022019-07-08T21:02:00.001+02:002019-07-08T21:02:17.043+02:00Let's folk<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-GVEAOoyryG0/XSIu66FkskI/AAAAAAAAUdc/8_mRX2q0lLQSm5gX0msdcV3TFbs6ngOxwCLcBGAs/s1600/MV5BMzQxNzQzOTQwM15BMl5BanBnXkFtZTgwMDQ2NTcwODM%2540._V1_SY1000_CR0%252C0%252C674%252C1000_AL_.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1000" data-original-width="674" height="200" src="https://1.bp.blogspot.com/-GVEAOoyryG0/XSIu66FkskI/AAAAAAAAUdc/8_mRX2q0lLQSm5gX0msdcV3TFbs6ngOxwCLcBGAs/s200/MV5BMzQxNzQzOTQwM15BMl5BanBnXkFtZTgwMDQ2NTcwODM%2540._V1_SY1000_CR0%252C0%252C674%252C1000_AL_.jpg" width="134" /></a></div>
<b><span style="font-size: large;">Midsommar</span></b><br />
reż. Ari Aster, USA, 2019<br />
140 min. Gutek Film<br />
Polska premiera: 05.07.2019<br />
Horror<br />
<br />
<br />
<br />
<b>Cholera jasna, ledwo człowiek porzucił zimowe palta i odpalił pierwszego grilla pozyskanego na promocji w Biedronce, a tu już dnia ubywa i jesień nadciąga tempem rozmów pokojowych prowadzonych na linii USA-Iran. Kiedy to się stało i jak do tego doszło? Halo, Zenku Martyniuku - proszę odpowiedz. Ale na szczęście jest jeszcze kino, które lubi zakrzywiać czasoprzestrzeń i czarować widza, dawać mu lato zimą, cycki, krew i przemoc, wszystko to, czego nam w życiu trzeba i by być szczęśliwym. Dlatego właśnie lubię chodzić do kina, żeby dać się świadomie wkręcić i zapomnieć o bożym świecie. Tym razem poszedłem tam po to, żeby raz jeszcze, tym razem organoleptycznie doświadczyć letniego przesilenia, bo te które było u nas całkiem niedawno jakoś chyba pomyliło adresy, tudzież przelało się między moimi palcami tak jak przelewa się szóste piwo do szklanki. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie.</b><br />
<br />
<i>Midsommar</i> (u nas jeszcze nie wiedzieć czemu dokoptowano „W biały dzień”) <b>Ariego Astera </b>wydawał mi się smakowitym letnim kąskiem, takim wiecie, w sam raz do poleżenia na kocyku na zielonej trawce, delektując się przy tym zimnym piwkiem, blanckiem i okładem z młodych piersi, słowem - idylla. Film przy zupełnej okazji zachwycił także krytyków na świecie i zbudował ze słomy oraz gliny taki hype, że nawet ta niedowidząca co wygrała ostatnio <i>Taniec z gwiazdami</i> dostrzegłaby jego kontury z odległości sąsiedniej planety. No wprost nie dało się przejść obok tego tytułu obojętnie i tak mnie to zaczęło uwierać w bucie, że aż kupiłem pierwszy możliwy legalny bilet na przedpremierowy pokaz i polazłem niemal na boso, acz cały w ostrogach, by w końcu skończyć z tym szaleństwem. Nie miałem tylko pewności, czy to szaleństwo nie skończy czasem wpierw ze mną.<br />
<br />
Twórca głośnego i wielokrotnie nagrodzonego <i>Hereditary</i>, który był spoko (a właściwie to tylko spoko, bo finał w mej skromnej ocenie nie udźwignął początku i rozwinięcia skądinąd intrygującej oraz dobrze nakręconej fabuły), poszedł za ciosem, a może nawet pod wpływem ciosu studia A24, które przy zupełnej okazji zarobiło na filmie najwięcej w swojej historii (80 zielonych baniek) i spłodził obraz bardzo podobnie skrojony w konstrukcji oraz wyjściowym założeniu, tyle że dla niepoznaki zmienił mu okrycie wierzchnie, tu poprzestawiał, tam coś odjął, tam dodał, czego efektem jest zaiste, piękny potworek, który otrzymał głównie jedno zadanie - ryć banię, a przy zupełnej okazji pewnie też i ziemię w polu, co by i rolnicy mieli z tego korzyść. Obraz w materiałach promocyjnych został ubrany w piękne, folkowe i pogańskie szaty oraz nasączony w wywarze z okultyzmu - do diaska, co może pójśc nie tak?<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-D9JkITLcyxg/XSI0YdT88GI/AAAAAAAAUdo/WDXcbAMFHgYJAK_9iV3XyDzs0BqqFoUlgCLcBGAs/s1600/1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="715" data-original-width="1100" height="260" src="https://1.bp.blogspot.com/-D9JkITLcyxg/XSI0YdT88GI/AAAAAAAAUdo/WDXcbAMFHgYJAK_9iV3XyDzs0BqqFoUlgCLcBGAs/s400/1.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
Zawsze kiedy myślę, że Panie, to jest pewniaczek, stawiaj wszystko na tego konia, jak Boga kocham nic nie może się wykoleić na ostatnich metrach, tak zawsze dostaję obuchem w tył głowy. Stoję tu teraz przed wami z głupią miną numer dwadzieścia osiem oraz z rozsznurowanymi butami i mam słoik pełen słonych wspomnień o filmie. Z jednej stronie jestem dogłębnie przeorany. Faktycznie, jak obiecali tak uczynili. Czuję się trochę tak, jak czuje się pacjent w gabinecie podczas gastroskopii, tyle, że tu nie lekarz, a reżyser wsadził mi do gardła rurkę i wpuścił przez nią do organizmu odrobinę szaleństwa, popierdolenia i narkotycznych halucynacji. No heloł, jakbym już tego nie miał w sobie wystarczająco dużo, ale ok, dzięki Panie doktorze Aster, przyjemności nigdy za wiele. Problem jednak nie w tym co fajne łamane na zajebiste, bo o tym szerzej za chwilę, tylko o tym, co ciągnie to wszystko za nogi w dół ku dachom piekieł.<br />
<br />
I tak, największa bolączka tego niewątpliwie zjawiskowego projektu tkwi w jego fundamencie, w strukturze źródłowej, która winna być silnym punktem wyjścia i ostoją dla całej tej ekranowej makabry. A ja naprawdę nie wiem, czy to co widziałem przed kilkoma dniami, to jest jednak coś w rodzaju horroru, czy może jednak bliżej mu do komedii. Zasadniczo to ja rzadko zaprzątam sobie głowę podziałem gatunkowym i dla mnie film jest po prostu albo dobry, albo zły, tudzież stoi okrakiem gdzieś po środku. Ja nawet bardzo lubię oraz szanuję twórców, którzy mnie bezczelnie okłamują i nie lokują danego tytułu w gatunkowy nawias. Cenię, gdy ci żonglują i bawią się łamaniem konwenansów i różnych stylistyk, dlatego zawsze dobrze się bawię na filmach, które mają problem ze swoją gatunkową orientacją, ale tym razem odczuwam wewnętrzny konflikt interesów, no coś się we mnie gotuje i nie mogę znaleźć na to żadnej recepty.<br />
<br />
Nie wiem, może po prostu między kinem grozy a komedią jest tak wielka przepaść i tak wiele pustej przestrzeni kosmicznej, że to się wyczajnie nie ma prawa ze sobą spotkać na piwie we wspólnym mianowniku. Dlatego też podczas seansu doświadczałem iście ambiwalentnych odczuć. Czasem doskwierał mi niepokój, dużo rzadziej przerażenie, ale najczęściej ogarniał mnie śmiech, który był dziwnie skorelowany z rozwinięciem oraz zakończeniem fabuły, niestety. Z jednej strony to nic złego, kino zna już takie gatunkowe romanse, ale też ja bardzo przepraszam, oczekiwania miałem zgoła odmienne. Żądałem makabry, przerażenia, chciałem wstrząsu, a może nawet i bezceremonialnego obrzydzenia, a finalnie dostałem coś, co momentami przypominało mi parodię horrorów, jak bym doświadczał seansu <i>Strasznego filmu, </i>tyle, że<i> </i>w reżyserii Jodorowsky'ego. Zatem od razu uprzedzam tych, którzy jeszcze nie widzieli - porzućcie oczekiwania o wielkim i strasznym łamaczu ludzkich umysłów.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-viCoocDw_Cw/XSOOlIczRXI/AAAAAAAAUd8/ljiTA-DXicQp1Gyk60Df3iBfDWpxsydzgCLcBGAs/s1600/2.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="563" data-original-width="1000" height="225" src="https://1.bp.blogspot.com/-viCoocDw_Cw/XSOOlIczRXI/AAAAAAAAUd8/ljiTA-DXicQp1Gyk60Df3iBfDWpxsydzgCLcBGAs/s400/2.jpg" width="400" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
Niemniej początek był bardzo obiecujący. Tak zbudowanego i zaprezentowanego Intro wprowadzającego do napisów początkowych to ja proszę ja was dawno nie widziałem. Do tego momentu czułem się wbity w fotel. Czułem, że zarówno ja jak i reżyser jedziemy tym samym pociągiem relacji intergalaktycznej i że być może będzie to podróż życia. Gęsia skórka na ciele tylko mi przytakiwała. Niestety im dalej w las, tym więcej przeszkód, a w pewnym momencie reżyser spierdolił do drezyny i odbił na zwrotnicy w zupełnie innym kierunku. No bożesz ty mój, tak się nie robi. Niestety odniosłem wrażenie, że nie byłem w tym odczuciu osamotniony. Sala kinowa często wybuchała śmiechem, nawet w scenach, które nie podejrzewałbym o występowanie choćby śladowych ilości groteski i czarnego humoru, a przypominam, że cały czas mówimy o ponoć jednej z najbardziej przerażających produkcji tego roku. Hmm, czyżby?<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
Ale bardzo możliwe też, że istota zła w dzisiejszych czasach tak się już zdewaluowała, że przestaje nas już przerażać. To trochę jak z dostępem do seksu i nagości w mainstreamie. Za małolata jak zobaczyłem kawałek cycka w <i>Twoim Weekendzie</i> (RIP) to dostawałem niemalże konwulsji. Dziś cycka można zobaczyć w byle teledysku na MTV i na nikim nie robi on już wrażenia (no dobra, na mnie nadal jeszcze robi). To zapewne zbyt duże uproszczenie, ale też w pewnym sensie może tłumaczyć fakt, że roztrzaskane głowy, wnętrzności i krew na ekranie nie budzą już takich emocji. Widzimy to niemal na co dzień w internetach i programach newsowych. Zło stało się już tak powszechne, że niemal występuje już jako zastrzeżony znak towarowy obok najbardziej dochodowych i kultowych marek świata. Siłą rzeczy uodporniliśmy się już na ekranowe okrucieństwa i dziś twórcy muszą stawać na głowie, żeby wstrząsnąć współczesnym widzem. Ten z kolei ma coraz większe wymagania żeby odczuć cokolwiek, przez co jedni nakręcają drugich i szczują się nawzajem poszukując złotego środka.<br />
<br />
Żeby jednak nie było znów tak tendencyjnie i nieco pesymistycznie, to napiszę, że <i>Mindsommar</i> ma w sobie także wiele dobrego, a nawet bardzo dobrego, co szalenie komplikuje mi wystawienie mu finalnej oceny. Po pierwsze, z pewnością powielę to co zostało już napisane przez innych, ale też nic nie poradzę, że uważam podobnie. Film jest przepiękny wizualnie. Tu także należy wymienić autora zdjęć, bo nazwisko swojskie i trzeba szanować. Za zdjęcia odpowiada kolega ze studiów Astera - <b>Paweł Pogorzelski</b>. W tym miejscu nisko pochylam swoje czoło. Dwa - pogański i okultystyczny klimat w oparach folkloru. Co prawda z czasem cały ten folk traci na sile rażenia i przebiera się w zwykłą sektę opętaną szaleństwem (i śmiechem - niestety), ale nie szkodzi, odbiór skąpanych w słońcu ludzi w białych szatach oraz udekorowanych w wianki na głowach roześmianych niewiast musi w naszej szerokości geograficznej dostarczać bardzo miłych skojarzeń. Liczne nawiązania do kultury oraz mitologii germańskiej mile łechtają moje regionalne słabości do prastarych słowiańskich obrzędów i ludowych tradycji.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-dHYDjsdtZ6I/XSORx5zoBbI/AAAAAAAAUeI/89wQAN5FbJs1G-yaXAzWlX-RZ_twyTUIgCLcBGAs/s1600/midsommar-rev4.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="900" data-original-width="1600" height="225" src="https://1.bp.blogspot.com/-dHYDjsdtZ6I/XSORx5zoBbI/AAAAAAAAUeI/89wQAN5FbJs1G-yaXAzWlX-RZ_twyTUIgCLcBGAs/s400/midsommar-rev4.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
Zaś trzecim największym plusem produkcji Astera jest fakt, że film można odbierać na wiele różnych sposobów. Właściwie to nie istnieje namacalna granica, która postawiłaby tamę przed oceanem interpretacji. Wkraczanie młodych i naiwnych przybyszów z Ameryki do obcej im osady na północy Szwecji może symbolizować zarówno szeroko rozumiany świat zachodu, a w nim społeczeństwo otwarte na inne kultury, z pozoru tolerancyjne, które staje do konfrontacji ze światem mentalnego wyobcowania oraz zamknięcia na wszystko co nowe i pędzące ku zagładzie na skręcenie karku. Ale żeby było ciekawiej, to można to odebrać na wskroś odwrotnie. Ba, to także doskonałe studium dotykające istoty osobistych lęków, osądów i strachu, także przed obowiązkiem dopasowania się do życiowych standardów, z którymi nam nie jest po drodze. Do diabła, tu niemal każda uciśniona dziś grupa społeczna może odnaleźć w tym filmie fragment swojej spuścizny.<br />
<br />
W warstwie konstrukcyjnej Ari Aster puszcza oko do fanów klasycznych slasherów z lat 70-tych i 80-tych, do produkcji Johna Carpentera i Michaela Powella, także do włoskiego nurtu Giallo. Fani gatunkowego horroru z czasów jego ekranowego prosperity odnajdą tu wiele smaczków i dla nich z pewnoscią <i>Midsommar</i> będzie pewnego rodzaju sentymentalną podróżą w czasie. Sam bawiłem się na tym filmie raz lepiej, raz gorzej, ale generalnie było mi w kinie dobrze. Doceniam wysiłek twórców, niezłe kreacje aktorskie (acz ja nie podzielam zachwytów nad <b>Florence Pugh </b>- powiem więcej - irytowało mnie to dziewczę bardzo), kapitalne i bardzo dopracowane zdjęcia oraz sielską scenografię. Podobało mi rozrysowanie procesu postępującego szaleństwa, a także narkotyczne wizje i halucynacje osiągane po herbatce z wywaru z ziół i grzybków (jeśli ktoś wie gdzie można takową zakupić to poproszę o info na priv). To wszystko sprawia, że bez wątpienia mamy do czynienia z wyjątkowym obrazem, który ma prawo kandydować do dzieła ponadczasowego. I byłoby naprawdę bardzo dobrze, gdyby tak uciąć z pół godziny z ogólnej całości i gdyby Panie Aster nie skrzywdził Pan filmu tym irracjonalnym i zidiociałym humorem, który pasował tu jak hymn Stanów Zjednoczonych do nadmuchanych ust Panny Godlewskiej. Drugi raz z rzędu popełniony ten sam wielbłąd. Mam nadzieję, że do trzech razy sztuka. Niemniej kibicuję w dalszej karierze. Finalnie więc (prawie) mocne pięć ode mnie, minus jeden punkt <strike>horroru</strike> honoru.<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-_cwpgewBeoQ/XJ_M64R3sAI/AAAAAAAATyA/kwQBqZnZlHsddw76HvMpiSMCm-YIyMOHgCPcBGAYYCw/s1600/4.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="55" data-original-width="304" src="https://1.bp.blogspot.com/-_cwpgewBeoQ/XJ_M64R3sAI/AAAAAAAATyA/kwQBqZnZlHsddw76HvMpiSMCm-YIyMOHgCPcBGAYYCw/s1600/4.jpg" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<iframe allow="accelerometer; autoplay; encrypted-media; gyroscope; picture-in-picture" allowfullscreen="" frameborder="0" height="340" src="https://www.youtube.com/embed/1gYqaLGdfaA" width="520"></iframe><br /></div>
Wujek Ekranhttp://www.blogger.com/profile/12625983942558145503noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8932604720256742178.post-71137348973416319432019-03-15T23:10:00.001+01:002019-03-30T21:09:24.277+01:00Nazywam się Nowak. Jan Nowak.<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://3.bp.blogspot.com/-QC3BycLf-wY/XIutXnXpAlI/AAAAAAAATs4/V9mvBKywXkoUwF0xw1mE3UzRHIZNFK16ACLcBGAs/s1600/plakat.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="719" data-original-width="500" height="200" src="https://3.bp.blogspot.com/-QC3BycLf-wY/XIutXnXpAlI/AAAAAAAATs4/V9mvBKywXkoUwF0xw1mE3UzRHIZNFK16ACLcBGAs/s200/plakat.jpg" width="138" /></a></div>
<b><span style="font-size: large;">Kurier</span></b><br />
reż. Władysław Pasikowski, POL, 2019<br />
114 min. Kino Świat<br />
Polska premiera: 15.03.2019<br />
Historyczny, Biograficzny, Sensacyjny, Szpiegowski<br />
<br />
<br />
<br />
<b>Są takie historie napisane przez prozę życia, które wystarczy po prostu opowiedzieć światu, bez ubarwień i dodawania niczego od siebie, gdyż doskonale bronią się same. Ale warunek jest jeden i niezmienny, trzeba je wyrecytować poprawnie, nie dukać i nie jąkać się, zwracać uwagę na dykcję, oddech, przecinek i kropkę na końcu zdania. Trzeba też poprawnie akcentować sylaby oraz właściwie intonować różne typy zdań, nie pędzić jak wariat i nie zamulać na światłach. Mile widziane jest utrzymywanie właściwego tempa mowy i unikania zbędnej gestykulacji. Proste, nieprawdaż? Niestety, tylko w teorii. W praktyce często wygląda to gorzej i wychodząc na scenę raptem zapomina się tekstu, a recytatora ogarnia strach. Mniej więcej z takim właśnie przypadkiem mamy tu do czynienia. Mowa o przeniesieniu na ekran przez Władysława Pasikowskiego fragmentu barwnej historii z życia Jana Nowaka-Jeziorańskiego, legendarnego kuriera i emisariusza Komendy AK i Rządu RP na uchodźctwie, który w 1944 roku, w przeddzień wybuchu Powstania Warszawskiego miał za zadanie przedostać się z Londynu do okupowanej Warszawy z rozkazami gen. Sosnkowskiego dla „Bora” Komorowskiego.</b><br />
<br />
„Kurier” powstawał z rozmachem, przynajmniej z polskiego punktu widzenia, gdyż budżet 17,5 mln zł nie rzuci dziś na kolana nikogo, nawet w Bollywood wybuchną śmiechem. W jego produkcję mocno zaangażowało się Muzeum Powstania Warszawskiego, głównie pod kątem merytorycznym, a do wspólnej skarbonki dorzuciły się giganty spółki państwa - Orlen, PGE i TVP. Wszystkie te porozrzucane na kartce papieru kropki próbował ze sobą połączyć Pasikowski, który rozochocony sukcesem <i>Jacka Stronga</i> ponownie zapragnął pochylić się nad biografią innego, równie ważnego dla polskiej historii oraz cennego z punktu widzenia naszej niepodległości nazwiska zmarłego w roku 2005 Jana-Nowaka Jeziorańskiego. I bardzo dobrze, bo nasz bohater sobie na to zwyczajnie zasłużył. Zatem można było swobodnie zakładać, że obejrzymy produkcję, która z jednej strony będzie pełniła rolę stricte edukacyjną, z drugiej zaś, że Pasikowski na podstawie scenariusza bazującego na książce „Kurier z Warszawy” zbuduje wartki i trzymający w napięciu sensacyjny film szpiegowski, który doskonale wpasuje się w dzisiejsze standardy kina rozrywkowego, tego wiecie, bardziej zagranicznego.<br />
<br />
A jak to wyszło w rzeczywistości? Cóż, jak to zwykle bywa w polskich produkcjach, które chcą być trochę swojskie, a trochę amerykańskie, wyszło trochę dobrze, a trochę źle. Może najpierw to co się udało. Najmocniejszą stroną tej produkcji jest jego funkcja dydaktyczna. Tego nie ukrywał nawet Dyrektor Muzeum PW - Jan Ołdakowski, który stwierdził, że to było jego główne założenie. I tak rzeczywiście jest. Co prawda Pasikowski dość swobodnie oparł się na historycznych i biograficznych faktach, niemniej główne ich założenia w ogólnym przekazie zostały spełnione i za to chwała. Historycznie film się broni. Główną osią tej opowieści jest trwająca 10 dni podróż Jana Nowaka z Londynu do Warszawy z misją przekazania tajnych rozkazów Rządu RP na uchodźtwie Komendantowi Głównemu AK szykującego się do wszczęcia powstania przeciw okupantowi, a której szczegółów i pobocznych historii z nią związanych nie powstydziłby się sam Ian Fleming.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-hyWHvaluVRI/XIu8UEK5FXI/AAAAAAAATtI/e-QT8xKGqAc9CO0LiEkwP3DSOu3CUPycQCLcBGAs/s1600/1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="500" data-original-width="1000" height="200" src="https://1.bp.blogspot.com/-hyWHvaluVRI/XIu8UEK5FXI/AAAAAAAATtI/e-QT8xKGqAc9CO0LiEkwP3DSOu3CUPycQCLcBGAs/s400/1.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
Język jakim się przy tym posługuje reżyser mnie osobiście nieco wadzi, wszak bardzo ciężko było mi uciec od stwierdzenia, że jego przystępność, prostota w przekazie i współczesna interpretacja trochę nie nadążają za realizmem z epoki, ale być może się czepiam. Nie pasuje mi tu także paru odtwórców ról, z punktu widzenia historii wielkich. Mam tu na myśli np. premiera Mikołajczyka, Churchilla, "Bora" Komorowskiego, czy Chruściela "Montera", że o samym Janku Nowaku nie wspomnę. Z nim miałem dość trudną relację, zacząłem od małego rozczarowania, by skończyć na zdrowym dla obu stron kompromisie w postaci szacunku, ale bynajmniej nie na zachwycie. Mało jeszcze znany <b>Philippe Tłokiński</b> (syn byłego piłkarza Widzewa, taka ciekawostka) zagrał poprawnie, z każdą kolejną sceną wyraźnie się rozkręcał, ale niestety nie potrafiłem się z nim zaprzyjaźnić na tyle, by uwierzyć, że to na prawdę młody śp. Jeziorański. Ale też uczciwie trzeba przyznać, że dostał piekielnie trudne zadanie udźwignięcia na swoich jeszcze nieokrzesanych barkach postaci historycznie wielkiej, które finalnie chyba jednak udźwignął. Na pewno nie można mu odmówić ambicji. Jednakże lepsze wrażenie zrobili na mnie odtwócy ról niemieckich SS-manów, Steigera i Witze, a także młoda polska łączniczka AK - Marysia (<b>Patrycja Volny</b>).<br />
<br />
Mimo dużego jak na polskie warunki wkładu finansowego oraz tego czysto ludzkiego w postprodukcję, efekty specjalne i scenografię, czuć tu niestety niemal na każdym kroku, że jest dość biednie z punktu widzenia budżetu i co za tym idzie, także realizacyjnych możliwości. Nie ma co prawda dramatu, ba, wygląda to nawet całkiem solidnie, ale niestety ciężko tu o wizualną satysfakcję i rurki z bitą śmietaną. Z braku środków trzeba było czasem kombinować jak koń pod górę. Np. sceny Londynu kręcone były w Warszawie, a te z samej Warszawy sprowadzają się właściwie tylko do dwóch, trzech lokacji. Trochę mało jak na produkcję z dużym rozmachem, zwłaszcza z punktu widzenia rodowitego krawaciarza, który nie dał się nabrać na próbę zobrazowania połowy miasta przy użyciu jednej małej uliczki.<br />
<br />
Oczywiście doskonale rozumiem, że filmy historyczne są zawsze wielkim wyzwaniem dla scenografów, że czas robi swoje i ciężko dziś znaleźć np. w Warszawie fragment miasta, który swobodnie może odwzorować miejski pejzaż z czasów okupacji, że o wojennym Londynie nawet nie wspomnę, ale w tym przypadku niestety jestem dość zerojedynkowy i brutalny w swojej ocenie. Uważam, że albo ma się środki i możliwości albo nie ma, a jak się nie ma to nie powinno się porywać z motyką na słońce. W przeszłości spartaczyliśmy już wiele fantastycznych scenariuszów i historii głównie dlatego, że zostały zekranizowane w sposób niegodny, byle jak i po łebkach.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-Q3DuclxWjSM/XIu8UCxE4KI/AAAAAAAATtE/4BzNLai6hZMDT3eydE1I8eCSLo60RpsEwCLcBGAs/s1600/2.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="800" data-original-width="1600" height="200" src="https://1.bp.blogspot.com/-Q3DuclxWjSM/XIu8UCxE4KI/AAAAAAAATtE/4BzNLai6hZMDT3eydE1I8eCSLo60RpsEwCLcBGAs/s400/2.jpg" width="400" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
Na szczęście finalnie <i>Kuriera </i>bym do nich nie zaliczał, i tu od razu uspokajam wszystkich zainteresowanych, ale też nie będę ukrywał, że wiele mu do tego grona nie zabrakło. Starali się, wszyscy się starali i to widać i czuć w każdej kolejnej scenie, także w międzynarodowej obsadzie aktorskiej, ale z pewnością nie można powiedzieć, że wszystko tu się udało i wyszło tak jak wyjść powinno, a może inaczej, tak jak wielu oczekiwało. Niestety jeszcze trochę wody w Wiśle upłynie, zanim doczekamy się produkcji filmowych i budżetów, które na każdym szczeblu realizacji będą gwarantowały odpowiednią jakość, zwłaszcza w kinie historycznym, które chcąc niechcąc wymaga od twórców więcej hmm... czułości. A tymczasem cieszmy się z rzeczy małych, tylko nie zapominajmy zawczasu obniżyć nieco poprzeczki, żeby potem nie bolało jak będziemy w nią walić plecami.<br />
<br />
Dla kontrastu. Podobało mi się za to odniesienie się do mocno dyskutowanej i szeroko podważanej dziś w okolicach 1 sierpnia kwestii, inicjowanej głównie przez ludzi pozbawionych wyobraźni oraz świadomości historycznej, a także przez wrogów, nazwijmy to - patriotyzmu i dumy narodowej (ale oni akurat negują zawsze i wszystko), mianowicie, do zasadności wybuchu Powstania Warszawskiego. Pasikowski we współpracy z MPW przedstawił punkt widzenia na to zagadnienie, mam wrażenie, że uczciwie, a na pewno bliskie memu sercu, czyli godnie. Tak, warto było się bić, mimo wszystko, wszak honor ma się jeden. I za to szacunek ode mnie.<br />
<br />
Ok, do brzegu. Dla kogo tak naprawdę jest to film? Cóż. Na pewno jest on kierowany do trochę innego widza niż ja, tego mniej wybrednego i rozkapryszonego, który potrafi wybaczyć więcej i mniej też oczekuje. Także dla tego, który pragnie przeżyć w kinie jakąś przygodę, a przy okazji dowiedzieć się czegoś o faktach z kart historii przedstawionych w sposób bardzo przystępny. Miło by było, gdyby szkoły zaprowadziły na ten film swoich uczniów, gdyż funkcja dydaktyczna winna być nadrzędnym celem tej w sumie całkiem udanej produkcji. Koniec końców wyszło z tego coś pośredniego pomiędzy skierowanym do młodzieży <i><a href="https://ekranpodokiem.blogspot.com/2014/09/patriotyzm-w-sosie-dubstep.html">Miastem’44</a></i> Komasy, a mocnym i mniej kompromisowym <i><a href="https://ekranpodokiem.blogspot.com/2016/10/rzez-poprawnie-polityczna.html">Wołyniem</a> </i>Smarzowskiego. Dobrze, że powstał, może i mogło być trochę lepiej, gdyż zwyczajnie ta historia zasługiwała na więcej, ale wstydu nie ma. W tym miejscu przekazuję ukłony dla twórców, bo uważam, że o naszą historię i jej bohaterów trzeba dbać i stale ją pielęgnować, chociażby w taki sposób jak tu, w końcu mamy ją tylko jedną. A w dobie jej podważania, negowania i wymazywania z naszej pamięci masowej należy każdą próbę jej ratowania zwyczajnie szanować. W <i>Kurierze</i> o nią zadbano należycie, za co szczerze dziękuję.<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://2.bp.blogspot.com/-_cwpgewBeoQ/XJ_M64R3sAI/AAAAAAAATx4/_ilcihM11lMJHfs4jMTug6q-scuVAhzjgCLcBGAs/s1600/4.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="55" data-original-width="304" src="https://2.bp.blogspot.com/-_cwpgewBeoQ/XJ_M64R3sAI/AAAAAAAATx4/_ilcihM11lMJHfs4jMTug6q-scuVAhzjgCLcBGAs/s1600/4.jpg" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
</div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<iframe allow="accelerometer; autoplay; encrypted-media; gyroscope; picture-in-picture" allowfullscreen="" frameborder="0" height="340" src="https://www.youtube.com/embed/EHYkF4w3GnI" width="520"></iframe><br /></div>
Wujek Ekranhttp://www.blogger.com/profile/12625983942558145503noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8932604720256742178.post-73421347684257540772019-03-07T13:51:00.003+01:002019-03-30T21:10:02.022+01:00Requiem dla herosów, co po drugiej strony rzeki siedzą w słowiańskim przykucu i ostrzą sobie brzytwy<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://4.bp.blogspot.com/-_pMcrfCdbwY/XH58JoGMi0I/AAAAAAAATrA/H5n7eNk7DFMY5NEI-3TeWVTbOPxTlMrRACLcBGAs/s1600/1111.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1500" data-original-width="1019" height="200" src="https://4.bp.blogspot.com/-_pMcrfCdbwY/XH58JoGMi0I/AAAAAAAATrA/H5n7eNk7DFMY5NEI-3TeWVTbOPxTlMrRACLcBGAs/s200/1111.jpg" width="135" /></a></div>
<b><span style="font-size: large;">The Man Who Killed Hitler and Then The Bigfoot</span></b><br />
reż. Robert Krzykowski, USA, 2018<br />
98 min.<br />
Polska premiera: Brak<br />
Dramat<br />
<br />
<br />
W ostatnich dniach pospadało z hukiem kilka moich lubianych „zabawek” z półki z napisem "ikony lat 90-tych" kiedy to byłem jeszcze piękny, młody, naiwny i o coś mi chodziło. Zeszło się elektronicznemu panczurowi Keithowi Flintowi z The Prodigy, odszedł także przedwcześnie bożyszcze nastolatek z ery przedinternetowej i przeddziubkowej - Dylan, tzn. Luke Perry. Trochę smutno, a trochę strach przed jutrem, bo biorą już z naszej (mojej) półki, ale jeśli ktoś już nauczył się tej jakże trudnej umiejętności jaką jest mocne stąpanie po ziemi ten wie, że nic na to nie poradzimy i choćby atomówki latały nam nad głowami, trzeba dalej żyć jakby nigdy nic, a może nawet tak, jakby jutra miało nie być. Łatwo się mówi, wiem, lecz dużo gorzej w tym odnajduje. Stężenie nostalgii w naszej głowie jest wprost proporcjonalne do zmian cyferek w kalendarzu. Im więcej mamy lat, tym bardziej zakłóca nam postrzeganie aktualnej rzeczywistości sentymentalny spam, który atakuje nasze bodźce niczym wyskakujące reklamy na pulpicie pozbawione wsparcia od AdBlocka.<br />
<br />
Z wirusem nostalgii zdaje się walczyć także bohater jednego z najbardziej ekscentrycznych filmowych tytułów jakie zagościły na ekranach w ciągu kilku ostatnich lat - Calvin Barr (<b>Sam Elliott</b>) - w <i>Człowieku, który zabił Hitlera, a potem wielką stopę</i>.<br />
<br />
Nadal jestem pod wrażeniem dźwięcznosci tego tytułu. Właściwie zdradza nam całą fabułę, ale ma w sobie tyleż wdzięku i polotu, że trudno nie kupić go w ciemno. Strasznie ubolewam nad smutną konstatacją, że dziś prawie nikt już nie sili się na wymyślny tytuł filmu, a przecież w dobie kultury obrazkowej oryginalny tytuł, plakat i zwiastun to jakieś 3/4 komercyjnego sukcesu. Tu znów wkrada się między wiersze ta pieprzona nostalgia, gdyż tęskno mi trochę za produkcjami, które odważnie szły w tango z widzem z nazwą wypisaną na czole typu: <i>Surfujący naziści muszą umrzeć</i>, <i>Teksańska masakra piłą mechaniczną</i>, <i>Cannibal Women in the Avocado Jungle of Death</i>, czy choćby nasze <i>Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową</i>. Wiem, że to tylko (i aż) tytuł, a książki nie powinno oceniać się po okładce, poza tym większość takich językowych potworków kojarzy się bardziej z kinem klasy B, gore i troma, ale co z tego? Czy już zawsze tak być musi?<br />
<br />
Bliżej mi nieznany i swojsko brzmiący <b>Robert D. Krzykowski</b> o którym ciężko jest znaleźć w sieci jakiekolwiek informacje, właśnie w ten sposób postanowił zaistnieć w branży filmowej oraz zwrócić na siebie uwagę. Szalony tytuł, abstrakcyjna historia, ładny plakacik i obiecujący zwiastun w mojej skromnej opinii w zupełności wystarczyło, by poświęcić mu jeden wieczór z mojego życia. Drugim, nie mniej ważnym ku temu powodem był zupełnie oczywisty fakt, że w roli głównej możemy tu dostrzec Sama Elliotta, aktora, którego trudno jest nie szanować. Tak już po prostu mam, i tu także wkradnie się kawałek sentymentalizmu, że z tymi aktorami i aktorkami będącymi już u schyłku swojego ekranowego bytu nie sposób się nie zaprzyjaźnić. Często reprezentują sobą coś zanikającego w branży, pierwiastek szczerości i autentyczności, starą szkołę i zbiór życiowych wartości, które dziś zdają się być jakby na wymarciu i zupełnie passe. Sam Elliott wszystko to sobą reprezentuje i cholernie cieszę się, że w tym roku, mimo, że mamy dopiero marzec, mogłem zobaczyć z nim już dwa filmy. Oby zdrowie pozwoliło mu robić to co lubi dalej.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://4.bp.blogspot.com/-XMYxtHBRSpc/XIEPEBapGYI/AAAAAAAATro/wHDQF82d7jQbnNNiqJXsuVvbfdwFuHflwCLcBGAs/s1600/1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="544" data-original-width="1331" height="162" src="https://4.bp.blogspot.com/-XMYxtHBRSpc/XIEPEBapGYI/AAAAAAAATro/wHDQF82d7jQbnNNiqJXsuVvbfdwFuHflwCLcBGAs/s400/1.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
Samo pojawienie się w tytule filmu sekwencji „zabił Hitlera” jawi się jako alternatywna rzeczywistość i tak też należy do tej wersji historycznej podejść, najlepiej na lekkim intelektualnym rauszu, wszak tu wszystko jest tak jakby na niby. Biorąc tą historię na serio, a nawet pół serio nie zaprzyjaźnimy się ani z Calvinem, ani z Hitlerem, ani nawet z wielką stopą. Powiem więcej, jedynym ratunkiem dla pozytywnego przyjęcia przez nasze kubki smakowe filmu jest potraktowanie go trochę jak pastisz kina o herosach z lat 80, co niestety i tak wydaje się być trochę naciągane, ale jeśli właśnie tak go potraktujemy, to może finalnie nie będzie aż tak bolało.<br />
<br />
Tak, bolało, niestety. Film w warstwie fabularnej cholernie rozczarowuje i w żaden sposób nie dosięga poprzeczki jaka została wysoko zawieszona w nagłówku, znaczy tytule. Historia jest prosta jak picie wódki, ale nie w niej tkwi problem, lecz w jej ekranowej wizualizacji. W tym właśnie miejscu na jaw wychodzą warsztatowe braki Pana reżysera o którym prawie nikt dotąd nie słyszał, teraz chyba wiadomo dlaczego. Ciężko jest się tu z czymś bliżej zakolegować i zaadoptować do własnych wyobrażeń. Zobrazowanie historii jest szarpane, pozbawione klimatu i emocjonalnego zaangażowania. Przypomina mi to trochę nudny i mało śmieszny żart opowiedziany przez wujka podczas rodzinnej wieczerzy, gdzie na końcu ze względu na dobre maniery musisz udawać, że cię to jednak rozbawiło. Trochę szkoda, że tak to wszystko wygląda, bowiem Sam Elliott nie zasłużył na takie ukoronowanie jego ekranowego bytu. Może i w przeszłosci często grywał w dużo gorszych produkcjach, to jednak niesmak jest dość odczuwalny.<br />
<br />
Scenariusz i ogólnie historia weterana II WŚ - Calvina Barra - mocno nasiąknięta jest wywarem z nostalgii o której tu ciągle wspominam i tak zwyczajnie fajnie by było, gdyby wszystko ze sobą dobrze zagrało, tak jak dajmy na to w <i>Zapaśniku</i> z Mickey'em Rourke, który powstał jakby dla ukoronowania i przywrócenia do życia wielkiego niegdyś aktora. Niestety do poziomu Aronofsky’ego sporo zabrakło i dobra, acz nie w pełni wykorzystana rola oraz charyzma Elliotta stanowi bardziej dobrą minę do złej gry, przez co po napisach końcowych w gardle dało się odczuć nieprzyjemną zgagę.<br />
<br />
Ale… no właśnie, zawsze musi być też jakieś ale. Mimo konstrukcyjnej i fabularnej wtopy film ten jest w stanie się jeszcze częściowo obronić, tak powiedzmy na ocenę dostateczną. Warunek jest jeden. Należy potraktować go z mocnym przymrużeniem oka, trochę jak wspomniany wyżej pastisz kina akcji lat '80. Mamy tu bowiem modelowy przykład wyrzuconego poza ramy znaczenia prawego człowieka, który w przeszłości robił wielkie rzeczy, a o którego po wielu latach upomina się rząd i prosi go, by ten uratował świat przed biologiczną zagładą. Oczywiście także i tu pada sakramentalne oraz charakterystyczne dla tego typu kina: <i>„Dlaczego akurat ja? - Bo jesteś najlepszy". </i>Lata osiemdziesiąte tak bardzo.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://2.bp.blogspot.com/-Ioszr4PwfUg/XIEO9YDu1hI/AAAAAAAATrk/40LwYYx9jkIXt8j3SOAExOV-jKvdvi0QQCLcBGAs/s1600/2.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="500" data-original-width="1200" height="166" src="https://2.bp.blogspot.com/-Ioszr4PwfUg/XIEO9YDu1hI/AAAAAAAATrk/40LwYYx9jkIXt8j3SOAExOV-jKvdvi0QQCLcBGAs/s400/2.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
Zatem człowiek, który rzekomo zabił w czasie II WŚ Hitlera (a może też tylko jednego z jego sobowtórów), o czym świat nigdy nie miał prawa się dowiedzieć, po wielu latach znów może stać się potrzebny, by wykonać równie istotną dla losów świata misję. Od razu przed oczami wizualizowałem sobie trochę Johna Rambo, trochę <i>Predatora</i>, tyle, że w tym przypadku nasz weteran ma już ponad 70 lat i pewne sztuczki zarezerwowane dla tego typu kina już nie przejdą. Może więc zatem mamy tu do czynienia z klonem serii o <i>Niezniszczalnych,</i> która była/jest hołdem złożonym herosom kina tamtej epoki? A może też jest to rękawica rzucona filmowej ekspresji Clinta Eastwooda? Tak, to nawet pasuje i w tej konwencji wydaje się być całkiem zjadliwe.<br />
<br />
Wadą tego filmu są też ciągłe i niestety irytujące retrospekcje głównego bohatera. Reżyser koncentruje się nie tylko na tym co znajduje się przed naszym herosem, lecz także, a moze nawet i przede wszystkim na tym co jest już dawno za nim i co go ukształtowało. Dostajemy więc po oczach zmieniającymi się jak w kalejdoskopie przeskokami w czasoprzestrzeni, raz tkwimy w latach 80-tych (tak zakładam), a raz w wojennych latach 30/40 ubiegłego stulecia. Całość skomponowana jest według dobrze już znanych nut sentymentalnych nacechowanych m.in. sercowymi rozterkami oraz życiowymi dylematami naszego bohatera. Niestety to co wydawało się być najciekawsze i zawarte w pierwszym członie tytułu filmu jest paradoksalnie najsłabsze. Sama operacja zabicia rzekomego Hitlera ukazana jest w sposób banalny i zupełnie nieprzekonywalny. Tu nawet przez chwilę nie słyszymy języka niemieckiego (chyba, ze przyjmiemy tezę, że Naziści to byli kosmici i przylecieli z kosmosu), a odwzorowanie tamtejszej wojennej rzeczywistości na ziemiach okupowanych poza lekkim puszczeniem oka do polskiego widza (wagon z napisem „Zamość”) leży i kwiczy po całości. <i>Bękarty wojny</i> także pokazały ten fragment historii w sposób mocno odbiegający od realizmu, ale przynajmniej miały w sobie całe wiadro wdzięku i gracji. Tu niestety zabrakło jednego i drugiego.<br />
<br />
Dlatego też ukazana w filmie przeszłość mocno rzutuje na odbiór teraźniejszości, która może i wydaje się być nieco lepsza w odbiorze, ale to pewnie bardziej dlatego, że w teraźniejszości występuje Sam Elliott, a w jego wspomnieniach tylko jego odmłodzona i dużo gorsza wersja - <b>Aidan Turner</b>. Jeśli jednak przymkniemy oko na te niestety liczne niedostatki, jeśli skupimy się na poczciwym Samie Elliott’cie, na jego życiowych rozterkach, ekspresji i charyzmie, to film koniec końców będzie zdatny do konsumpcji. Co prawda będzie smakował bardziej jak schabowy przyrządzony w podrzędnej przydrożnej spelunie gdzieś na granicy powiatów, niż świeże pstrągi zapiekane z rydzami podane w restauracji z gwiazdką Michelina, ale jak to mawia mój ojciec, z głodu to i łosoś dobry.<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-BWZ1JqkNJ38/XJ_NDWezwPI/AAAAAAAATx8/b2qNls1mLc0S-tO2peqYAovaVnVO-Oo1QCLcBGAs/s1600/3.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="55" data-original-width="304" src="https://1.bp.blogspot.com/-BWZ1JqkNJ38/XJ_NDWezwPI/AAAAAAAATx8/b2qNls1mLc0S-tO2peqYAovaVnVO-Oo1QCLcBGAs/s1600/3.jpg" /></a></div>
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
</div>
<br />
<iframe allow="accelerometer; autoplay; encrypted-media; gyroscope; picture-in-picture" allowfullscreen="" frameborder="0" height="340" src="https://www.youtube.com/embed/VNPIbPBm3xo" width="520"></iframe><br /></div>
Wujek Ekranhttp://www.blogger.com/profile/12625983942558145503noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8932604720256742178.post-24166776136230549912019-02-19T14:34:00.001+01:002019-03-30T21:10:22.592+01:00Dworskie życie celebrytów - koloryzowane<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://3.bp.blogspot.com/-AFaT_QM68_M/XGVolJQUw6I/AAAAAAAATmk/ZPxZDA3jYT4Hbmp1QTWUHswDbtziBgqUQCLcBGAs/s1600/fav.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1074" height="200" src="https://3.bp.blogspot.com/-AFaT_QM68_M/XGVolJQUw6I/AAAAAAAATmk/ZPxZDA3jYT4Hbmp1QTWUHswDbtziBgqUQCLcBGAs/s200/fav.jpg" width="133" /></a></div>
<b><span style="font-size: large;">Faworyta</span></b><br />
reż. Yorgos Lanthimos, GBR, USA, IRL, 2018<br />
120 min. Imperial-Cinepix<br />
Polska premiera: 8.02.2019<br />
Dramat, Kostiumowy, Biograficzny, Historyczny<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<b>Gdyby światem rządziły kobiety, to może faktycznie nie byłoby wojen, za to wszystkie państwa byłyby na siebie poobrażane, a w notach dyplomatycznych przekazywałyby sobie sakramentalne „domyśl się”. Ten stary jak zawód kurtyzany dowcip, który od lat krąży po sieci w postaci memicznej ma w sobie tyleż samo z prawdy, co i z nieprawdy, ale w autorskim spostrzeżeniu Greka Yorgosa Lanthimosa wydaje się być bardziej namacalny od grzybów po deszczu. Ekranizacja kilku ostatnich lat z życia Królowej Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii - Anny Stuart - ukazuje cały ten dworski zgiełk; polityczne intrygi, miłosne domino, oderwanie od rzeczywistości oraz nieznośne rozpasanie i rozkapryszenie elit właśnie z punktu widzenia kobiet. Trzech kobiet.</b><br />
<br />
Nie oznacza to wcale, że film jest przewidziany głównie dla tych co siusiają na siedząco, acz przyznaję, że to przede wszystkim kobiety znajdą tu dużo fajnych świecidełek dla siebie. Jednak według mnie <i>Faworytę</i> powinni obejrzeć również Panowie. Nie dlatego, że <b>Emma Stone</b> pokazuje cycki (acz jest to też jakiś powód), bardziej dlatego, że każdy z nas, samców Alfa, a nawet Beta wygrzebie stąd także coś i dla siebie. Ja na ten przykład dostrzegłem w nim wiele ciekawych nawiązań do świata współczesnego, do typowych relacji damsko-męskich i damsko-damskich takoż, także do sposobu traktowania społeczeństwa przez elity oraz sposobu zarządzania państwem (ale pasuje też np. do małej firmy) tak, jakby się grało w Monopoly.<br />
<br />
Film bazuje na prawdziwych wydarzeniach z początku XVIII wieku i ukazuje wycinek dworskiego centrum dowodzenia wszechświatem za którego konsoletą siedzi pierwsza monarchini w Wielkiej Brytanii, Królowa, a może nawet i DJ, Anna (<b>Olivia Colman</b>). Wgłębiając się nieco w lekcję historii, bo to w końcu film historyczno-kostiumowo-biograficzny, więc warto byłoby co nieco wiedzieć przed napoczęciem lektury, można szybko wywnioskować z faktów, iż Królowa Anna nie była najlepsza w rządzeniu, acz na pewno na jej duży plus należy zapisać historyczne pierwsze zjednoczenie Szkocji i Anglii do jakiego doszło za jej panowania, niemniej i tak lepiej jej szło w zakulisowych dworskich skandalach oraz w pochłanianiu dużych ilości brandy. Dziś brukowce typu Sun, czy Daily Mirror miałyby niezłe używanie, ale w osiemnastym wieku poza królestwem żyło się na tyle, na ile pozwalała monarchia i wojsko, więc wieśniaki dupy cicho. Można więc rzecz, że zasadniczo do dziś nic się nie zmieniło. Z tą drobną różnicą, że mamy Internet.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://2.bp.blogspot.com/--6mzsIxpNSg/XGv1wWtW3oI/AAAAAAAATn4/we19fB8XECgd6YrWGwf-zy57zneWatdxACLcBGAs/s1600/1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="563" data-original-width="1000" height="225" src="https://2.bp.blogspot.com/--6mzsIxpNSg/XGv1wWtW3oI/AAAAAAAATn4/we19fB8XECgd6YrWGwf-zy57zneWatdxACLcBGAs/s400/1.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
Królowa Anna była schorowana i delikatnie rzecz ujmując, niezbyt zrównoważona emocjonalnie. Nie doczekała się potomka, mimo, iż próbowała do skutku. Ciężko było ujarzmić jej codzienne oraz chybotliwe jak łódź podczas sztormu kaprysy, zatem królestwem w tych trudnych czasach wojny pomagała zarządzać z tylnego fotela jej młodsza przyjaciółka, a przy zupełnej okazji także kochanka - Sarah, księżna Marlborough (<b>Rachel Weisz</b>). Kobieta wyjątkowo przebiegła, cyniczna i gibka na umyśle, która dla dobra kraju trzymała w umiejętnym szachu w pełni sterowalną Królową, która traktowała ją jak swoją prawą rękę i to bynajmniej nie tylko podczas łóżkowych igraszek. Nie było to specjalnie trudne, gdyż ta często bardziej martwiła się o swoje domowe króliki, niż o przyszłość korony.<br />
<br />
W tle tego silnego, acz toksycznego kobiecego duetu obserwujemy świat mężczyzn, tych umalowanych i w perukach, którzy stanowią drugi plan pochłonięty walką i przepychankami politycznymi pomiędzy Wigami i Torysami. Ślizgają się między Królową a księżną, spiskują, poniżają się oraz pławią w dekadenckich rozrywkach i luksusach. Są w wielu aspektach podobni do współczesnych samców, którzy zamiast makijażu i peruk są często jeszcze bardziej zniewieściali, depilują klaty i nie wiedzą jak prawidłowo trzyma się w ręku młotek. Lanthimos bazując na historycznych faktach oraz posługując się kostiumową, wysmakowaną estetyką w cwany sposób ukazuje liczne podobieństwa między dwoma, z pozoru różnymi światami mężczyzn, które w tym porównaniu okazują się dysponować zaskakującą dużą ilością wspólnych mianowników. Gdyby to wszystko nakręciła kobieta, pewnie pojawiłyby się głosy, że to film feministyczny i w ogóle girl power, ale jako, że za sterami tego statku usiadł kapitan, któremu braku cojones nie można zarzucić, to też finalnie otrzymujemy całkiem ciekawy punkt widzenia pozbawiony tych wszystkich ordynarnych naleciałości ze świata dżender i politycznej poprawności. Jest więc bardzo strawnie.<br />
<br />
W takich to więc realiach poznajemy w końcu tą trzecią, cwaną i równie przebiegłą jak Lady Sarah, piękną i młodą służkę Abigail Masham (Emma Stone), która szybko wkracza do gry i staje się nową faworytą Królowej gibko przeskakując z najniższego szczebla klasy społecznej do arystokrackiej ligi mistrzów (oczywiście głównie przez łóżko, zatem seksizm, ha!). Dochodzi więc do klasycznego starcia tytanów, konfliktu dwóch silnych charakterologicznie kobiet, które na śmierć i życie walczą o względy Królowej, a gdzieś między wierszami także o sprawowanie realnej władzy, acz z zupełnie odmiennych pobudek. Walka w kisielu albo filmy o najebanych angielskich niewiastach ciągnących się za włosy przed nocnymi londyńskimi klubami to przy tym co serwują nam nasze panie jest mały pikuś. Kapitalne role wszystkich trzech dam. Sam nie wiem, która wypadła lepiej, nawet nie próbuję tego w tym miejscu rozstrzygać. Z pewnością to jedne z najlepszych kobiecych kreacji aktorskich jakie widziałem w ostatnim roku. Nie wiem czy któraś z Pań zostanie wyróżniona za kilka dni Oscarem, prawdę mówiąc mam to w dupie, ale patrząc na konkurencję, to w idealnym świecie powinny spać o to spokojnie. Ale jako, że idealny świat nie istnieje, to też bardzo możliwe, że wszystkie trzy obejdą się smaczkiem. W każdym razie w moim świecie wygrały sporo.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://3.bp.blogspot.com/-ncRoCbe4TW0/XGv11N6ZxJI/AAAAAAAATn8/RZVENUKfcEgYXGRnZ9j2ITybFF7j_inPgCLcBGAs/s1600/3.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1032" data-original-width="1547" height="266" src="https://3.bp.blogspot.com/-ncRoCbe4TW0/XGv11N6ZxJI/AAAAAAAATn8/RZVENUKfcEgYXGRnZ9j2ITybFF7j_inPgCLcBGAs/s400/3.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
Ale to co podoba mi się w tej opowieści najbardziej, to to, że Grekowi udało się upiec kilka pieczeni na jednym małym ogniu. Połączył niemożliwe z niemożliwym. Wodę z ogniem, a nawet radykalny feminizm z seksistowskim męskim dyktatem buzującego testosteronu. Lanthimos nikomu specjalnie nie wadząc, nikogo nie dzieląc, ani też nie stygmatyzując pewnych uprzedzeń i wielowiekowych społecznych naleciałości, ukazał jednocześnie kobiety jako silne, waleczne, pełne pasji i polotu cwane istotki realnie rządzące krajem, a przy tym także ukazuje je jako bardzo małostkowe, niestabilnie emocjonalnie, dające się ponieść emocjom, skupione na własnym interesie i dobrym samopoczuciu zazdrosne o wszystko kurtyzany. No jak to w życiu. Raz tak, a raz wspak. Ani to nowe ani też odkrywcze, zgoda, ale w dzisiejszych czasach, w których każdy każdego chce w jakiś sposób szufladkować, stanowi to dobre remedium na panoszący się po tej planecie bóldupizm.<br />
<br />
Nigdy nie byłem fanem filmów kostiumowych, i tu też czasem mój antyfanizm dawał mi się we znaki, ale ukazanie pewnych smakowitych porównań oraz analogii do współczesności ukazanej na tle XVIII wiecznej rzeczywistości epoki Oświecenia dostarczyło mi sporo frajdy. Myślę, że dzięki <i>Faworycie </i>wszyscy możemy nabrać zdrowego dystansu pozwalającego dostrzec pewne niezmienne od wieków mechanizmy w relacjach międzyludzkich i międzyklasowych, oraz tak zwyczajnie, zrozumieć czymże jest życie zawadiacko huśtające się między przepaściami dobra i zła. Kostiumy oraz dworskie obyczaje dodają tylko kolorytu tej smutnej i szarej konstatacji.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://3.bp.blogspot.com/-wi0Y7_0GSJk/XGv14166wNI/AAAAAAAAToA/IFfR0JxYFLkBW_qZFJDLF2EsyhTsipvvgCLcBGAs/s1600/4.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="357" data-original-width="500" height="285" src="https://3.bp.blogspot.com/-wi0Y7_0GSJk/XGv14166wNI/AAAAAAAAToA/IFfR0JxYFLkBW_qZFJDLF2EsyhTsipvvgCLcBGAs/s400/4.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
Lanthimos znany dotąd z, nazwijmy to, dość ekscentrycznego podejścia do sztuki filmowej, które polubiłem do tego stopnia, by uznać go za jednego z najciekawszych młodych twórców filmowych dzisiejszych czasów, pokazał, że jako reprezentant kina artystycznego w zderzeniu z kinem popularnym wcale nie musi kończyć tak… jak zwykle to się kończy. Czyli w czarnej dupie. Udowodnił to już zresztą przy okazji <i><a href="http://ekranpodokiem.blogspot.com/2016/06/hello-bitch-im-back.html">Lobstera</a></i>, a ostatnio w<i> <a href="https://ekranpodokiem.blogspot.com/2017/10/33-wff-vol3.html">Zabiciu świętego jelenia</a></i>, niemniej w tym konkretnym przypadku Lanthimosa jakiego znamy jest jakby najmniej. Nie umiem jednoznacznie stwierdzić, czy odbieram to w kategoriach wady, czy może wręcz przeciwnie, powiedzmy więc, że pozostaję w wymownym rozkroku. W <i>Faworycie</i> mimo wielu słodkości zabrakło mi dla równowagi nieco gorzkich przypraw - jego szaleństwa oraz zjawiskowego popierdolenia jakim dotąd żonglował z gracją cyrkowego klauna, ale koniec końców i tak szanuję go za to, że wkraczając do innego świata, innej rzeczywistości i innego budżetu, a w tym przypadku także do innej epoki i estetyki filmowej, potrafił mimo wszystko zachować cząstkę samego siebie, a przy tym wydał na świat potomstwo, które mimo różnych matek nadal nacechowane jest podobieństwami do starszych braci i sióstr. To dobrze świadczy głównie o samym reżyserze i daje nadzieję na to, że z tej obranej ścieżki nie zamierza schodzić także w najbliższej przyszłości. Niemniej lekki dysonans poznawczy jest tu przeze mnie odczuwalny i muszę to zaakcentować.<br />
<br />
Podsumowując. Kłaniam się nisko Panu Lanthimosowi oraz jego trzem aniołkom. Dostarczyliście mi solidnej rozrywki, tej nieco wyższych lotów. Może nie jest to kino mojego życia za którym uganiam się niczym wariat, dostrzegam w nim trochę mankamentów, głównie w scenariuszu, acz zawsze można to zwalić na fakty historyczne z którymi się nie dyskutuje. Niemniej warto było się teleportować te kilka wieków wstecz, by zobaczyć w osiemnastowiecznym rewersie naszą współczesną, opuchniętą twarz. Zasadniczo to nic się nie zmieniło i nadal tkwimy w szachu stwórcy, gdzieś między jednym, a drugim szczebelkiem drabinki w ewolucji Darwina. I to jest dobra wiadomość mili Państwo. Mentalnie nadal bliżej nam do małp, nadal podkładamy sobie świnie i nadal ze sobą rywalizujemy. O stołki, władzę, status materialny i społeczny, o łózko i dostęp do majtek tej czy tamtego. Na tym właśnie polega istota człowieczeństwa. Nieustannie kogoś gonimy lub też spierdalamy przed innymi. Czy to na dworze, czy na polu, kończąc na plebanii. Trzeba więc kupić wygodne buty i w końcu nauczyć się biegać.<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://2.bp.blogspot.com/-_cwpgewBeoQ/XJ_M64R3sAI/AAAAAAAATx4/mQbwAcr63B4CfqyjnvFe9EtIXE3_iTB_wCEwYBhgL/s1600/4.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="55" data-original-width="304" src="https://2.bp.blogspot.com/-_cwpgewBeoQ/XJ_M64R3sAI/AAAAAAAATx4/mQbwAcr63B4CfqyjnvFe9EtIXE3_iTB_wCEwYBhgL/s1600/4.jpg" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
</div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<br />
<iframe allow="accelerometer; autoplay; encrypted-media; gyroscope; picture-in-picture" allowfullscreen="" frameborder="0" height="340" src="https://www.youtube.com/embed/9H76J4uW7iw" width="520"></iframe><br /></div>
Wujek Ekranhttp://www.blogger.com/profile/12625983942558145503noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8932604720256742178.post-29764170274955526252019-01-23T13:46:00.003+01:002019-01-23T16:19:10.754+01:00Dom zły<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://2.bp.blogspot.com/-Ksn_aSMJ8dE/XEBwctFZgUI/AAAAAAAATQg/s2B7y1jhFW0-Yl2rAinLQBQFN1rFQgVmQCLcBGAs/s1600/poster.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1127" height="200" src="https://2.bp.blogspot.com/-Ksn_aSMJ8dE/XEBwctFZgUI/AAAAAAAATQg/s2B7y1jhFW0-Yl2rAinLQBQFN1rFQgVmQCLcBGAs/s200/poster.jpg" width="140" /></a></div>
<b><span style="font-size: large;">Dom, który zbudował Jack</span></b><br />
reż. Lars von Trier, DEN, FRA, GER, SWE, 2018<br />
155 min. Gutek Film<br />
Polska premiera: 18.01.2019<br />
Dramat<br />
<br />
<br />
<br />
<b>Właściwie to nie wiem skąd się to u mnie wzięło, być może jest to spowodowane jakimiś wadami genetycznymi, w końcu jestem wcześniakiem, pewne instynkty mogły się we mnie nie zdążyć w pełni rozwinąć, ale fakt jest faktem, że od niemal początku mojego świadomego obcowania z kinematografią (bardziej) oraz literaturą (mniej) miałem/mam ogromną słabość do czarnych charakterów. Im bardziej złe, podłe, posrane i psychopatyczne, tym mocniej mnie do nich lgnęło. Nie, nie chodzi o chęć naśladowania ich, czy też o fascynację zbrodnią, złem i okrucieństwem, w głowie nadal mam chyba jeszcze całkiem dobrze poukładane, potrafię rozróżnić fikcję od rzeczywistości i dobro od zła, no ale właśnie, dobro w kinie ma najczęściej kiepskich reprezentantów, natomiast w szeregach armii zła zawsze można było odnaleźć całe rzesze charyzmatycznych i walecznych żołnierzy.</b><br />
<br />
Umówmy się, żeby stworzyć herosa, trzeba wpierw stworzyć potwora. Im bardziej przekonujący i odrażający, tym lepiej dla herosów, których napędza i kreuje zło właśnie. Gdybym tak miał teraz wymienić bez zastanowienia dziesięciu ulubionych filmowych bohaterów, to myślę, że przynajmniej siedmiu byłoby czarnymi charakterami. Ci źli w kinie zwykle na końcu i tak przegrywają lub giną, a ja chyba podświadomie wolę kibicować tym słabszym, którym często scenariusz odbiera ich godność. Zwykle wększość z nas cieszy się kiedy na końcu wygrywa dobro, gdy pozytywny bohater pokonuje tego negatywnego. Sugeruje nam się to budując napięcie oraz charakterystykę postaci utkaną według klasycznego budulca, z którego jak byśmy nie kombinowali, to zawsze na końcu wychodzi tak, że odbiorca podświadomie utożsamia się z pozytywnymi bohaterami i trzyma kciuki za powodzenie ich prywatnej krucjaty, zemsty lub po prostu walki o sprawiedliwość. Ale ja często się na to wewnętrznie nie zgadzałem i już od małego gnoja lubiłem lokować swoje uczucia po tej drugiej, mroczniejszej stronie barykady. Hmm... Może więc właśnie dlatego zawsze kochałem się w złych kobietach?<br />
<br />
I tak na ten przykład już za gówniarza kibicowałem Kojotowi, żeby ten w końcu dopadł tego wkurwiającego Strusia Pędziwiatra, albo Jokerowi, żeby udało mu się z Batmanem, no bo przecież był pozytywnym świrem, który w przeciwieństwie do grzecznego i wyrośniętego nietoperza mógł w życiu robić wszystko. Łamanie granic i zasad moralnych zawsze miało w sobie dużo powabności i przyciągało jak pełna lodówka po nocnym powrocie z imprezy. Poza tym jak byłem gnojem, to każdy z rówieśników chciał być Batmanem, Supermanem, tudzież innym Zorro, a nikt nie chciał przebierać się za ich adwersarzy. Nudne jak nagłówki w Wyborczej. Wychodząc więc z takiego założenia kibicowałem później także Jackowi Torrance, gdy ten uganiał się z nożem za swoją Wendy, przybijałem w myślach żółwia z Hannibalem Lecterem oraz życzyłem śmierci wrogom Travisa Bickle. Nie będę też ukrywał, że w Gwieznych Wojnach bardziej pociągała mnie Gwiazda śmierci. Nie, nie wiem co na to lekarze.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://3.bp.blogspot.com/-_HUecjN_Zxc/XEhY6t7Pz3I/AAAAAAAATRU/4uvMQMktEco0QXXySPcpNq_SDkQigQJOgCLcBGAs/s1600/1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="674" data-original-width="1200" height="223" src="https://3.bp.blogspot.com/-_HUecjN_Zxc/XEhY6t7Pz3I/AAAAAAAATRU/4uvMQMktEco0QXXySPcpNq_SDkQigQJOgCLcBGAs/s400/1.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
Bohaterowie negatywni generalnie mają w kinie przesrane. Powoływani są do życia najczęściej tylko po to, żeby polegnąć lub trafić za kratki w świetle jupiterów. Swoją tragedią uwypuklają stary jak swiat podział na dobro i zło, a nie ma nic gorszego w kinie, niż przesłodzony i nachalny happy end. No okroponość. Dlatego więc te wszystkie negatywy są finalnie bohaterami tragicznymi, którzy z psychologicznego punktu widzenia są dla mnie dużo ciekawsi. Twórcy filmowi lubią często kreować ich na szaleńców, wariatów i psychopatów, by nam, odbiorcom łatwiej było ulokować swoje uczucia po tej jaśniejszej stronie mocy, ale zło przecież nie zawsze jest takie znów jednoznaczne i zerojedynkowe. W złych bohaterach często drzemie także dobry pierwiastek, jakieś ukryte i zaewoluowane piękno, które ich motywuje do działań skądinąd słusznych, acz niekoniecznie zgodnych z prawem, takim czy owakim.<br />
<br />
Tych doszczętnie zepsutych i złych może rzeczywiście zwykle nie lubimy, ale za to często uwielbiamy ich nienawidzić, gdyż ta nienawiść napędza i stymuluje naszą ekscytację opowiadaną w ten sposób historią. Zwykle dłużej pamiętamy nie tych pozytywnych i dobrych, lecz ich oponentów, psycholi i morderców, a w domowych zaciszach upajamy się ich złymi uczynkami. Taką właśnie postacją jest dla mnie Anton Chigurh z <i>To nie jest kraj dla starych ludzi</i>, jeden z najgenialniejszych pojebów w historii kina. Jest z gruntu zły i bezwględny, niczym perfekcyjna maszyna zaprogramowany jest do bezrefleksyjnego mordowania ludzi, ale sposób sprzedawania przez niego zła jest tak obłędny i tak mocno mnie przyciąga, że osobiście aż uwielbiam go... nienawidzić. Trzeba też zauwazyć, że złe postacie w kinie często charakteryzują się genialną kreacją aktorską. Posrańców i wszech pojebańców najczęściej potrafi zagrać tylko doświadczony, dobry i charyzmatyczny aktor, a tym pozytwnym głupkiem może być byle aktorska pierdoła.</div>
<br />
Dlatego nie będę ukrywał, że bardzo ostrzyłem sobie ząbki na nowe dziecko Larsa von Triera, który, zachowując wszelkie proporcje, jest dla mnie tak jak i wielu filmowych pojebów zdrowo rąbniętym posrańcem, tyle, że wśród reżyserów. Duńczyk wprost rozkoszuje się w dystrybucji szoku, przekraczaniu granic, obrażaniu, nękaniu i oddziaływaniu na podświadomość widza dużo mocniej niż przeciętny twórca filmowy, za co go jednocześnie wielbię jak i nienawidzę. Tym razem za cel obrał sobie psychikę seryjnego, psychopatycznego mordercy, co zaiste, tworzy niezwykle zgrany duet. Trochę nawet już się zdążyłem stęsknić za wyrazistym pojebem w filmie, kino w ostatnich latach wydało na świat niewielu interesujących psycholi, zatem nowy projekt von Triera od samego początku wydawał mi się cholernie intrygujący, no bo kto inny jak nie on?<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-PGturOY7ics/XEhY-OuuxJI/AAAAAAAATRY/Ve5EV__fhdo1OsJD1mCaF4H0x8AQQmOrwCLcBGAs/s1600/2.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="699" data-original-width="1090" height="256" src="https://1.bp.blogspot.com/-PGturOY7ics/XEhY-OuuxJI/AAAAAAAATRY/Ve5EV__fhdo1OsJD1mCaF4H0x8AQQmOrwCLcBGAs/s400/2.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
Jack, bo o nim mowa, to idealne imię dla psychola. W końcu mieliśmy już niegdyś Jacka Torrance, mamy Jacka Nicholsona... (żart). <i>Dom, który zbudował Jack </i>jest pewnego rodzaju śmiałą próbą odpowiedzenia na szereg pytań, które zawsze chciałem zadać tym, którzy życie ludzkie jakie odbierali hurtem mieli za nic, lub prawie nic. Mianowicie - co siedzi we łbie psychola kiedy do jego malutkich drzwiczek zainstalowanych w jego głowie zapuka właśnie chęć zajebania kogoś na śmierć, ot tak, dla perwersyjnej satysfakcji i zaspokojenia chorych potrzeb. Oczywiście kino na przestrzeni dziejów dostarczało nam juz wiele ciekawych interpretacji oraz trudnych odpowiedzi na te i podobne postawione pytania, ale nie zawsze wychodziło tak jak trzeba, lub tak jak tego oczekiwałem. Nie twierdzę, że von Trierowi ta sztuka się w pełni udała, bo to szalenie subiektywna opinia nacechowana wieloma znakami zapytania, ale myślę, że mogę zaryzykować stwierdzenie, iż szalony Duńczyk tym razem uderzył niezwykle blisko celu. Ba, uważam nawet, że to jeden z najlepszych filmów jakie dotąd popełnił.<br />
<br />
Jeszcze przed początkiem przedpremierowego pokazu reżyser ukazał się na ekranie, by osobisćie przestrzec nas przed dość zagadkowym dla mnie faktem, mianowicie, że w czasie premierowego pokazu filmu na Festiwalu w Cannes z sali wyszło około sto zniesmaczonych osób (miękkie faje), w związku z czym lepiej dmuchać na zimne i poradził, abyśmy poszukali zawczasu najbliższych drzwi, bo po zgaszeniu światła będzie już o to trudniej. A to ci śmieszek - pomyślałem - rzecz jasna o żadnych drzwiach i lokalizowaniu wyjścia awaryjnego w moim przypadku nie mogło być mowy. I słusznie, bo z dużej chmury kapuśniaczek, acz przyznaję, dość rzęzisty i uporczywy.<br />
<br />
Kim właściwie jest Jack? Otóż od samego początku sam próbuje nam się ładnie przedstawić i bynajmniej niczego nie ukrywać. Jest narratorem swojej barwnej historii, którą to dzieli się nie tylko z widzami, lecz także z tajemnicznym Vergiem (Bruno Ganz), którego w tym miejscu nie zamierzam ujawniać, by nie psuć zabawy. Jack z gracją Krystyny Czubówny opowiada nam o początkach swoich mordów, których liczba w ciągu dwunastu lat działalności zatrzymała się na 60+ istnieniach ludzkich i została podzielona na 5 incydentów oraz jeden epilog. Tak, to bardzo w stylu von Triera. Każda z części opowiada o innym zabójstwie motywowanym w inny sposób oraz wykonanym według różnych technik mordu. Poznajemy więc jego początki, pierwszą ofiarę, po czym obserwujemy błyskotliwe rozwinięcie jego kariery mordercy, którą to reżyser sprzedaje nam często ocierając się o groteskę i czarny humor. Tak, dokładnie, zabijanie u von Triera bawi, widzowie się śmieją, krew leje się strumieniami, a ludzie cholera jasna wcale nie wychodzą z seansu. Dziwne.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://2.bp.blogspot.com/-9CWJSpuBYb0/XEhZCV48ZeI/AAAAAAAATRc/AfXXE9rsRqM5_4c4AFWWobM-H3F94ekZQCLcBGAs/s1600/3.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="623" data-original-width="1068" height="232" src="https://2.bp.blogspot.com/-9CWJSpuBYb0/XEhZCV48ZeI/AAAAAAAATRc/AfXXE9rsRqM5_4c4AFWWobM-H3F94ekZQCLcBGAs/s400/3.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
Ale to tylko pierwszy, powierzchowny odbiór, w którym z każdym kolejnym makabrycznym mordem odkrywamy coraz więcej tajemnic lokowanych hurtem w procesach myślowych jakie zachodzą w głowie Jacka. Von Trier bardzo ryzykownie balansuje na cienkiej linie próbując zrównać zabijanie ludzi ze sztuką oraz mordercę z artystą, co w jego wieku i stanie zdrowia jest trochę ryzykowne. Ale jako, ze lubię wchodzić do łbów takich pojebów jak Jack, to bardzo spodobała mi się tak śmiała próba wytłumaczenia motywów zabójcy. Ba, von Trier wcale nie chciał się na tym zatrzymywać i poszedł nawet o kilka kroków dalej. Kolejne mordy obrazuje np. tradycyjnymi myśliwskimi technikami polowania na dziką zwierzynę, oraz licznymi odnośnikami do historii puszczając przy tym oko do III Rzeszy, a nawet do pewnego słynnego austriackiego akwarelisty. Osobiście bardzo ujęły mnie liczne dokumentalne przerywniki oraz obrazowe wstawki i animacje ilustrujące przekaz reżysera, który wyglądał mi trochę na pozę, w której tak do końca nie chciał osądzać istoty zła, a momentami zdawał się nawet stawiać w roli jego adwokata. Ryzykowne, perwersyjne i do bólu prowokacyjne, no ale do diaska, to przecież von Trier, czego się spodziewaliśmy?<br />
<br />
Dwie godziny zleciały błyskawicznie, łby spadały jeden po drugim, a Jack cierpliwie budował swój tytułowy dom, którego istoty i symboliki ze względów spoilerowych również nie ośmielam się w tym tekście wyjaśniać. Trochę się w tym czasie pośmiałem, trochę zadumałem nad kondycją człowieka we współczesnym popieprzonym świecie, ale generalnie w czasie tych pięciu osobnych historii bawiłem się pysznie. Niemniej gdy nadeszła ostatnia runda, epilog, w którym dwóch skrajnie wyczerpanych pięciorundową walką pięściarzy, słaniając się na nogach próbuje jednocześnie dotrwać do końca, a gdzieś mimochodem zadać jeszcze ostateczny cios, który zdecyduje o mistrzowskim pasie. O ile w pięciu pierwszych częściach potyczka była żywa i porywająca, zawodnicy dawali z siebie wszystko, o tyle w zamykającej walkę rundzie, dom Jacka zaczął niebezpiecznie drzeć u podstaw jakby był z kart, tudzież innego mało trwałego budulca. Finału według mnie von Trier nie udźwignął, był zaiste, ładny, wręcz poetycki, ale przewidywalny i na wskroś rozczarowujący. Jednak mimo wszystko nie skreślam go, gdyż zdaję się rozumieć zamysł i intencję twórcy, przynajmniej tak mi się teraz wydaje.<br />
<br />
Lars von Trier popełnił więc potworną zbrodnię z premedytacją, długo ją zawczasu planując i to w najdrobniejszych szczegółach, rozkoszując się przy tym jej finalnym efektem. Jak przystało na psychopatę postanowił ją uwiecznić na taśmie filmowej i wypuścić w szeroki obieg, tak jak autor swoją najnowszą powieść badając reakcję publiki. Wyszło z tego wspaniałe, odważne i perwersyjne dzieło, dziennik mordercy, który szokuje w całym swoim spektrum istnienia. Zaprasza widza do teatru zła, do głowy Jacka, świata, w którym granica pomiędzy dobrem, a złem została wytarta białą gumką i wyznaczona na nowo w taki sposób, by widz po zmianie optyki zszedł ze scieżki bezrefleksyjnej krytyki na rzecz wspólnego melanżu z mordercą. I właśnie to jest największą siłą <i>Domu, który zbudował Jack</i>, która jednocześnie jest bardzo niebezpieczna. Zło w tym świecie przyjmuje bowiem ludzką twarz z lekkością jak nigdy dotąd, można się w nim zatracić, ulec i zapomnieć o moralnych aspektach oraz odpowiedzialności za czyny, by na końcu niekoniecznie dostać gonga w twarz w celu szybkiego oprzytomnienia. Ryzykowny esksperyment. Nie ma bowiem żadnej gwarancji, że wstępując do "domu złego" będziemy w stanie z niego wyjść bez uszczerbku na zdrowiu i przede wszystkim psychice. Ja jednak jestem ukontentowany niemal w pełni. Polubiłem Jacka i już postawiłem jego figurkę na półce w panteonie największych kinematograficznych pojebów. Zasłużył.<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://2.bp.blogspot.com/-8RHdnCuD5HM/V_-0avGcZOI/AAAAAAAAM-w/tj4HgTCKQW0uUK7zV9H5XsdsxaFmiblYgCPcBGAYYCw/s1600/5.png" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="49" data-original-width="266" src="https://2.bp.blogspot.com/-8RHdnCuD5HM/V_-0avGcZOI/AAAAAAAAM-w/tj4HgTCKQW0uUK7zV9H5XsdsxaFmiblYgCPcBGAYYCw/s1600/5.png" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<br />
<iframe allow="accelerometer; autoplay; encrypted-media; gyroscope; picture-in-picture" allowfullscreen="" frameborder="0" height="340" src="https://www.youtube.com/embed/NpF2_0zkOwI" width="520"></iframe><br /></div>
Wujek Ekranhttp://www.blogger.com/profile/12625983942558145503noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8932604720256742178.post-56069506983041175822019-01-17T12:18:00.000+01:002019-01-17T12:18:14.112+01:00Był sobie chłopiec<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://3.bp.blogspot.com/-FJO69sPQs4E/XDiPfuoI_aI/AAAAAAAATPg/SPak_ehWaQ4wdTMIHyPutN5v_NxcLJrnACLcBGAs/s1600/flat%252C1000x1000%252C075%252Cf.u1.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1000" data-original-width="674" height="200" src="https://3.bp.blogspot.com/-FJO69sPQs4E/XDiPfuoI_aI/AAAAAAAATPg/SPak_ehWaQ4wdTMIHyPutN5v_NxcLJrnACLcBGAs/s200/flat%252C1000x1000%252C075%252Cf.u1.jpg" width="134" /></a></div>
<b><span style="font-size: large;">Mój piękny syn</span></b><br />
reż. Felix Van Groeningen, USA, 2018<br />
111 min. M2 Films<br />
Polska premiera: 4.01.2019<br />
Dramat<br />
<br />
<br />
<br />
<b>Lata lecą jak kokaina przez zrulowany banknot do nosa, zmieniają się telefony komórkowe, nowe auta i moda na ulicach, świat oraz postęp technologiczny zaiwaniają w trybie turbo, że aż nieraz łby urywa z tego pędu, lecz z całej tej gamy przemian niezmienne jest jedno - człowieka ciągle ciągnie do używek. Im mocniejszych i bardziej ingerujących w ludzką świadomość, którą można choć na chwilę czymś zająć, tym lepiej. Rikitiki narkotyki. Temat rzeka. Te co prawda także na bieżąco zmieniają swoje menu i skład chemiczny chcąc przy tym stale i plastycznie dostosowywać się do coraz wyższych wymagań współczesnego odbiorcy, ale zasada ich działania od lat, ba, od wieków jest taka jak i ludzka głupota - niezmienna.</b><br />
<br />
Na ich temat napisano już miliony książek, nakręcono tysiące filmów i skomponowano setki piosenek, dramat ludzki spowodowany utratą kontroli nad własnym ciałem i umysłem to od lat bardzo wdzięczny temat dla twórców filmowych i literackich. Właściwie to temat ten został przez nich wszystkich wyczerpany do tego stopnia, że współistnienie obok siebie dwóch światów – trzeźwości i nietrzeźwości – dziś już nie tyle nie szokuje, co nader często zwyczajnie bawi, a niekiedy nawet twórczo inspiruje. Tylko uparciuchy z misją społeczną oraz instytucje rządowe i non profit silą się jeszcze na edukację i walkę z wiatrakami, natomiast narkotyki w mainstreamie zagnieździły się już do tego stopnia, że dziś nierzadko są elementem dodającym uroku i powabności ludzkim egzystencjom, uposażają psychiczną wątłość w cojones, a i prywatny lifestyle staje się przez nie bardziej "pro". <br />
<br />
Weźmy dla przykładu postacie filmowe i literackie, fikcyjne i te fikcyjne mniej, takie, które lubimy i z którymi nierzadko chcemy się w jakimś stopniu identyfikować. Często wciągają w swoich historiach kilogramy koksu i jarają blanty tak jak uliczna gimbaza e-papierosy, ba, często robią to także w życiu prywatnym i równie często jest to odbierane może nie tyle pozytywnie, bo przecież nikt tego nie powie wprost, ale odnoszę wrażenie, że ludzkość coraz bardziej ma na to wszystko wyjebane. Poziom akceptacji na niewinne eksperymentowanie z używkami jest w wielu środowiskach zawieszony bardzo wysoko. Zaryzykuję nawet tezę, że narkotyki jeszcze nigdy w historii nie miały tak dobrego PR jak obecnie. Kokaina na salonach od lat ma status szampana i kawioru, stanowi często przepustkę do elit i otwiera drzwi do lepszego świata, a szeroko rozumiani celebryci są najprawdopodobniej najlepszymi ambasadorami dragów i innych używek na świecie. Osobiście uważam, że wszystko jest dla ludzi i każdy sobie rzepkę skrobie, a dopóki dorosły człowiek sam potrafi siebie kontrolować, dopóty nie powinno się wchodzić do jego życia z młotem pneumatycznym, by rozpierdalać w jego głowie wszystko co dotąd zbudował, choćby nie wiem jak bardzo mu się tam pod tą kopułą waliło.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://4.bp.blogspot.com/-rKdu4YDYxTQ/XEBhn24gdpI/AAAAAAAATQU/plSEx7pgWIMOdte4EsvXY69Uyz8XyZswQCLcBGAs/s1600/111111.jpeg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="665" data-original-width="970" height="273" src="https://4.bp.blogspot.com/-rKdu4YDYxTQ/XEBhn24gdpI/AAAAAAAATQU/plSEx7pgWIMOdte4EsvXY69Uyz8XyZswQCLcBGAs/s400/111111.jpeg" width="400" /></a></div>
<br />
Ale ja to ja. Uważam siebie za na niby racjonalnego, acz jednak lekko spaczonego na umyśle gościa, który już wiele w życiu widział, próbował i wiele przeszedł, mam więc teraz z dużej wysokości dobry widok na cały ten cyrk i rozlewane przez kolejnych śmiałków szambo, którego wielu znajdujących się dopiero na początku drogi do samopoznania jeszcze nie jest w stanie organoleptycznie dostrzec. Dlatego też łatwiej mi o ferowanie wyroków i kształtowanie prywatnych opinii, tym bardziej, że najczęściej dotyczą obcych mi ludzi. Ale zgoła odmienną sytuacją wydaje się fakt, w którym eksperymentowanie z używkami w końcu wymsknie się spod kontroli i dotyczy on twoich najbliższych, zwłaszcza nieletnich. Tu dotykamy problemu z zupełnie innej perspektywy, z punktu widzenia pierwszej, tej najbardziej zainteresowanej osoby. Nagle przestajemy mieć wyjebane, wielki, śmierdzący problem tym razem zapukał do naszych domowych drzwi i teraz już nie można zgasić światła oraz udać, że nas nie ma w środku. I właśnie taki punkt wyjścia, tudzież bez wyjścia obrał za cel <b>Felix Van Groeningen</b>, twórca <i>Beautiful Boy.</i><br />
<br />
Jakby tak spojrzeć na to z daleka i na chłodno, to na pierwszy rzut oka reżyser nie przedstawił mi tego problemu w sposób specjalnie odkrywczy, nie zabrał mnie do nieznanego i nieodkrytego dotąd lądu, nie pokazał nowych perspektyw oraz punktów widzenia, nie zadał mi także nowych pytań i nie dostarczył nieznanych mi dotąd odpowiedzi, wszystko to już gdzieś widziałem, ale jednak… no właśnie, w tych małych, z pozoru mało znaczących przecinkach i wielokropkach tkwi wielka siła <i>Beautiful Boy</i>, który w odróżnieniu od wielu podobnych mu produkcji zdaje się być bardziej humanitarny i hmm… uczciwy.<br />
<br />
Uczciwy głównie dlatego, że nie przyjmuje pozy natrętnego domokrążcy i nie próbuje mi wcisnąć w promocji garnków, czy innej pościeli. Osobiście uważam, że choćby najlepiej promowana i opłacana kampania społeczna, która woła do nas z billboardów i ekranów telewizorów:<i> „nie ćpaj”</i>, <i>„nie pij”</i>, <i>„nie jedz glutenu” </i>i <i>„nie żyj”</i> jest warta tyle co właśnie odpływająca fala na plaży w Sopocie. Zwykle są to najgorzej wydane publiczne pieniądze na świecie. Nawet małe dzieci doskonale wiedzą, że jak się im czegoś bardzo mocno zakazuje, to najczęściej przynosi to skutek odwrotny od zamierzonego i stanowi najlepszą zachętę do dalszego psocenia. Tak już jest skonstruowany nasz mózg, który lubi stawiać się w opozycji do zdrowego rozsądku oraz być w wiecznym konflikcie z całym światem. A w dzisiejszych niespokojnych czasach pozycja a’la "buntownik z wyboru" jest nawet mile widziana i chętnie promowana przez wielkich tego świata.<br />
<br />
Von Groeningen postanowił zatem podejść do tematu nieco inaczej. Trochę poedukował, a trochę nie, trochę się powymądrzał, a trochę nie, ale głównie przedstawił problem braku kontroli nad samym sobą w sposób stricte ludzki i bardzo przyziemny. Uczciwie sprzedaje nam dramat jednostki oraz wpływa na widza bardziej w warstwie emocjonalnej, a nie w formie wyboldowanych literek na ulotce propagandowej jakie rozdają przy wejściu do metra. To dużo lepsze podejście do problemu, a przede wszystkim o wiele bardziej skuteczne. Do mnie w każdym razie trafiło bardziej, bo nie mówi do mnie głosem trenera od motywacji, tudzież doktora psychologii, a bardziej głosem tego ojca ćpuna co to z nim łaziłem do jednej klasy podstawówki, i który wie więcej o bólu i cierpieniu niż ci wszyscy specjaliści razem wzięci. <br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://3.bp.blogspot.com/-K31F8iYs9jE/XEBhngbZ1VI/AAAAAAAATQQ/W0WfPxl1tcESMba7Emc1aqdG2STl8pluQCEwYBhgL/s1600/22222222222222.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="563" data-original-width="1000" height="225" src="https://3.bp.blogspot.com/-K31F8iYs9jE/XEBhngbZ1VI/AAAAAAAATQQ/W0WfPxl1tcESMba7Emc1aqdG2STl8pluQCEwYBhgL/s400/22222222222222.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
Koniec końców otrzymujemy subtelny teatr dwóch aktorów, ojca i syna, których łączy bardzo silna więź emocjonalna. Nie ma tu mowy o patologii w ognisku rodzinnym, trudnej sytuacji materialnej, problemach rodzinnych, niczego, co często jest przedstawiane jako ognisko zakażeń złem i źródło narodzin wszelkiej patologii. To byłoby zbyt ogólne, zbyt proste i jednocześnie nudne. Tym razem mamy do czynienia z przykładną rodziną, acz fakt, że ojciec Nica jest rozwiedziony z jego matką, ale to wygląda na starą historię i nie ma większego wpływu na podejmowane decyzje przez wchodzącego właśnie w dorosłość chłopaka. Ten zdaje się być zagubiony życiowo z zupełnie innych pobudek do których próbuje dotrzeć nie tylko jego ojciec, matka i jego najbliżsi, lecz także my sami, a nawet reżyser, który sam zdaje się tego nie wiedzieć i ustami ojca woła na cały głos - Dlaczego?<br />
<br />
Cierpienie ojca jest więc motorem napędowym tej historii i definiuje wydźwięk całego filmu. Jego bezsilność, ból i brak zrozumienia motywów syna mówią więcej niż milion słów. To bardzo osobiste doznanie, które ukazuje ludzki dramat jakich są tysiące na całym świecie, a który zrozumieć może tylko ten, kto otarł się o podobne emocjonalne trzęsienie ziemi. <i>Beautiful Boy </i>bacznie obserwuje i rozlicza ponurą rzeczywistość współczesnego świata w sposób nieco inny niz wszyscy wokół, przez co stanowi ważny i cenny głos w dyskusji, w której niewielu dziś chce brać czynny udział. Jest też smutną konstatacją, w której okazuje się, że tak naprawdę nie ma żadnej nadziei, że zawładniętym pędem ku samozagładzie nie można, lub bardzo trudno jest pomóc. Nawet najbliżsi nie są w stanie, a jedynym skutecznym antidotum jest trafna diagnoza i błyskawiczna reakcja w odpowiednim momencie. Niby oczywiste, ale też jakże trudne w dzisiejszych zabieganych czasach. Ledwo nadążamy za samymi sobą, a co dopiero za innymi. Chwila nieuwagi i cyk, nie ma człowieka.<br />
<br />
Ważne i wysmakowane kino, acz z nieco pretensjonalnym finałem ubabranym w moralizatorskim szlamie, który lekko mnie uwiera, dlatego lekko obniżyłem mu finalną ocenę. Małym, acz prywatnym plusikiem tego projektu jest także fakt, że w końcu potrafiłem pogodzić się z osobistą niechęcią do <b>Steve'a Carella</b> oraz wyskakującego niemal z każdej lodówki młokosa <b>Chalameta</b>. Przed seansem nie pałałem do nich wielką miłością, po seansie również, ale przynajmniej teraz mogę już na nich patrzeć bez lęku przed nadciśnieniem :)<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://3.bp.blogspot.com/-4vliB50DmHY/V2wyrUkBr-I/AAAAAAAAMJk/SmqgW4hNyhM4XR2yNnsmCP1WBAxBnc3WACPcBGAYYCw/s1600/4.png" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="49" data-original-width="266" src="https://3.bp.blogspot.com/-4vliB50DmHY/V2wyrUkBr-I/AAAAAAAAMJk/SmqgW4hNyhM4XR2yNnsmCP1WBAxBnc3WACPcBGAYYCw/s1600/4.png" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<br />
<iframe allow="accelerometer; autoplay; encrypted-media; gyroscope; picture-in-picture" allowfullscreen="" frameborder="0" height="340" src="https://www.youtube.com/embed/ZP3ynM7eJIs" width="520"></iframe><br /></div>
Wujek Ekranhttp://www.blogger.com/profile/12625983942558145503noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-8932604720256742178.post-25252527400648635352019-01-03T14:14:00.001+01:002019-01-04T10:54:21.342+01:00Złote Ekrany po raz dziewiąty<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://2.bp.blogspot.com/-yES-OwavS4o/XC0Lc7SF1pI/AAAAAAAATD0/MYbERxfFXMQ7iXVlJtg8CGVPC9-emz_uQCLcBGAs/s1600/ze17.png" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="798" data-original-width="667" height="320" src="https://2.bp.blogspot.com/-yES-OwavS4o/XC0Lc7SF1pI/AAAAAAAATD0/MYbERxfFXMQ7iXVlJtg8CGVPC9-emz_uQCLcBGAs/s320/ze17.png" width="266" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
</div>
<br />
Także tego. Jestem. Trochę później niż zwykle, bo mi się zwyczajnie nie chciało, ale zawsze powtarzam, i zrobię to po raz kolejny, że trzeba w końcu nauczyć się cieszyć z małych rzeczy, gdyż z tymi dużymi zwykle sobie nie radzimy. Dzięki temu życie może nie będzie mniej bolało, ale za to będzie odrobinę znośniejsze. Testowane na ludziach.<br />
<br />
Zatem witam na dziewiątej już gali wręczenia "Złotych Ekranów", nagród innych niż wszystkie. To jedyne takie filmowe podsumowanie w sieci, które jest zupełnie bez sensu i bez jakiegokolwiek znaczenia dla dziejów ludzkości. Bez sensu głównie dlatego, że wbrew logice i rozumowi podsumowuję rok nie ten, który właśnie zdał klucze, lecz ten jeszcze wcześniejszy o którym już dawno wszyscy zapomnieli. Ja z resztą też. A to dlatego, że nie klasyfikuję obejrzanych filmów według dat polskich premier kinowych, a według tych światowych. Tak już się u mnie utarło przez te wszystkie lata i za przeproszeniem chuj. Raz, że dzięki temu mam więcej czasu na obejrzenie wszystkiego liczącego się, dwa, tak jest rzetelniej. Trzy, jestem osobą z natury lubiącą chodzić pod prąd, nie wiem dlaczego, przez to człowiek się tylko bardziej męczy i ma potem zakwasy, ale widocznie jestem chodzącą definicją określenia "stary, a głupi". Myślę, że można mnie nawet wystawić jako wzorzec w Sevres<span style="color: #6a6a6a; font-family: "arial" , sans-serif; font-size: x-small;"><span style="background-color: white;"><b>. </b></span></span>Ale ok, do rzeczy.<br />
<br />
Kandydatów produkcyjnego roku 2017 naliczyłem 54, czyli bez szału jesli chodzi o ilość, ale już całkiem niekiepsko jeśli chodzi o jakość. Z tego wybrałem 20 tych najbardziej łechtających moje podbrzusze. Wśród nich jest 9 filmów, które widzieliśmy w naszych kinach w roku 2018, 8 w 2017 i 3 których nie widzieliśmy w oficjalnej dystrybucji w ogóle. Nie zanotowałem żadnej szóstki (dziesiątki), acz w sumie na upartego dwa pierwsze miejsca mogłyby na tego maxa zasłużyć. Niemniej, skoro nie dostały go od razu, to może lepiej niech tak już zostanie.<br />
<br />
Jedziemy.<br />
<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Miejsce 20</b></span><br />
<a href="http://ekranpodokiem.blogspot.com/2017/03/nostalgia-to-dlatego-tu-jestes.html"><b>T2: Trainspotting</b> - reż. Danny Boyle, GBR</a><br />
<br />
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-kJsKLfUmDSU/XCyRH3-6zBI/AAAAAAAATCM/OOaQz6IWhN8nYP4WJWyk99I3QxQyvfFtACLcBGAs/s1600/t2.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1080" height="200" src="https://1.bp.blogspot.com/-kJsKLfUmDSU/XCyRH3-6zBI/AAAAAAAATCM/OOaQz6IWhN8nYP4WJWyk99I3QxQyvfFtACLcBGAs/s200/t2.jpg" width="135" /></a></div>
<b>Polska premiera:</b> 3.03.2017<br />
<b>Dystrybucja:</b><br />
<b>Moja ocena:</b> 4<br />
<br />
<b>Dlaczego:</b> Nie będę udawał, że to głównie głos nostalgii i inne sentymentytakietam, bo gdybym miał zadecydować na trzeźwo, to filmu w tym zestawieniu by nie było, ale też chyba właśnie takie miał założenie, żeby zaprosić do kin moje pokolenie, które na <i>Trainspotting</i> wyrosło. W T2 jest dużo nawiązań i puszczania oka do widza. Niby nic, a cieszy.<br />
<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Miejsce 19</b></span><br />
<a href="http://ekranpodokiem.blogspot.com/2017/10/33wff-vol2.html"><b>Święte powietrze</b> - reż. Shady Srour, ISR</a><br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-9nVXIYtik4I/XCyesEwfmeI/AAAAAAAATCY/YRR-KFWOzmM7b9UwaQYCbV_A0idna5HqwCLcBGAs/s1600/holy.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1080" height="200" src="https://1.bp.blogspot.com/-9nVXIYtik4I/XCyesEwfmeI/AAAAAAAATCY/YRR-KFWOzmM7b9UwaQYCbV_A0idna5HqwCLcBGAs/s200/holy.jpg" width="135" /></a></div>
<b>Polska premiera: </b>Brak<br />
<b>Dystrybucja:</b> Brak<br />
<b>Moja ocena: </b>4<br />
<br />
<b>Dlaczego:</b> Nad Wisłą obejrzy go niewielu, trochę szkoda, bo to pogodne i zabawne kino, które w całej masie dobrze skrojonych humorzastych dialogów kryje sporo ludowych mądrości. Świetna satyra na wiarę, jakąkolwiek i biznesy czerpiące profity z jej dystrybucji.<br />
<b><br />
</b> <b><br />
</b><br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 18</span></b><br />
<b>W ułamku sekundy - </b>reż. Fatih Akin, GER, FRA<br />
<br />
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-UZwCfWy3uyw/XCyfGjWLt-I/AAAAAAAATCg/DtDXEqMsfc8QldG3oAoxI78hftlRHmNtACLcBGAs/s1600/in%2Bthe.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="872" data-original-width="640" height="200" src="https://1.bp.blogspot.com/-UZwCfWy3uyw/XCyfGjWLt-I/AAAAAAAATCg/DtDXEqMsfc8QldG3oAoxI78hftlRHmNtACLcBGAs/s200/in%2Bthe.jpg" width="146" /></a></div>
<b>Polska premiera:</b> 23.02.2018<br />
<b>Dystrybucja:</b> Gutek Film<br />
<b>Moja ocena:</b> 4<br />
<br />
<b>Dlaczego: </b>Zaskoczenie, głównie dla mnie samego, wszak z początku film nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia. Trochę zbyt przerysowany i nacechowany politycznie poprawną zerojedynkową narracją, która trochę mnie uwierała, ale też nie sposób nie szanować Akina za prostotę i celność w politycznej rozprawce na temat moralnego rozkładu świata.<br />
<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 17</span></b><br />
<a href="http://ekranpodokiem.blogspot.com/2018/01/jaka-piekna-katastrofa.html"><b>Distaster Artist - </b>reż. James Franco, USA</a><br />
<br />
<a href="https://2.bp.blogspot.com/-W9Qt0VTK91U/WmjHTr_h8DI/AAAAAAAAQdw/EDS6sth4wIAtcf6atHGv4TYGyo8oj9o4gCPcBGAYYCw/s1600/poster.png" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="796" data-original-width="532" height="200" src="https://2.bp.blogspot.com/-W9Qt0VTK91U/WmjHTr_h8DI/AAAAAAAAQdw/EDS6sth4wIAtcf6atHGv4TYGyo8oj9o4gCPcBGAYYCw/s200/poster.png" width="133" /></a></div>
<b>Polska premiera: </b>9.02.2018<br />
<b>Dystrybucja:</b> Warner Bros. Entertainment Polska<br />
<b>Moja ocena:</b> 4<br />
<br />
<b>Dlaczego:</b> Film instruktażowy pt. "Jak z gówna ukręciłem bat". Reż. James Franco. Szalona opowieść o cyklu tworzenia prawdopodobnie najdurniejszego filmu w historii kina, dzięki której "The Room" stał się może nie mniej durny, ale za to kultowy. Lubię takie historie.<br />
<br />
<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 16</span></b><br />
<b>Molly's Game - </b>reż. Aaron Sorkin, USA<br />
<br />
<a href="https://2.bp.blogspot.com/-oSW4LDxvmhk/XCyfb6_DWNI/AAAAAAAATCo/WeVMXtkdXW8xR4aeBQuJ_U0ftDu8dUkPgCLcBGAs/s1600/molly.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1080" height="200" src="https://2.bp.blogspot.com/-oSW4LDxvmhk/XCyfb6_DWNI/AAAAAAAATCo/WeVMXtkdXW8xR4aeBQuJ_U0ftDu8dUkPgCLcBGAs/s200/molly.jpg" width="135" /></a><b>Polska premiera:</b> 05.01.2018<br />
<b>Dystrybucja:</b> Monolith Films<br />
<b>Moja ocena:</b> 4<br />
<br />
<b>Dlaczego: </b>Eh, Jessica, jak ja bym z tobą w tego pokera zagrał, nawet w rozbieranego. Świetna kreacja, ciekawa historia z życia zaczerpnięta, która została dobrze odwzorowana na ekranie przez Sorkina. Kawał dobrej rozrywki. Czy wspominałem już coś o boskiej Chastain?<br />
<br />
<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 15</span></b><br />
<a href="http://ekranpodokiem.blogspot.com/2017/11/swietapl.html"><b>Cicha noc - </b>reż. Piotr Domalewski, POL</a><br />
<br />
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-n-yRNCrDjrI/WhcfaQKQN-I/AAAAAAAAQNU/PtCaq7GsE5UZ47z1A4Aurmqqpouv_zhjACPcBGAYYCw/s1600/plakat.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1200" data-original-width="834" height="200" src="https://1.bp.blogspot.com/-n-yRNCrDjrI/WhcfaQKQN-I/AAAAAAAAQNU/PtCaq7GsE5UZ47z1A4Aurmqqpouv_zhjACPcBGAYYCw/s200/plakat.jpg" width="138" /></a><b>Polska premiera:</b> 24.11.2017<br />
<b>Dystrybucja:</b> Forum Film Poland<br />
<b>Moja ocena:</b> 4<br />
<br />
<b>Dlaczego: </b>Jedyny polski rodzynek w zestawieniu, ale sam już do końca nie wiem, czy rzeczywiście zasłużył na tak wysokie miejsce. Tuż po napisach końcowych w kinie czułem niedosyt, dziś, po odświeżeniu tytułu w TV już nieco mniej. Film potrzebny, Święta w Polsce zdecydowanie zasłużyły na dobrą ekranizację. Ale mogło byc lepiej.<br />
<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 14</span></b><br />
<b>Lady Bird - </b>reż. Greta Gerwig, USA<br />
<br />
<a href="https://3.bp.blogspot.com/-VT-4hOqeOJs/XCyfqD9M06I/AAAAAAAATCs/II0OpFakVmwCcSShd-YZ6JSqkOJ-o-kOQCLcBGAs/s1600/lady.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="425" data-original-width="297" height="200" src="https://3.bp.blogspot.com/-VT-4hOqeOJs/XCyfqD9M06I/AAAAAAAATCs/II0OpFakVmwCcSShd-YZ6JSqkOJ-o-kOQCLcBGAs/s200/lady.jpg" width="139" /></a><b>Polska premiera: </b>2.03.2018<br />
<b>Dystrybucja:</b> United International Pictures<br />
<b>Moja ocena:</b> 4<br />
<br />
<b>Dlaczego:</b> Okres dojrzewania jest bardzo kinematograficzny i trochę patologiczny, dlatego jeśli ktoś się odważy to zwykle wychodzi z tego dobre kino. Co prawda rozterki głównej bohaterki średnio do mnie trafiały i zdecydowanie bardziej wolę własne młodociane problemy, ale i tak wchodziło jak pierwsze piwko w podstawóce.<br />
<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 13</span></b><br />
<b>Uciekaj - </b>reż. Jordan Peele, USA<br />
<br />
<a href="https://4.bp.blogspot.com/-1fqUV9YGA1o/XCyf13o_LmI/AAAAAAAATC0/pFmB7fLEsxYYWd43wQqlMtfF6VTWEdFCACLcBGAs/s1600/get.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="440" data-original-width="297" height="200" src="https://4.bp.blogspot.com/-1fqUV9YGA1o/XCyf13o_LmI/AAAAAAAATC0/pFmB7fLEsxYYWd43wQqlMtfF6VTWEdFCACLcBGAs/s200/get.jpg" width="135" /></a><b>Polska premiera: </b>28.04.2017<br />
<b>Dystrybucja:</b> United International Pictures<br />
<b>Moja ocena:</b> 4<br />
<br />
<b>Dlaczego: </b>Black Power, rasizm, panafrykanizm i gore z domieszką chilli, pieprzu i soli. Białej. Smaczne. Może i nie ma w tym wielkiego przełomu, brakuje nieco polotu i świeżości, ale za to nie sposób mu odmówić wyrazistości i charakteru. W kinie to podstawa.<br />
<br />
<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 12</span></b><br />
<b>Opowieści o rodzinie Meyerowitz -</b>reż Noah Baumbach, USA<br />
<br />
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-i_Cn7xqwiiY/XCygO1cyD7I/AAAAAAAATDE/LU5-f3JzfPQ4NEPn38DmPKRy5uzzZq4EACLcBGAs/s1600/mey.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1170" data-original-width="780" height="200" src="https://1.bp.blogspot.com/-i_Cn7xqwiiY/XCygO1cyD7I/AAAAAAAATDE/LU5-f3JzfPQ4NEPn38DmPKRy5uzzZq4EACLcBGAs/s200/mey.jpg" width="133" /></a><b>Polska premiera: </b>Brak<br />
<b>Dystrybucja: </b>Brak<br />
<b>Moja ocena: </b>4<br />
<br />
<b>Dlaczego:</b> Inteligentnie przegadany, zabawny i błyskotliwy, słowem - typowy Woody Allen, tyle że nie nakręcony przez Woody'ego Allena. Doskonały dowód na to, że jakby co, to jednak istnieje życie po Allenie.<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 11</span></b><br />
<a href="http://ekranpodokiem.blogspot.com/2017/10/33-wff-vol3.html"><b>Kierunki - </b>reż. Stephan Komandarev, BUL</a><br />
<br />
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-kduNaNtEuIw/XCzeBKvuHSI/AAAAAAAATDQ/bHLU9RWTzIQwiuYR_4eSKzegQR3V4ikXACLcBGAs/s1600/posoki.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="750" data-original-width="500" height="200" src="https://1.bp.blogspot.com/-kduNaNtEuIw/XCzeBKvuHSI/AAAAAAAATDQ/bHLU9RWTzIQwiuYR_4eSKzegQR3V4ikXACLcBGAs/s200/posoki.jpg" width="133" /></a><b>Polska premiera: </b>Brak<br />
<b>Dystrybucja: </b>Brak<br />
<b>Moja ocena:</b> 4<br />
<br />
<b>Dlaczego:</b> Zawsze uważałem, że najwięcej o życiu wiedzą taksówkarze. Świetne historie, wyraziści bohaterowie i współczesna Bułgaria. Zupełnie jak w Polsce w latach 90-tych. Kolejny tytuł, którego doświadczy niewielu. Ale jak już ktoś na to natrafi, niech sięga bez zastanowienia.<br />
<br />
<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 10</span></b><br />
<a href="http://ekranpodokiem.blogspot.com/2017/09/"><b>The Square - </b>reż. Ruben Östlund, SWE, DAN, FRA, GER</a><br />
<br />
<a href="https://2.bp.blogspot.com/-Vguo-u5NZDg/WbBgiQm7HnI/AAAAAAAAPh0/evSY7qMvaGwKgh2VOIRIOs3BdaDzPkSwwCPcBGAYYCw/s1600/MV5BMzc1MDY3NDIwMV5BMl5BanBnXkFtZTgwNzkwNzU0MzI%2540._V1_UX182_CR0%252C0%252C182%252C268_AL_.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="268" data-original-width="182" height="200" src="https://2.bp.blogspot.com/-Vguo-u5NZDg/WbBgiQm7HnI/AAAAAAAAPh0/evSY7qMvaGwKgh2VOIRIOs3BdaDzPkSwwCPcBGAYYCw/s200/MV5BMzc1MDY3NDIwMV5BMl5BanBnXkFtZTgwNzkwNzU0MzI%2540._V1_UX182_CR0%252C0%252C182%252C268_AL_.jpg" width="135" /></a><b>Polska premiera:</b> 15.09.2017<br />
<b>Dystrybucja:</b> Gutek Film<br />
<b>Moja ocena:</b> 4<br />
<br />
<b>Dlaczego:</b> Szalony i popierdolony jak Lato z radiem, czyli z założenia ma wszystko, zeby wbić się do mojej pierwszej dziesiątki, ale jednocześnie na tyle mało, by w niej mocniej zaistnieć. Dobre momenty przekładane tymi durnymi, trochę więc nierówny, ale nadal posiada wystarczające cojones.<br />
<br />
<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Miejsce 9</b></span><br />
<a href="http://ekranpodokiem.blogspot.com/2018/06/latajacy-cyrk-armando-iannucciego.html"><b>Śmierć Stalina</b> - reż. Armando Iannucci, GBR, FRA, BEL, CAN</a><br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-fSi0Uimlneg/Wy-nBBP5-yI/AAAAAAAASC8/wPSxPJgo7_gyV6Ap724Dd8hXL4zGylDXgCPcBGAYYCw/s1600/a495279130bea28067ff459fa02e8239_500x735.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="735" data-original-width="500" height="200" src="https://1.bp.blogspot.com/-fSi0Uimlneg/Wy-nBBP5-yI/AAAAAAAASC8/wPSxPJgo7_gyV6Ap724Dd8hXL4zGylDXgCPcBGAYYCw/s200/a495279130bea28067ff459fa02e8239_500x735.jpg" width="135" /></a></div>
<b>Polska premiera: </b>27.04.2018<br />
<b>Dystrybucja: </b>United International Pictures<br />
<b>Moja ocena:</b> 5<br />
<br />
<b>Dlaczego:</b> Kapitalna satyra i beka ze zbrodniarzy wojennych. Bo można. Duch Monty Pythona unosi się nad Placem Czerwonym. Prawdopodobnie jedyna okazja do tego, żeby obdarzyć akceptowalnym uczuciem jednego z czerwonych sukinkotów i nie mieć w związku z tym żadnego moralniaka.<br />
<br />
<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 8</span></b><br />
<b>Nić widmo </b>- reż. Paul Thomas Anderson, USA<br />
<br />
<a href="https://2.bp.blogspot.com/-azQLbClbnTY/XCzeOTAmqmI/AAAAAAAATDU/1dvpGGrYQLosJp_KHGjWmL7p9_Ej76w0gCLcBGAs/s1600/nic.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1084" height="200" src="https://2.bp.blogspot.com/-azQLbClbnTY/XCzeOTAmqmI/AAAAAAAATDU/1dvpGGrYQLosJp_KHGjWmL7p9_Ej76w0gCLcBGAs/s200/nic.jpg" width="135" /></a><b>Polska premiera: </b>23.02.2018<br />
<b>Dystrybucja: </b>United International Pictures<br />
<b>Moja ocena:</b> 5<br />
<b><br />
</b> <b>Dlaczego: </b>Perwersyjny i poetycki, ale głównie perwersyjny. Żałuję, że tak długo mu się opierałem, bo to moja perwersja, wiecie, z tych perwersji. Wykwintny jak kolacja u królowej Elżbiety, ale jednocześnie powabny jak koncert Kultu w Stodole.<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 7</span></b><br />
<a href="http://ekranpodokiem.blogspot.com/2018/02/from-russia-without-love.html"><b>Niemiłość - </b>reż. Andriej Zwiagincew, RUS</a><br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://2.bp.blogspot.com/-eKTNKgRrZGU/WoyD5DPNHzI/AAAAAAAAQq8/9qhq0j0zaxQskVP623W0b3Sh-yIZFJvUQCPcBGAYYCw/s1600/loveless-121918.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="765" data-original-width="540" height="200" src="https://2.bp.blogspot.com/-eKTNKgRrZGU/WoyD5DPNHzI/AAAAAAAAQq8/9qhq0j0zaxQskVP623W0b3Sh-yIZFJvUQCPcBGAYYCw/s200/loveless-121918.jpg" width="140" /></a></div>
<b>Polska premiera:</b> 2.02.2018<br />
<b>Dystrybucja:</b> Against Gravity<br />
<b>Moja ocena:</b> 5<br />
<br />
<b>Dlaczego: </b>Piękny film o nicości. Creme de la creme Zwiagincewa, który kolejny raz udowadnia, że duch Tarkowskiego jeszcze w Rosji nie umarł. Umarł Król, niech żyje Król.<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 6</span></b><br />
<a href="http://ekranpodokiem.blogspot.com/2017/07/make-war-great-again.html"><b>Dunkierka - </b>reż. Christopher Nolan, USA, GBR, FRA, HOL</a><br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://3.bp.blogspot.com/-IgcFxHvAl5A/WXSYDf1-DlI/AAAAAAAAPP8/i09NWI4wVHsZ_0CFf4N54HYnnAzX7v65gCPcBGAYYCw/s1600/dunkirk-poster.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1080" height="200" src="https://3.bp.blogspot.com/-IgcFxHvAl5A/WXSYDf1-DlI/AAAAAAAAPP8/i09NWI4wVHsZ_0CFf4N54HYnnAzX7v65gCPcBGAYYCw/s200/dunkirk-poster.jpg" width="134" /></a></div>
<b>Polska premiera:</b> 21.07.2017<br />
<b>Dystrybucja:</b> Warner Bros. Entertainment Polska<br />
<b>Moja ocena:</b> 5<br />
<br />
<b>Dlaczego: </b>A oni tak latają i latają, płyną i płyną, maszerują i maszerują, a potem tylko strzelają i strzelają, ale zaprawdę powiadam wam, że tego dotąd jeszcze nikt nie nakręcił lepiej. Bardzo rzeczywisty symulator wojny.<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 5</span></b><br />
<a href="http://ekranpodokiem.blogspot.com/2018/02/gwiazdy-tancza-na-lodzie.html"><b>Ja, Tonya - </b>reż. Craig Gillepsie, USA</a><br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://2.bp.blogspot.com/-ZPEiVHpXtUE/WnSy6uB8MSI/AAAAAAAAQl4/5njsckBBtHozQ2WvQl0iEF-QoF54eoXywCPcBGAYYCw/s1600/i_tonya.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="755" data-original-width="509" height="200" src="https://2.bp.blogspot.com/-ZPEiVHpXtUE/WnSy6uB8MSI/AAAAAAAAQl4/5njsckBBtHozQ2WvQl0iEF-QoF54eoXywCPcBGAYYCw/s200/i_tonya.jpg" width="134" /></a></div>
<b>Polska premiera: </b>2.03.2018<br />
<b>Dystrybucja:</b> Monolith Films<br />
<b>Moja ocena:</b> 5<br />
<br />
<b>Dlaczego: </b>W 1994 na ZIO w Lillehammer cały świat stał murem za Nancy Kerrigan i hejtował Tonyę Harding. Ja też. Ale po tym filmie zmieniłem zdanie. Na tym właśnie polega potęga kina, że zły charakter staje się w naszych oczach bardzo ludzki i bardzo akceptowalny, mimo, że nadal robi złe rzeczy. Klasa.<br />
<br />
<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 4</span></b><br />
<a href="http://ekranpodokiem.blogspot.com/2017/12/dzieci-z-hotelu-zycie.html"><b>The Florida Project - </b>reż. Sean Baker, USA</a><br />
<br />
<a href="https://4.bp.blogspot.com/-6VVRzY_OXtM/Wib7psGUQUI/AAAAAAAAQRo/RPOQKCBXLL0rK8rEc6BkmbhjCkxQ-P9tQCPcBGAYYCw/s1600/florida-project.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1025" data-original-width="698" height="200" src="https://4.bp.blogspot.com/-6VVRzY_OXtM/Wib7psGUQUI/AAAAAAAAQRo/RPOQKCBXLL0rK8rEc6BkmbhjCkxQ-P9tQCPcBGAYYCw/s200/florida-project.jpg" width="135" /></a><b>Polska premiera:</b> 22.12.2017<br />
<b>Dystrybucja:</b> M2 Films<br />
<b>Moja ocena:</b> 5<br />
<br />
<b>Dlaczego:</b> Minęło już wiele miesięcy a mi nadal trudno zapomnieć te jaskrawe kolory. Jest jak wakacje w latach 90-tych na moim osiedlu. Jeden wielki chłopięcy pląs od boiska po ławkę, od trzepaka po klatkę schodową w bloku. A potem nagle nadchodził wrzesień i szkolny ból. Kapitalna ekranizacja wakacji.<br />
<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 3</span></b><br />
<a href="http://ekranpodokiem.blogspot.com/2017/10/33-wff-vol3.html"><b>Zabicie świętego jelenia -</b> reż. Yorgos Lanthimos</a><br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://4.bp.blogspot.com/-Lyj1MfgSERQ/XCzebEfnLbI/AAAAAAAATDY/sTC0oYWF7F4kD0rDmxPLrblzi3CYSgjEgCLcBGAs/s1600/kill.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1080" height="200" src="https://4.bp.blogspot.com/-Lyj1MfgSERQ/XCzebEfnLbI/AAAAAAAATDY/sTC0oYWF7F4kD0rDmxPLrblzi3CYSgjEgCLcBGAs/s200/kill.jpg" width="135" /></a></div>
<b>Polska premiera:</b> 1.12.2017<br />
<b>Dystrybucja:</b> Monolith Films<br />
<b>Moja ocena:</b> 5<br />
<br />
<b>Dlaczego: </b>"Lśnienie" Kubricka spotyka "Antychrysta" Von Triera. Brutalne i mocno angażujące wszystkie stany emocionalne kino, które nie daje głowie ani chwili wytchnienia. Film trochę u nas niedoceniony, nie wiem czemu, może za trudny? Ja jednak doceniam i stawiam na pudle.<br />
<br />
<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 2</span></b><br />
<a href="https://ekranpodokiem.blogspot.com/2017/10/widziaem-rzeczy.html"><b>Blade Runner 2049 - </b>reż. Denis Villeneuve, USA, GBR, CAN</a><br />
<br />
<a href="https://2.bp.blogspot.com/-C1GImAZ3214/Wddii9DwglI/AAAAAAAAP5Y/Rn1o9Tmvgj434xeCMSkcJIIqE9qYz_niwCPcBGAYYCw/s1600/BR2049_Key_Art_%2528US%2529_-_8.24_1200_1851_81_s.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1038" height="200" src="https://2.bp.blogspot.com/-C1GImAZ3214/Wddii9DwglI/AAAAAAAAP5Y/Rn1o9Tmvgj434xeCMSkcJIIqE9qYz_niwCPcBGAYYCw/s200/BR2049_Key_Art_%2528US%2529_-_8.24_1200_1851_81_s.jpg" width="129" /></a><b>Polska premiera:</b> 6.10.2017<br />
<b>Dystrybucja:</b> United International Pictures<br />
<b>Moja ocena:</b> 5<br />
<br />
<b>Dlaczego: </b>Zeszłoroczny wymiatacz, ale jak zasady to zasady.<b> </b>Trudno, żeby zabrakło go w czołówce, gdyż ma wszystko to za czym uganiam się jak wariat. Świetnie oddziałuje na mój sentymentalizm. Jest jak wymarzona kobieta za którą uganiałeś się w liceum i którą nagle spotykasz po latach w klubie przy barze. Nadal to ma, do tego urosły jej cycki. Bierzesz więc ją za rękę i stawiasz śniadanie.<br />
<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Miejsce 1</span></b><br />
<a href="http://ekranpodokiem.blogspot.com/2018/01/trzy-razy-tak.html"><b>Trzy billboardy za Ebbing, Missouri</b> - reż. Martin McDonagh, USA</a><br />
<br />
<a href="https://2.bp.blogspot.com/-bFTw4llhmsQ/Wl-syvC0FQI/AAAAAAAAQbE/ZaS1GxZ-MUwz_xyNWrv2xJAAG7xq1PTHgCPcBGAYYCw/s1600/Three%2BBillboards.lg.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="477" data-original-width="320" height="200" src="https://2.bp.blogspot.com/-bFTw4llhmsQ/Wl-syvC0FQI/AAAAAAAAQbE/ZaS1GxZ-MUwz_xyNWrv2xJAAG7xq1PTHgCPcBGAYYCw/s200/Three%2BBillboards.lg.jpg" width="133" /></a><b>Polska premiera: </b>2.02.2018<br />
<b>Dystrybucja: </b>Imperial - Cinepix<br />
<b>Moja ocena: </b>5<br />
<br />
<b>Dlaczego:</b> Już w lutym przewidywałem, ze to prawdopdobnie zwycięzca tego zestawienia i choćbym raz jeszcze przetasował wszystkie karty to i tak z tej talii wyciągnę <i>Trzy billboardy..</i>. jako te pierwsze. Kino kompletne, angażujące, uczciwe i proste, z którym jest mi dobrze. Po prostu.<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<u>Na koniec debeściaki roku 2018 w kategoriach zupełnie z dupy:</u><br />
<br />
<b>Hasło roku: </b><i>Kurwa, jaki dzban</i><br />
<b>Człowiek roku:</b> <i>Clint Eastwood. Za to, że mu się jeszcze chce oraz za: "Hollywood jest miejscem zdrajców i pedofilów" i "polityczna poprawność zabija przemysł filmowy"</i><br />
<b>Dziad roku:</b><i> Kevin Spacey</i><br />
<b>Cycki roku:</b> <i>Joanna Kulig</i><br />
<b>Gniot roku:</b> <i>Tomb Raider</i><br />
<b>Serial roku:</b> <i>Terror i Ślepnąć od świateł (nie mogę się zdecydować)</i><br />
<b>Polski film roku:</b> <i>Zimna wojna</i><br />
<b>Idiota/tka roku: </b><i>Martyna Wojciechowska za "Plastik nie taki zły"</i><br />
<b>Reżyser roku:</b> <i>Alfonso Cuaron</i><br />
<b>Rozczarowanie roku:</b> <i>Nigdy cię tu nie było</i><br />
<b>Chujowy film roku:</b><i> Kobiety mafii</i><br />
<b>Wydarzenie roku:</b> <i>Wojna</i> <i>Kleru z AntyKlerem</i><br />
<b>Najgorszy program TV roku:</b> <i>Hipnoza TVN</i><br />
<b>Najgorsza reklama w TV roku</b><b>: </b><i>Dom Development "Dobrzy ludzie powinni mieszkać w dobrych miejscach"</i><br />
<b>Smród roku:</b> <i>TVP</i><br />
<b>Impreza roku: </b><i>Urodziny Hitlera na TVN</i><br />
<b>Facepalm roku:</b> <i>Siostry Godlewskie</i><br />
<b>Irytująca piosenka roku:</b><i> Paweł Domagała - Weź nie pytaj</i><br />
<b>Objawienie roku: </b><i>Claire Foy</i><br />
<b>Wyskakujący/a z lodówki roku: </b><i>Julia Wieniawa</i><br />
<b>Złodziej roku:</b> <i>Polscy piłkarze za oszukanie mnie przed MŚ w Rosji</i><br />
<i><br />
</i> <i><br />
</i> Koniec.<br />
<i><br />
</i></div>
Wujek Ekranhttp://www.blogger.com/profile/12625983942558145503noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8932604720256742178.post-53908508970082727172018-12-31T12:39:00.002+01:002018-12-31T12:39:23.941+01:00Bunga Bunga<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://2.bp.blogspot.com/-0PQH9-rr_Ms/XCeGr0CHXxI/AAAAAAAATBE/LopWgxTovjQeZVXEySLoGE-9kZYJpRbIwCLcBGAs/s1600/loro-italian-movie-poster.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="707" data-original-width="500" height="200" src="https://2.bp.blogspot.com/-0PQH9-rr_Ms/XCeGr0CHXxI/AAAAAAAATBE/LopWgxTovjQeZVXEySLoGE-9kZYJpRbIwCLcBGAs/s200/loro-italian-movie-poster.jpg" width="141" /></a></div>
<b><span style="font-size: large;">Loro / Oni</span></b><br />
reż. Paolo Sorrentino, ITA, FRA, 2018<br />
151 min. Gutek Film<br />
Polska premiera: 28.12.2018<br />
Biograficzny, Dramat, Komedia<br />
<br />
<br />
<br />
<b><i>Signore e signori, il caimano arriva!</i> – Tak Silvio Berlusconi zwykł zapowiadać samego siebie. Aligator. Tym mianem ochrzciła go lewica, jego polityczni oponenci. Miało obrażać, stało się inaczej, ponieważ tak na prawdę nigdy i nic nie było w stanie go obrazić. Każdą skierowaną w jego stronę obelgę szybko potrafił z uśmiechem przekonwertować na zabawną i ironiczną zaletę. Taki właśnie jest/był Silvio Berlusconi, najdłużej urzędujący premier w powojennej historii Włoch, trzeci najbogatszy człowiek na Półwyspie Apenińskim, twórca telewizyjnego imperium, magnat budowlany, ex właściciel klubu AC Milan, dwukrotny rozwodnik i obyczajowy skandalista, który wielce miłował piękne kobiety (wino i śpiew) oraz władzę, co więcej, był w tym niedościgniony.</b><br />
<br />
Postać na tyle barwna, że nie sposób przejść obojętnie obok cienia jaki jeszcze do dziś rzuca na cały świat, i to nawet mimo tego, że od lat skrywa się z dala od słońca. Atakowali i walczyli z nim niemal wszyscy, nie tylko ci, którym bliska była ideologiczna lewica oraz komunizm, bali się go, a jednocześnie wpraszali głęboko w jego cztery litery nawet jego polityczni sojusznicy, ministrowie i członkowie jego partii. Przez wiele lat był prawdziwym ojcem chrzestnym włoskiej polityki, szarą eminencją, która dodawała kolorytu zarówno na bezbarwnych politycznych międzynarodowych szczytach, jak i błyszczała na imprezowych parkietach od Sycylii po Mediolan i od rana do nocy. Berlusconi w szczycie swojego istnienia żył według autorskiego scenariusza napisanego w myśl nieśmiertelnej włoskiej zasady - Dolce Vita. Człowiek impreza, życiowy egoista i ekscentryk, miłośnik piękna i kobiet, skandalista i pan Bunga Bunga w jednej osobie w końcu doczekał się ekranowego dzieła na miarę swojej wielkości.<br />
<br />
Kiedy więc dowiedziałem się, że Paolo Sorrentino, mój człowiek w świecie wielkiego, autorskiego kina robi podejście do biografii Berlusconiego, to aż nie napiszę jaka to fizjologiczna reakcja zadziała mi się gdzieś tam na podbrzuszu. No bo kto jak nie On? Krajan, mimo, że neapolitańczyk, który doskonale potrafił wgłębić się w artystyczną i snobistyczną bohemę Rzymu, był z automatu jedynym i zarazem idealnym kandydatem do pokazania światu, ale chyba przede wszystkim samym Włochom jak działają mechanizmy władzy, biznesu i polityki z uwypukleniem okresu wielkich przemian oraz "włoskiego marzenia", które ucieleśniał sobą Silvio Berlsusconi właśnie.<br />
<br />
Nie będę kłamał, to był najbardziej wyczekiwany przeze mnie tytuł mijającego właśnie roku. I od razu powiem, ze warto było czekać te 360 dni. Ale na wstępie musiałem zmierzyć sie z lekkim zawodem, gdyż Sorrentino zdecydował się pokazać światu skróconą wersję i zamiast dwóch części jakie zobaczyli tylko Włosi musimy zadowolić się jedną, pociętą z przeszło czterech i pół godzin materiału do dwóch trzydziestu. Z jednej strony to zupełnie zrozumiałe. Raz, że wysiedzieć w kinie ponad cztery godziny to wielkie wyzwanie dla przeciętnego kinomana i duże ryzyko dla dystrybucji, dwa, jest to w zasadzie włoska epopeja i wiele zawartych w niej niuansów może zrozumieć tylko mieszkaniec Półwyspu Apenińskiego. Niemniej zawsze jest jakaś druga strona medalu i świadomość doświadczenia ledwie 60% treści z całości trochę jednak gdzieś mnie tam z tyłu głowy uwiera. Tym bardziej, że to niestety wyraźnie czuć i widać w wielu scenach, które czasem zdają się być ze sobą powiązane jakimś dziwnym kluczem chaosu, ale w zasadzie jest to jedyny znaczący minus jakiego tu doświadczyłem i odtąd będzie już tylko lepiej.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-FXdTte7U_ws/XCkJlDpch6I/AAAAAAAATBQ/Y6tIGB1X0DgKls-52HfiXQrkE3qVcZCjQCLcBGAs/s1600/loro%2B1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="360" data-original-width="660" height="217" src="https://1.bp.blogspot.com/-FXdTte7U_ws/XCkJlDpch6I/AAAAAAAATBQ/Y6tIGB1X0DgKls-52HfiXQrkE3qVcZCjQCLcBGAs/s400/loro%2B1.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
Sorrentino w postać Berlusconiego wcielił... no kogóżby innego jak nie <b>Toniego Servillo</b>, swojego etatowego pupila, który jeśli zajdzie taka potrzeba zagrałby chyba nawet traktor. Mimo mojego prywatnego uwielbienia do tego człowieka byłem nieco sceptycznie nastawiony do takiego wyboru, gdyż za cholerę nie mogłem sobie wyobrazić Servillo w skórze Silvio. I będąc już po kinowej lekturze, mimo, że czasem rzeczywiście wygląda z tym swoim wiecznym uśmieszkiem i dziwaczną tapetą na twarzy lekko komicznie, to jednak zwracam honor - jest dobrze, a nawet bardzo. Znowu się udało panie reżyserze.<br />
<br />
Zresztą, umówmy się, <i>Loro/Oni</i>, to nie tylko Berlusconi i teraz już wiem, skąd ten tytuł zapodany w trzeciej osobie i liczbie mnogiej. Sorrentino opowiada w nim o całej klasie politycznej, o mitycznej grupie trzymającej władzę, która jest zupełnie odseperowana od rzeczywistości i zasadniczo niewiele kuma z życia zwykłych, szarych żuczków. To niby oczywista i mało szokująca rzeczywistość w każdej demokracji, republice, królestwie, a nawet dyktaturze, niemniej ciągle warto o tym mówić i ukazywać jej kontrasty. Sam Berlusconi pokazuje się na ekranie stosunkowo późno, reżyser tym samym bawi się widzem i podsyca w nim ciekawość, niecierpliwość oraz pewnego rodzaju pożądanie. To samo dzieje się z kolejno przedstawianymi nam bohaterami umorusanymi w plebejskiej zabawie, biblijnej sodomie i gomorze, którzy gdzieś pomiędzy wciąganiem koksu, rypaniu i świeceniu cyckami utwardzają grunt pod rzeczywistosć i codzienność elit - tytułowych "Ich".<br />
<br />
I kiedy tak mija pierwsze kilkadziesiąt minut filmu zapodanych w klimacie imprez w stylu <i>Wielkiego piękna </i>łamane na<i> Warsaw Shore, </i>poznajemy w końcu "jego" w przededniu ponownego odzyskania władzy we Włoszech w roku 2007. Bardzo ciekawiło mnie w jakim świetle to wszystko nastąpi, oraz jak Sorrentino pokaże nam tak charyzmatycznego i tak wielce demonizowanego człowieka, którego jednak pokochało miliony Włochów? Czy może zostanie jednoznacznie przez niego potępiony, wszak artystyczne środowisko we Włoszech, deliktanie rzecz ujmując, nigdy za nim nie przepadało, a może wręcz przeciwnie i pokaże go jako wzorowego męża stanu? Z wielką ulgą mogę teraz napisać, że Sorrentino podszedł do tematu zdroworozsądkowo, czyli uczciwie, jednoczesnie ukazując jego zalety i wady, sukcesy i porażki, ale głównie skupił się na jego prywatnym życiu, relacjach z najbliższymi i jego melancholii, acz, i tu patrz mój zarzut, przez skrócenie historii dowiadujemy się o nim stosunkowo niewiele.<br />
<br />
Reżyser za to strzela jak asami z rękawa iluzją wielkiego świata, bogactwa, ściemy i polityki, która stanowi jakże pożądany bilet do innego, lepszego świata znanego nam, szarym Kowalskim głównie z Pudelka i kolorowych rubryk opisujących zwykle pusty żywot nie mniej pustych celebrytów. Kontrast między "Nimi" a "Nami" jest przez niego umiejętnie rozrysowany, ale momentami trudno dostrzegalny. Dużo bardziej widoczny jest on dopiero w końcowej fazie tej szalonej opowieści. Wcześniej, przez bite dwie godziny uczestniczymy w witalnym Bunga Bunga, któremu towarzyszą równie epickie cycki, ogolone bobry, tony koksu i różnej maści alkoholu, to wszystko leje się strumieniami i sypie kilogramami, a ja czułem się jak na imprezie marzeń, na którą nigdy nie zostałem wpuszczony, no bo albo obuw nie ten, albo zły adres, albo mi się nie chciało. Niemniej fajnie jest sobie na to wszystko popatrzeć i powzdychać do świetnych cycków na ekranie boleśnie sobie przy tym uświadamiając, że piękno życia każdego dnia ucieka nam gdzieś między palcami.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://4.bp.blogspot.com/-T0wub_QEqEk/XCnelshFKtI/AAAAAAAATBc/Y4UgCwNymUAR8vsde0rLoFFPfRZeBlerACLcBGAs/s1600/loro3.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="759" data-original-width="1140" height="266" src="https://4.bp.blogspot.com/-T0wub_QEqEk/XCnelshFKtI/AAAAAAAATBc/Y4UgCwNymUAR8vsde0rLoFFPfRZeBlerACLcBGAs/s400/loro3.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
Jednak Sorrentino z czasem tonuje te rozmarzone i skąpane w ejakulacie nastroje. W tym przepychu i szalonej jeździe bez trzymanki dostrzega wiele zagrożeń i niebezpieczeństw, czym rzecz jasna postanawia podzielić się także z widzem. Dostrzegalne jest wielkie zagubienie oraz naiwność ukazanych nam pięknych i młodych ludzi, którzy pragną żyć jak tytułowi "Oni", u boku wielkiego Silvio. Z dużym trudem i poświęceniem dostają się do jego świata i nagle brutalnie odkrywają, a my wraz z nimi, że to nie jest wcale miejsce dla nas, że to tylko iluzja, a za fasadą ze złota i marmuru kryją się nicość, próżnia i nieświadomość. Acz piękna, trzeba przyznać. Reżyser ukazując nam tą żelazną zależność próbuje uświadomić i przestrzec przed pokusami, egoizmem i tanim populizmem, ale nie robi tego tak jak kościół katolicki, zerojedynkowo, tylko bezrefleksyjnie ukazuje niewątpliwe plusy takiego postępowania skąpane w bezsprzecznych minusach. Wszystko widoczne jak na dłoni i jedyne czego potrzeba, to mądrości, by wszystko odpowiednio wyważyć.<br />
<br />
Ale to tylko jedna strona medalu tej opowieści. Druga, skupiona jest na jednym konkretnym człowieku przedstawionym nam u szczytu biznesowej i politycznej kariery, który jednocześnie jest pogrążony w melancholii oraz w mentalnym kryzysie. 70-letni Berlusconi z gracją Kabaretu Starszych Panów balansuje na szachownicy życia gdzieś pomiędzy Królową a zwykłym pionkiem. Bardzo podoba mi się takie przedstawienie jego postaci. Nie ma tu klasycznej biografii zapodanej w hollywoodzkim stylu "od zera do milionera", tylko od razu poznajemy człowieka będącego u szczytu kariery, majętnego i wpływowego, którego boją się i jednocześnie kochają niemal całe Włochy. Sorrentino próbuje odpowiedzieć na pytanie, jak to możliwe, że taki człowiek jak on przez tyle lat dzierżył samodzielnie władzę, a także, jak to możliwe, że tak jawne, głównie moralne zepsucie w elitach władzy jest tak bekrytycznie akceptowane przez całą masę poddanego mu społeczeństwa? I właśnie ten wątek polityczny ze społecznym tłem bardzo mi się w <i>Loro/Oni</i> podoba. Z jednej strony Włosi są przyzwyczajeni do pewnego rodzaju politycznego dyktatu i klasowego podziału w stylu mafijnym, z drugiej zaś, Sorrentino na tle rodzimej historii opowiada tak naprawdę o mechanizmach zachodzących na całym świecie oraz ogólnym wpływie polityki i biznesu na społeczeństwo. To bardzo udany i rzadko przedstawiany dziś w kinie eksperyment i warto się nad tym niżej pochylić.<br />
<br />
W filmie ukazane są co najmniej dwie piękne sceny, które doskonale pokazują stosunek jednych do drugich, czyli "Ich" do "Nas" i choćby tylko dlatego warto obejrzeć tą filmową impresję. Nie chcę ich dosłownie opisywać, by nie psuć wam frajdy z oglądania, napiszę tylko, że chodzi o sposób sprzedawania ludziom iluzji o możliwości spełnienia ich marzeń, że polityka i wielkie obietnice to nic innego jak próba sprzedania nam garnków przez telefon, tudzież nowego apartamentu, którego tak po prawdzie w ogóle nie potrzebujemy. Niby oczywistość, ale jakże pięknie nakręcona przez Sorrentino i cudownie zagrana przez Servillo, co stanowi dla mnie <i>creme de la creme</i> całego filmu. W ogóle jest tu jeszcze wiele takich bardziej lub mniej znaczących smaczków, które w oparciu o audiowizualną ekspresję reżysera próbują odpowiedzieć na pewne porozrzucane niedbale po całej taśmie filmowej pytania, w czym przyznaję, Sorrentino jest prawdziwym mistrzem. Czuć tu wyraźnie ducha <i>Wielkiego piękna</i> i z pewnością oglądając go kilka razy za każdym razem natrafię jeszcze na coś nowego, na co wcześniej nie zwróciłem uwagi. Mnogość zawoalowanej treści przedstawionej w formacie obrazkowym oraz z manierą teledysków na MTV jest iście porażająca. Tu nawet kilkusekundowy przerywnik między jedną, a drugą sceną potrafi wołać tysiącem słów. Magia.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://3.bp.blogspot.com/-Y9XFyQwpTFQ/XCnofx52wSI/AAAAAAAATBo/NDaZo8eHl0YdASWQx_MBlwFYM0sfV3J4QCLcBGAs/s1600/loro2.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="500" data-original-width="1000" height="200" src="https://3.bp.blogspot.com/-Y9XFyQwpTFQ/XCnofx52wSI/AAAAAAAATBo/NDaZo8eHl0YdASWQx_MBlwFYM0sfV3J4QCLcBGAs/s400/loro2.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
W <i>Loro/Oni </i>roi się także od dwuznacznych i bardzo wymownych scen, które starają się komentować aktualną rzeczywistość, nie tylko tą, w której żyją sami Włosi, ale oczywiście głównie w opariu o ich kraj. Np. bardzo charakterystyczne jest ukazanie słynnego trzęsienia ziemii w L'Aquilii w roku 2009, które reżyser postanowił wykorzystać do uwypuklenia podziału między światem iluzji reprezentującym władzę, a światem rzeczywistym, prawdziwym, ległym pod gruzami zrujnowanego miasta. Końcowa scena z napisami, która ukazuje ratowników odpoczywających na tle ruin kościoła, to po prostu poezja kina nacechowana tak wielkim symbolizmem, że można go wyciskać godzinami jak wodę z mokrej gąbki.<br />
<br />
Na koniec dwa słowa o aktorstwie. Toni Servillo zagrał Berlusconiego w taki sposób, ze nie sposób go nie polubić. Osobiście nigdy nie miałem z tym większych problemów, wszak facet był ideologicznie skierowany na prawo sceny politycznej, wielbił piękne kobiety, piłkę nożną, był też na bakier z konwenansami i poprawnością polityczną, czym może często irytował, ale jako fan barwności życia oraz przyziemnych przyjemności uznaję to za bardzo pożądaną dziś jakość życia w sferze publicznej jaka niegdyś na wiele lat zadomowiła się na salonach lasu szarości. Dziś takich polityków już nie robią, to pewne jak techno w Trendzie, ale jeszcze nie wiem do końca, czy to dobrze, czy może jednak już aby niekoniecznie. Z jednej strony polityka tak bardzo mi już zbrzydła, że przestaję powoli oczekiwać od niej rzetelności i uczciwości, o powadze nie wspominając, z drugiej zaś, ciągle żyję iluzją, że może w końcu doczekam się w niej autentyczności, ucziwości i poszanowania dla bliźniego (o ja głupi i naiwny). I sądzę, że kręcąc ten film ta myśl zaprzątała głowę także samego Sorrentino. Z pewnością film ten powinien sprowokować was do podobnych przemyśleń, przynajmniej tak mnie się wydaje.<br />
<br />
Warto tu jeszcze wspomnieć o naszej <b>Kasi Smutniak,</b> która zgodziła się na bardzo odważną i uwodzicielską rolę albańskiej bogini, jednej z muz filmowego Berlusconiego, która swym seksapilem uwiodła także i mnie. Ale też, żeby być uczciwym napiszę, że właściwie to niewiele trzeba, żeby mnie w sobie rozkochać. Wystarczy pokazać cycki i mieć to coś w oczach. Niemniej Kasia zrobiła to z klasą i chciałem ją za to pochwalić.<br />
<br />
O filmie mógłbym jeszcze długo, bo to jeden z tych obrazów, który jest nasiąknięty wieloznacznością i wielowymiarowością. Z pewnością jest to obraz, którego parafrazując klasyka, nie zapomnę go nigdy, kolejny w kolekcji Sorrentino, który już nie tyle wyrasta ponad przeciętność, co sam wyznacza standardy trudne do osiągnięcia przez innych. To zupełnie inny wymiar kina, którego łaknę i które przeżywam całym sobą, była to także prawdziwa rozkosz dla wszystkich moich zmysłów, prawie jak udział w nieziemskiej imprezie po zażyciu Metylenodioksymetamfetaminy, co w ciemnościach sali kinowej potęgowały doznania w stylu głośnego wystrzału korka od szampana w rzędzie gdzieś obok, oraz brzdęk przewracanych pustych, szklanych butelek po, jak mniemam piwie.<br />
<br />
Ale<i> Loro/Oni </i>to także coś więcej niż tylko imprezowa jazda bez moralnych i fizycznych barier, to także cenny i unikalny głos w ważnej dyskusji na tematy stricte społeczne, polityczne, klasowe oraz te czysto ludzkie. Reżyser niczego i nikogo jawnie nie osądza, ale za to głośno komentuje rzeczywistosć zmuszając widza do interakcji dużo bardziej, niż Netflix w swoim najnowszym projekcie <i>Black Mirror: Bandersnatch</i>. Tylko niestety tego człowieka jest tu jakby najmniej i liczę bardzo na to, że z pełnej wersji filmu jaka mam nadzieję niebawem wypłynie na szerokie wody Internetu dowiem się o nim czegoś więcej. Dlatego koniec końców w finalnej ocenie odejmuję jednego cycka. To wprawdzie nadal jest epickie Bunga Bunga, w którym nie będę ściemniał, chciałbym kiedyś wziąć udział, ale gdy tylko opadnie po nim cała zawierucha, pył i brokat, zastany kac może stać się nie do zniesienia. Ale gdyby mnie ktoś wtedy zapytał, czy warto było szaleć tak...? bez wahania odrzekłbym - No pewnie, że warto. Polej i posyp mi więcej.<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://2.bp.blogspot.com/-8RHdnCuD5HM/V_-0avGcZOI/AAAAAAAAM-w/tj4HgTCKQW0uUK7zV9H5XsdsxaFmiblYgCPcBGAYYCw/s1600/5.png" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="49" data-original-width="266" src="https://2.bp.blogspot.com/-8RHdnCuD5HM/V_-0avGcZOI/AAAAAAAAM-w/tj4HgTCKQW0uUK7zV9H5XsdsxaFmiblYgCPcBGAYYCw/s1600/5.png" /></a></div>
<br />
<iframe allow="accelerometer; autoplay; encrypted-media; gyroscope; picture-in-picture" allowfullscreen="" frameborder="0" height="345" src="https://www.youtube.com/embed/XZY7jq3x5_c" width="520"></iframe><br />
<br />
<br /></div>
Wujek Ekranhttp://www.blogger.com/profile/12625983942558145503noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8932604720256742178.post-6842739980744723832018-12-18T13:53:00.000+01:002018-12-18T13:53:45.456+01:00Pustka niemal doskonała<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://2.bp.blogspot.com/-X93hXnurBxc/XBOrdl2c5-I/AAAAAAAAS_c/slksgAo7wrMJyIGwhIVH3KyYNsOKcnsSgCLcBGAs/s1600/roma%2Bposter.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="948" data-original-width="640" height="200" src="https://2.bp.blogspot.com/-X93hXnurBxc/XBOrdl2c5-I/AAAAAAAAS_c/slksgAo7wrMJyIGwhIVH3KyYNsOKcnsSgCLcBGAs/s200/roma%2Bposter.jpg" width="135" /></a></div>
<b><span style="font-size: large;">Roma</span></b><br />
reż. Alfonso Cuarón, MEX, USA, 2018<br />
135 min. Netflix<br />
Polska premiera: 14.12.2018<br />
Dramat<br />
<br />
<br />
<br />
Pisząc w kwietniu przy okazji <a href="http://ekranpodokiem.blogspot.com/2018/04/wilk-syty-i-manchester-city.html"><i>Anihiliacji</i></a>, że oglądając w dniu premiery film nie na ekranie kina, lecz w domu na kanapie jest pewnego rodzaju niebezpiecznym precedensem mogącym w niedalekiej przyszłości skruszyć mocne dotąd kinowe fundamenty, nie spodziewałem się jeszcze, że ledwie pół roku później kolejny taki przypadek będzie jeszcze bardziej rewolucyjny, wszak mamy właśnie do czynienia już nie tylko z niezłą fabularną produkcją Netflixa, lecz z głośnym filmem cenionego reżysera nagrodzonego Złotym Lwem na festiwalu w Wenecji i w ogóle z jednym z najbardziej oczekiwanych projektów roku ociekającego ejakulatem ktytyki. Ot tak, tu i teraz, na kanapie. Jakby to powiedział Owen Wilson - <i>Wow</i>.<br />
<br />
Zdumiewa także fakt, że festiwale filmowe z pierwszej ligi zaczęły tak szybko zapraszać do siebie produkcje "platformowe", będące do tej pory jakby w opozycji do konserwatywnego kinowego status-quo. Co więcej, zaczynają je nagradzać najwyższymi laurami, a te bez krępacji rozpychają się już śmielej łokciami wsród kinowych wyjadaczy. Co prawda są jeszcze tacy, którzy ciągle się jeszcze opierają i zaklinają rzeczywistość, np. festiwal w Cannes, ale konie po betonie już ruszyły i nikt ich zatrzymywał raczej nie będzie. Chyba, że samobójca. W ogóle to wicher zmian w tej branży zaiwania tak szybko, że wcale nie zdziwi mnie fakt, że lada chwila zaczną znikać z mapy świata kina i to te tuż za rogiem. Na co komu one skoro jest Netflix, HBO, Amazon Prime, Showmax... wróć! Showmax już nie. Nie to, żebym płakał z tego powodu, kina to nie dinozaury - nie wyginą, tak samo jak nie odejdą w niebyt tradycyjne książki, mimo, że od lat nas tym straszą, ale drobny lifting jakiś by im się jednak przydał. A nawet nie tyle kinom, co dystrybutorom i producentom, którzy muszą szybko przestawić się na nowe realia. W każdym razie Netflix rzucił w nich wszystkich ciężką rękawicą z żelbetonu i czeka na reakcje.<br />
<br />
Z punktu widzenia odbiorcy ta raczkująca rewolucja winna przynieść sporo korzyści, wszak na końcu procesu trawienia i tak rozchodzi się tylko o jedno, o dostęp do pożądanej treści i zadowolenie klienta. Jeśli ktoś postanawia ją nam podać na srebrnej tacy bez konieczności wychodzenia z domu, bez dodatkowych pośredników, półgodzinnych bloków reklamowych, gadających bab obok w kinie i zapachu spalonego popcornu, to jest to sytuacja typu win-win. I właśnie tak nalezy traktować mariaż Netflixa z <b>Alfonso Cuarónem</b>, którzy wspólnie i w porozumieniu spłodzili obraz w wielu aspektach iście rewolucyjny, głównie pod kątem dystrybucji, ale nie tylko, <i>Roma,</i> to projekt, który nisko pochyla się temu, co w kinie najcenniejsze - magii.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://2.bp.blogspot.com/-ooEpSXZfgAw/XBOtJbBMNHI/AAAAAAAAS_o/ywqWR0v_C7IlTMX5mcvJX51EuqXwWDYrACLcBGAs/s1600/roma1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="936" data-original-width="1600" height="233" src="https://2.bp.blogspot.com/-ooEpSXZfgAw/XBOtJbBMNHI/AAAAAAAAS_o/ywqWR0v_C7IlTMX5mcvJX51EuqXwWDYrACLcBGAs/s400/roma1.jpg" width="400" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
A przynajmniej tak twierdzi krytyka. Ja, no cóż, do szanowanego krytyka mam na szczęście tak daleko, jak stąd do ciepłej i słonecznej wiosny, dlatego też dla odmiany mogę trochę ponarzekać. Niestety jest na co. Ale też, żeby uciąć spekulacje rodzące się właśnie w waszych głowach, finalnie uznaję <i>Romę</i> za dzieło wielkie, tyle, że nie wybitne, jak widzi to wielu. Ale do rzeczy.<br />
<br />
Cuarón stworzył bardzo ascetyczne, wyciszone i skupione na rodzinie kino, które w czerni i bieli koloruje rzeczywistość Meksyku lat 70-tych. Wraca w ten sposób do swojej Ojczyzny, dzieciństwa i autorskich korzeni posiłkując się przy tym nostalgią, czasem w dużych ilościach, by przedstawić bardzo osobiste i kompletne dzieło. Dzieło, które chwyta za serce głównie z punktu widzenia realizacji. Tu Pan reżyser kupił mnie w całości, a właściwie to nic nie musiał mi płacić. Ci co mnie czytają od lat wiedzą już doskonale, że jestem osobą chorobliwie wręcz uwrażliwioną na punkcie sztuki obrazu. Uwielbiam i bacznie zwracam uwagę swoim błędnikiem nie na CO, lecz w JAKI sposób pokazuje się na ekranie. Czasem jestem w tym fetyszu nie do wytrzymania, że aż sam mam z tym problem, ale nic na to nie poradzę, że lubię ładne rzeczy. W tym aspekcie Cuarón rozbił bank. Bezapelacyjnie. Film jest obłędny wizualnie. Kadry, praca i ruchy skupionej na detalach kamery, do tego długie, lecz nie puste ujęcia utkane z wyrazistej czerni i bieli zachwyciły mnie tak bardzo, że choćby już tylko z tego powodu powinienem upaśc przed twórcą na kolana, by ucałować mu stópki.<br />
<br />
Niestety w treści znajduję już jednak nieco więcej lężacych na jezdni progów zwalniająych, po których, czy cię tego chce, czy nie, trzeba się było przejechać. Historia <i>Romy</i> skupiona jest na wielodzietnej, dobrze sytuowanej mieszczańskiej rodzinie cenionego Doktora, oraz na służących im dwóm młodym kobietom, z perspektywy których obserwujemy powolny rozpad idealnego modelu rodziny. W oczy rzuca się także charakterystyczny dla Meksyku tamtych lat podział klasowy, z wyraźnym, acz spejcalnie niezaangażowanym politycznie historycznym tłem, w którym ukazana jest fala radykalizacji młodzieży i studentów jaka doprowadziła do licznych protestów oraz zbrojnej reakcji rządu. W tym niespokojnym czasie i niemal w centrum wydarzeń Cuarón przedstawia obraz rodziny nacechowany miłością taką trochę w stylu "la dolce vita". Ten kontrast i naturalne sprzeczności są motorem napędowym całej sennie poprowadzonej opowieści.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://2.bp.blogspot.com/-YnAoE4XMJZ0/XBOtJneaIgI/AAAAAAAAS_w/nmh8pWWuy3YLmSUb5IEh4GRvIzzfqRO1QCLcBGAs/s1600/roma2.png" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="464" data-original-width="825" height="223" src="https://2.bp.blogspot.com/-YnAoE4XMJZ0/XBOtJneaIgI/AAAAAAAAS_w/nmh8pWWuy3YLmSUb5IEh4GRvIzzfqRO1QCLcBGAs/s400/roma2.png" width="400" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
Sposób przedstawienia głównych postaci stoi na wysokim poziomie. Ale nie chodzi tu tylko o wymiar stricte ludzki. Tu każdy przedmiot żyje i woła do widza, nawet psie kupy. Perfekcyjne odwzrorowanie ludzkich emocji, osobistych rozterek, drobnych porażek i radości napędza witalność <i>Romy</i>, ale też i dostarcza jej nieco słabości. To, co według wielu krytyków stanowi jej najcenniejszą cechę, mnie osobiście nieco wadzi. Fabuła istnieje, ale tak jakby teoretycznie. Poza kilkoma bardzo krzykliwymi scenami, które z pewnością zapadną na dłużej w mojej pamięci, ba, nawet w historii kina, to jednak nie dzieje się tu zbyt wiele. Spokojnie można byłoby ją upchnąć w 30-minutowym krótkim metrażu, ale wtedy oczywiście nie byłoby takiego efektu i wybuchów emocji. Wolę jednak rozwiązanie jakie przedstawił reżyser, jest przynajmniej ładnie, ale też trzeba przy tym uzbroić się w cierpliwość.<br />
<br />
Niestety męczyła mnie trochę subtelność oraz wrażliwość niektórych postaci, która jest tu mocno kobieca i uległa. Z jednej strony jest to zupełnie zrozumiałe, wszak to one są tu głównymi bohaterkami, z drugiej zaś, Cuarón ukazuje ten skomplikowany świat właśnie z tej jednej, kobiecej perspektywy i momentami bardzo brakowało mi jej męskiego, bardziej szorstkiego dopełnienia. Samcze pierwiastki oczywiście także są tu obecne, ale jeśli już się pojawiają, to mają mocno negatywny wydźwięk, definiują głównie zdradę, tchórzostwo, agresję i śmierć. Autor ukazuje męskość jako coś niedojrzałego i złego, skupiając się głównie na kobiecym instynckie przetrwania. Bohaterki pozostawione same sobie muszą w chwili największej próby radzić sobie same, i to oczywiście ma wiele uroku oraz mocno zyskuje na ogólnej subtelności dzieła, ale miękkość w ten sposób budowanego szkieletu opowieści dla mnie jest nieco zbyt hmm... miałka.<i> Roma</i> wydaje się być rodzaju niemęskoosobowego. To w istocie bardzo kobiecy film, co nie jest wadą samą w sobie, ale nie do każdego trafi z taką samą mocą przekazu.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-_84LoHB_vEg/XBOtJoYebHI/AAAAAAAAS_s/iOxD5XtQNT0cHZNje5t2Uixu7Em6G8cTgCLcBGAs/s1600/roma3.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="540" data-original-width="1180" height="182" src="https://1.bp.blogspot.com/-_84LoHB_vEg/XBOtJoYebHI/AAAAAAAAS_s/iOxD5XtQNT0cHZNje5t2Uixu7Em6G8cTgCLcBGAs/s400/roma3.jpg" width="400" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
Niemniej ogląda sie to wspaniale. Film jest prawdziwy, ciepły i uderzający swoją wyrazistością, dziś rzadko kto sięga po taką formę ekspresji i choćby tylko za to należą się Cuarónowi brawa. Doskonale rozumiem wysyp wielkich słów jakie pojawiają się w kontekście <i>Romy</i>, to rzeczywiście jest kino czerpiące całymi garściami z gatunkowej klasyki, zrodzone z emocji i dla emocji, obdarte ze złudzeń i sztuczności, zanurzone w alkowach kinematograficznej magii. To wszystko sprawia, że <i>Roma</i> wydaje się być filmem wybitnym, bardzo skupionym na człowieku. Jednak dla mnie jest wielki głównie z punktu widzenia obrazu i procesu realizacji, gdyż poza tym dostrzegam kałuże pełne emocjonalnej pustki, acz przyznaję, obłędnie dobrze naszkicowanej. Bohaterowie mówią do mnie czasem w niezrozumiałym języku, nie potrafię więc w pełni podzielać ich cierpienia, radości i bólu, obserwuję ich trochę w sposób beznamiętny, spaceruję niby po tych samych ulicach Mexico City, ale tak jakby bardziej palcem po mapie, a chyba jednak nie o to powinno chodzić w tego typu obrazie.<br />
<br />
Szanuję bardzo Cuaróna za ten projekt, także za to, że powstał w kooperacji z masowym dytrybutorem, którego głównym celem jest dostarczanie niekoniecznie dobrej treści do jak największej ilości osób według ścisłych wytycznych zawartych w tabelkach w Excelu. <i>Roma</i> z pewnością zalicza się do treści trudnych i wymagających oraz śmiertelnie poważnych, zatem sam fakt, że trafiła na platformę Netflixa robi już na mnie duże wrażenie. Być może potrzebuję nieco więcej czasu, żeby dostrzec w niej coś więcej, niż tylko estetyczną rozkosz, a może też wcale niekoniecznie i gdy ochłonę to nadal będzie ona dla mnie "tylko" trochę piękna i trochę pusta, ale jeśli już pustka ma wyglądać tak poetycko jak <i>Roma</i>, to chciałbym móc spacerować po jej ulicach codziennie.<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://2.bp.blogspot.com/-8RHdnCuD5HM/V_-0avGcZOI/AAAAAAAAM-w/tj4HgTCKQW0uUK7zV9H5XsdsxaFmiblYgCPcBGAYYCw/s1600/5.png" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="49" data-original-width="266" src="https://2.bp.blogspot.com/-8RHdnCuD5HM/V_-0avGcZOI/AAAAAAAAM-w/tj4HgTCKQW0uUK7zV9H5XsdsxaFmiblYgCPcBGAYYCw/s1600/5.png" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<br />
<iframe allow="accelerometer; autoplay; encrypted-media; gyroscope; picture-in-picture" allowfullscreen="" frameborder="0" height="340" src="https://www.youtube.com/embed/M23I6I_k4IU" width="525"></iframe><br /></div>
Wujek Ekranhttp://www.blogger.com/profile/12625983942558145503noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8932604720256742178.post-11270624728813328992018-11-23T14:23:00.001+01:002018-11-23T15:10:15.588+01:00Dziki Zachód w sosie własnym<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://2.bp.blogspot.com/-wntIurIgesQ/W_VOGuSw2EI/AAAAAAAASys/kbbW4s58LlofI6sXlmn0A1w-qDA2n-ZAgCLcBGAs/s1600/poster.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1080" height="200" src="https://2.bp.blogspot.com/-wntIurIgesQ/W_VOGuSw2EI/AAAAAAAASys/kbbW4s58LlofI6sXlmn0A1w-qDA2n-ZAgCLcBGAs/s200/poster.jpg" width="135" /></a></div>
<b><span style="font-size: large;">Ballada o Busterze Scruggsie</span></b><br />
reż. Joel i Ethan Coen, USA, 2018<br />
138 min. Netflix<br />
Polska premiera: 16.11.2018<br />
Western, Komedia, Dramat<br />
<br />
<br />
<br />
Western jest jak Salma Hayek. Niby ma już swoje lata, niby nie jest już tak świeża i atrakcyjna jak niegdyś, ale każdy facet nadal chciałby złapać ją za cycka. Myślę, że także każdy szanujący się reżyser prędzej czy później chciałby mieć western w swoim CV. To taki specyficzny gatunek kina, w którym można się jednocześnie trochę powygłupiać, trochę poawanturować i postrzelać, trochę też poudawać i powymądrzać się. Umowne graniczne nawiasy gatunku nadal są w stanie pomieścić bardzo wiele różnorodnej formy i treści, właściwie, to jedynym ograniczeniem jest tu tylko wyobraźnia twórców. Prawdopodobnie nie ma drugiego takiego gatunku filmu, w którym można byłoby sobie pozwolić na tak wiele. No, może poza horrorem.<br />
<br />
Oczywiście jak każde kino gatunkowe także i klasyczny western ma swoje prawidłowości, normy i ściśle określone zasady, ale też współczesny poziom rozrywki oraz potrzeby widowni lubią dziś definiować nieco przykurzony już obraz tego gatunku na nowo, czego najbardziej jaskrawym przykładem jest chociażby Quentin Tarantino i jego wariacje na temat Dzikiego Zachodu. Western więc nie kojarzy nam się dziś już tylko z Eastwoodem, Sergio Leone i John’ym Wayn’em, nie przywodzi skojarzeń z zestawem obowiązkowym numer pięć: Dziki Zachód + kowboje + Indianie + moja strzelba + mój kucyk + I brawo ja. Western to także umowna formuła, której szablon może się świetnie odnaleźć także na stepach akermańskich, w Kazachstanie, Meksyku, w przyszłości i w kosmosie, a nawet w powojennej Polsce (<i>Prawo i pięść</i>). Dlatego jego występowanie we współczesnym kinie jest w zasadzie niezagrożone, acz nie każdemu może podobać się kierunek w którym zmierza. I generalnie to dobrze, bo jeśli wyginą westerny, nie będzie już po co żyć, nie będzie niczego.<br />
<br />
Bracia Coen i western to dziś trochę taki klasyczny zestaw w McD - Big Mac, frytki i Cola. Coś z pozoru i niemal oczywistego, a mimo to bracia dość długo kazali czekać swoim fanom na ich klasyczną westernową eksplorację. Dopiero w roku 2010 świat ujrzał <i>Prawdziwe męstwo </i>– ich własną adaptację filmu z roku 1969 roku, natomiast kilka lat wcześniej w podobnej konwencji przedstawili współczesny świat w <i>To nie jest kraj dla starych ludzi</i>. Joel i Ethan Coen często mówili w wywiadach, że może nie byli w dzieciństwie wielkimi fanami westernów, ja z resztą też nie, ale zawsze lubili klimaty prowincjonalnej Ameryki, dzięki której mogli do woli zanurzać się w realiach małomiasteczkowego społeczeństwa jakie często występuje na pierwszym planie w ich filmach. Western jako gatunek daje im więc w tym zakresie ogromne pole do popisu.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://3.bp.blogspot.com/-tGjEQPbDMAI/W_f8PM4k6gI/AAAAAAAASzE/htYjxxHRjs0u1RVPq-7UPalIJXjkSvRqQCLcBGAs/s1600/1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="354" data-original-width="655" height="216" src="https://3.bp.blogspot.com/-tGjEQPbDMAI/W_f8PM4k6gI/AAAAAAAASzE/htYjxxHRjs0u1RVPq-7UPalIJXjkSvRqQCLcBGAs/s400/1.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
Nie inaczej jest i tym razem.<i> Ballada o Busterze Scruggsie</i> powstała we współpracy z Netflixem i pierwotnie miała być miniserialem. Nie wiem co ostatecznie stanęło na przeszkodzie, ale braciszkowie wzięli do rąk nożyczki i pocięli materiał tak, że zamiast sześciu oddzielnych odcinków upchnęli całość w przeszło dwugodzinną fabułę, w sam raz na jeden wieczór. Nie wiem czy to dobrze, czy może niekoniecznie, prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiemy, osobiście mam pewne wątpliwości, ale też nie ma co dyskutować nad faktem dokonanym – mleko się wylało i nie ma. Jedynym śladem ich pierwotnego założenia jest forma konstrukcji filmu, utkana z sześciu osobnych i niepowiązanych ze sobą nowel. W dwóch, może trzech przypadkach mój wewnętrzny głos prosił o ich szersze rozwinięcie, dlatego gdzieś w mojej głowie ulokowało się odczucie pewnego rodzaju niedosytu, ale też bez dramatyzmów - da się z tym żyć.<br />
<br />
Nie chcę się szerzej rozwodzić oraz streszczać wszystkich ballad po kolei, można to przeczytać niemal w każdej recenzji jakich się zaroiło w sieci w ostatnim tygodniu, ja postanowiłem ocenić film jako całość, a nie rozszarpywać go na małe kawałki i dyskutować o tym, który jest mniej lub bardziej posolony, czy też popieprzony.<br />
<br />
Może najpierw słów kilka o tym, co mi się podobało. Bracia Coen z pełnej talii kart wyciągnęli praktycznie same asy i króle (no, znalazł się może jeden walet), czyli karty pozwalające im wygrać niemal każdą partyjkę pokera w pierwszym lepszym Saloonie. Klasyczny western charakteryzuje się stałymi i niezmiennymi cechami jakimi są: Tło historyczne na Dzikim Zachodzie; główny bohater odznaczający się budzącymi sympatię cechami oraz jaskrawo przedstawiony na tle bandytów, dziewczyny, złowrogich przeciwników, czy też lojalnych przyjaciół; wyrazista akcja o czytelnie zarysowanym konflikcie dramatycznym, często też powiązany z wątkiem miłosnym; obowiązkowe elementy awanturnicze – strzelaniny, końskie pościgi, bójki; oraz - co oczywiste - operowanie efektownymi plenerami Dzikiego Zachodu. I cóż. W <i>Balladzie…</i> to wszystko tu jest. Po prostu. I to jest dobra wiadomość dla miłośników starej, dobrej, siodłatej szkoły. Zawartość cukru w cukrze w normie.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://3.bp.blogspot.com/-nHbeE3BOkzE/W_f8TTQ9YQI/AAAAAAAASzI/VJQL0x3EBZ8U_lgFN7XkwFZ7TtEVKI91QCLcBGAs/s1600/2.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="394" data-original-width="664" height="237" src="https://3.bp.blogspot.com/-nHbeE3BOkzE/W_f8TTQ9YQI/AAAAAAAASzI/VJQL0x3EBZ8U_lgFN7XkwFZ7TtEVKI91QCLcBGAs/s400/2.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
Braciszkowie do tych stałych i niezmiennych dołożyli swoje również stałe i niezmienne poczucie humoru, dzięki czemu ten krwisty stek nabrał jeszcze lepszego smaku i wyrazistości, a przy okazji kilku dodatków, smacznej surówki i młodych ziemniaczków. W oczy rzuca się także perfekcyjny montaż i świetna praca kamer. To prawdziwa rozkosz dla zmysłu wzroku móc patrzeć na ów rzemiosło lokowane w rękach fachowców od rozrywki i jakości obrazu. Dlatego trochę dziwię się pojawianym tu i ódzie zarzutom, że <i>Ballada... </i>zajeżdża im tanią, telewizyjną manierą. Co to właściwie znaczy, że film jest bardziej telewizyjny niż kinowy? 10, 15 lat temu to mogło mieć jeszcze jakieś znaczenie, dziś nie znaczy nic, jest oksymoronem, ale ok, uznaję sprzeczny punkty widzenia. Ja w każdym razie chętnie poszedłbym na to także i do kina. Na szczęście nie musiałem i tu plusik dla Netflixa, który został także nagrodzony przez kapitułę festiwalu w Wenecji, gdzie jego produkcja została ozłocona za najlepszy scenariusz, a w konkursie głównym przegrała tylko z <i>Romą</i> Cuarona - swoją drogą także powstałą we współpracy z Netflixem. Idzie nowe? Nie, nie idzie, ono już galopuje na białym rumaku.<br />
<br />
Kolejnym plusem jest fakt, że każda nowela nawiązuje czasem w bardziej spięty, a czasem w bardziej rozpięty sposób do jakiejś życiowej prawdy objawionej, do postawy moralnej i etycznej, tudzież po prostu komentuje rzeczywistość ukazaną zwykle w nieco krzywym zwierciadle. Stanowi także udaną satyrę na typową westernową manierę, która ukazana niby w ten sam sposób co zwykle, pozwala widzowi dostrzec coś co już dobrze zna z innej perspektywy. Trochę przypomina mi to Monty Pythona i ich <i>Świętego Graala</i> oraz <i>Żywot Briana</i>. Momentami bracia operują podobnym językiem i stylówą, co też tylko dodaje uroku całości. Lubię, gdy o poważnych tematach mówi się czasem w sposób nieskomplikowany i zabawny. Człowiek czasem musi zwolnić i odetchnąć od tego śmiertelnego uganiania się za sensem życia, a <i>Ballada... </i>właśnie taka jest. Głębokim oddechem i krótką przerwą w codziennej prozie życia.<br />
<br />
Warto też pochwalić zestaw aktorski. Miło jest się zderzyć z charyzmą Toma Waitsa, Liama Neesona, czy Jamesa Franco umorusanych w prowinjconalnej rzeczywistości, zwłaszcza z Waitsem, gdyż jego nowela jest chyba najlepsza, mimo, że najbardziej oszczędna w słowa. A jeśli już koniecznie trzeba tu czymś zaminusować, to chyba tym, nad czym ubolewa prawie cały Internet. Nierówność oraz płytkość scenariuszowa i fabularna poszczególych nowel jest bardzo widoczna. Zaczyna się świetnie, a potem "grywalność" filmu spada i jest tylko gorzej. Zapewne to z powodu licznych cięć i zmiany reguł jakie nastąpiły w trakcie napoczętej już gry. Być może w wersji serialowej poszczególne historie błyszczałyby bardziej, a tak, ich nierówność, słabości oraz ubytki w treści i konstrukcji mogą trochę uwierać w kowbojskim bucie. Niemniej jako całość broni się to na tyle dobrze, żeby w ogólnym rozrachunku lekko kiwnąć głową z uznaniem, tak wiecie, jak to zrobił Clint Eastwood w <i>Dobrym, złym i brzydkim. </i>Koniec końców wychodzi z tego kawał rozrywkowego kina, które na nowo rodzi resentymenty i przywraca nam western na nowo, ukazując mit Dzikiego Zachodu trochę w skróconej formie bryku dla licealistów, ale jednocześnie też w bardzo przyswajalnej oraz akceptowalnej przez weteranów i prawdziwych smakoszy westernu.<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://4.bp.blogspot.com/-aS3zkCYLfUM/WAJgIZS-HRI/AAAAAAAAM_8/JFGJmb71MHkg5xGOs40hRok9w83VmEmPwCPcBGAYYCw/s1600/4.png" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="49" data-original-width="266" src="https://4.bp.blogspot.com/-aS3zkCYLfUM/WAJgIZS-HRI/AAAAAAAAM_8/JFGJmb71MHkg5xGOs40hRok9w83VmEmPwCPcBGAYYCw/s1600/4.png" /></a></div>
<br />
<br />
<iframe allow="accelerometer; autoplay; encrypted-media; gyroscope; picture-in-picture" allowfullscreen="" frameborder="0" height="340" src="https://www.youtube.com/embed/W5mqyQ9hxgg" width="520"></iframe><br /></div>
Wujek Ekranhttp://www.blogger.com/profile/12625983942558145503noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8932604720256742178.post-12248593764378491622018-10-26T13:53:00.002+02:002018-10-26T15:07:01.121+02:00Samotność długodystansowca<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://3.bp.blogspot.com/-FOStzoMnWzk/W9LHa1Ii6ZI/AAAAAAAAStA/nsQxJ3ujcRcQy9DjFgs4MiD_jQJSrml2ACLcBGAs/s1600/firstman.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1000" data-original-width="631" height="200" src="https://3.bp.blogspot.com/-FOStzoMnWzk/W9LHa1Ii6ZI/AAAAAAAAStA/nsQxJ3ujcRcQy9DjFgs4MiD_jQJSrml2ACLcBGAs/s200/firstman.jpg" width="126" /></a></div>
<b><span style="font-size: large;">Pierwszy człowiek</span></b><br />
reż. Damien Chazelle, USA, 2018<br />
141 min. United International Pictures<br />
Polska premiera: 19.10.2018<br />
Dramat, Biograficzny, Sci-Fi<br />
<br />
<br />
<br />
<b>Bardzo utalentowana jest ta rodzina Armstrongów. Podarowali światu świetnych muzyków - jazzowego i rockowego, zawodowego kolarza, a nawet astronautę, który pierwszy odcisnął podeszwę buta na księżycu. Nic dziwnego, że za wielką wodą kręcą później o nich filmy. Ale już tak poważnie. Neil Armstrong - człowiek, który stał się symbolem wielkości Ameryki musiał długo czekać na wysokobudżetową i globalną ekranizację swojego największego życiowego osiągnięcia, które przy zupełnej okazji stało się także wielkim krokiem w dziejach ludzkości. W czasach, kiedy to w ilościach hurtowych płodzi się sequele, rebooty oraz odgrzewa stare kotlety, każda historia napisana prawdziwą krwią, potem i heroizmem ludzi winna być chwytana w siatkę przez łowców w Hollywood jak szczupaki przez wytrawnych wędkarzy.</b><br />
<br />
Historia świata ciągle ma w swoim spisie treści wielkie nazwiska, czasem już mocno zakurzone i zasiedlone przez pająki, które czekają w kolejce na ich kinematograficzne upamiętnienie. Niektórzy z nich czekają już zdecydowanie za długo. Np. Neil Armstrong. Ale tak oto w końcu i on doczekał się, odstał swoje w długiej kolejce do specjalisty, przez co możemy teraz zapoznać się z jego diagnozą. Niestety jemu samemu zabrakło do tego sześciu lat, film więc może obejrzy z nieco innej perspektywy, np. z gwiazd.<br />
<br />
Nie będę tu teraz tłumaczył kim był, jak żył i jakim był człowiekiem, bo tego wcześniej nawet sam dokładnie nie wiedziałem. Poza rzecz jasna konkretami, o których wie każdy, a przynajmniej powinien. Ale już jego prywatne relacje z rodziną i najbliższymi, jego osobiste problemy i doświadczenia, to już w ogóle jest pustynia Gobi rozlana na świadomości całej współczesnej ludzkości. Pokonali ją tylko nieliczni i ci fanatyczni. Zgłębienie historii wycinka jego życia, a przy okazji doświadczenie ekscytującej podróży na księżyc, tej pierwszej, wymarzonej i najtrudniejszej, to było główne zadanie jakie postawił przed sobą złote dziecko Hollywood, <b>Damien Chazelle</b>.<br />
<br />
W najważniejszą rolę i na najwyższego konia posadził on swojego pupila, <b>Ryana Goslinga</b> - obiekt westchnień milionów kobiet na świecie, co przyznaję, było także zabiegiem marketingowym lokowanym na polu tarczy strzelniczej z napisem „10”. Częste westchnienia na jego widok dwóch milfów pochłaniających z gracją odkurzacza ogromne ilości popcornu tuż po mojej prawicy w kinie tylko utwierdziło mnie w tym przekonaniu. Gosling obok Tomka Hardy’ego jest takim współczesnym, samczym wytrychem, który otwiera niemal każde drzwi prowadzące do serc kobiet na całym świecie. Zaryzykuję nawet tezę, że te całe lądowanie na księżycu, te wszystkie kosmiczne ujęcia i starty rakiet obchodziło moje sąsiadki dużo mniej, niż charakterystyczne grymasy na twarzy Goslinga. Ale taki to już lajf i każdy ma prawo wzdychać do kogo mu się rzewnie podoba.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://2.bp.blogspot.com/-lBqob-DCxaE/W9LPQfJ4cEI/AAAAAAAAStQ/rEdi20z6u9Uwm211OE7rWkJM5JLMgfmyACLcBGAs/s1600/1.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="800" data-original-width="1200" height="266" src="https://2.bp.blogspot.com/-lBqob-DCxaE/W9LPQfJ4cEI/AAAAAAAAStQ/rEdi20z6u9Uwm211OE7rWkJM5JLMgfmyACLcBGAs/s400/1.jpg" width="400" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
Gosling Goslingiem, postać Armstronga odwzorował poprawnie, acz tak trochę po swojemu, z miną numer pięć łamane na cztery. Nihil novi. Ale to co odstawiła w tym filmie Pani Armstrongowa - <b>Claire Foy</b>, to ja bardzo przepraszam. W warstwie emocjonalnej rozbiła bank. Te półtorej miliarda zielonych jakie właśnie ktoś wygrał w loterii w USA to była jej zasługa. Szczęśliwe cyferki aż zwariowały przez jej aktorskie ekscesy i ułożyły się tak jakoś nietypowo. Rola niby niepozorna, ot małżonka narodowego bohatera, matka dwójki dzieci, siedząca w domu i zamartwiająca się o męża, no flaki z olejem. A tu niespodzianka. Chazelle wyciągnął z niej maksimum, a nawet dodał coś ekstra. Te oczy, ten jej wzrok, wyrazisty oraz bardzo namacalny ból i cierpienie, Czizes, zastanawiam się nawet, czy to przypadkiem nie ona wzbiła się w kosmos zamiast Goslinga.<br />
<br />
Zacząłem więc tak bardziej od warstwy emocjonalnej, od rodziny i ich wzajemnych relacji, bo właśnie tego jest tu jakby najwięcej. Oczywiście w tle cały czas odbywają się wieloletnie przygotowania do misji Apollo, są starty rakiet, kolejni astronauci giną jak muchy, wszystko jest więc niby na swoim miejscu, wszak Chazelle wygospodarował na to bardzo wiele miejsca (film trwa prawie dwie i pół godziny), ale też nie trudno odnieść wrażenia, że dla twórców najważniejsze było przedstawienie tego jakim prywatnie człowiekiem był Armstrong. Skupiono się głównie na jego samotności, odczuciu alienacji, na targających jego duszą demonach i tęsknocie za zmarłą córką. Samo lądowanie na księżycu, mimo, że przedstawione jest bardzo rzeczowo i realistycznie, było tak jakby tylko rozwinięciem, a zarazem szczęśliwym zakończeniem jego wszystkich kłębiących się w głowie zmartwień i problemów. Stanowi wymodlone i bardzo oczekiwane antidotum. Każdy z nas ma gdzieś taki swój prywatny księżyc na którym przez całe życie usilnie próbuje wylądować, niemniej udaje się to tylko nielicznym. Chazelle z gracją psychoanalityka i na podstawie biografii Armstronga próbuje zatem przy okazji wyleczyć też ułamek ludzkości z ich zaburzeń nerwicowych oraz prywatnych traum, podając na tacy pewnego rodzaju rozwiązanie i sposób na oczyszczenie głowy. Jest to zapewne dość karkołomna i nieco ryzykowna teza, ale dziś, kilka dni po seansie tak to wszystko trochę odbieram.<br />
<br />
A jak tam jest z warstwą audiowizualną i tą stricte techniczną? Wszak to także film o podboju kosmosu w latach 60-tych, gdzie wysyłano ludzi niczym króliki doświadczalne, w ciasnych metalowych trumnach gdzieś hen w nieznane. I tu małe zaskoczenie z mojej strony, takie raczej pozytywne. Chazelle postawił na nieco inne rozwiązania znane nam chociażby z <i><a href="http://ekranpodokiem.blogspot.com/2013/12/piekne-nic.html">Grawitacji</a>,</i> czy <i><a href="http://ekranpodokiem.blogspot.com/2014/11/blisko-coraz-dalej.html">Interstellar</a></i>. Nie korzystał hurtowo z szerokich kadrów, wielkich i spektakularnych lokacji, unikał tego bardzo. Brakuje tu także zapierającego dech w piersiach efekciarstwa i popisu grafików komputerowych. Postawił na zupełnie innego konia. Podbój księżyca obserwujemy więc raczej z roztrzęsionych wnętrz kapsuł wynoszących ciała astronautów w przestrzeń kosmiczną. Widzimy tą historię jakby oczami tamtych rycerzy odzianych w białe skafandry, gdzie przez małe okienka dostrzegamy ułamek kosmosu i ziemi widzianej ze stratosfery. Dla podkreślenia klimatu tamtej epoki twórcy korzystają z prawdziwych, historycznych ujęć i nagrań, a dla dodatkowego zachowania pozoru oryginalności trzęsą kamerami na prawo i lewo, jakby dali je do ręki praktykantom po studiach operatorskich. Wygląda to więc zasadniczo nieźle, ale czasem też nieco mnie to irytowało, co powoduje, że jakiś tam mały minusik wsadzam do koperty i wysyłam twórcom via gołąb pocztowy. <br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://4.bp.blogspot.com/-pSFZvDHzZXA/W9LPRWFPUxI/AAAAAAAAStU/OgeiB8elI_8c4o6CfyxjA4EcB-tWM2H5ACLcBGAs/s1600/2.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="541" data-original-width="1180" height="182" src="https://4.bp.blogspot.com/-pSFZvDHzZXA/W9LPRWFPUxI/AAAAAAAAStU/OgeiB8elI_8c4o6CfyxjA4EcB-tWM2H5ACLcBGAs/s400/2.jpg" width="400" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
Muzyka? Cóż, zachwalana jest bardzo, ale jakoś nie odczułem jej szczególnej obecności, co można odebrać w dwojaki sposób. Pozytywny – jest, ale taka nieinwazyjna i wygodnie schowana na drugim planie tworząc idealne dopełnienie obrazu, oraz negatywny – yyy… muzyka? Jaka muzyka? No coś tam gra, słychać wiele razy motyw przewodni, ale po wyjściu z kina nic mi z tej muzyki w głowie nie zostało. Acz dla pełni uczciwości pozwolę sobie jeszcze umówić się z OST z filmu na małe randez vous w domowym zaciszu i na słuchawkach, ale to i tak nie zmieni mojego pierwszego odbioru w kinie. Dźwięk za to w porządku. Tu bez zastrzeżeń. Ale to też chyba żadne zaskoczenie.<br />
<br />
<i>Pierwszy człowiek</i> zatem wydaje się być trochę inny w odbiorze, niż wielu zakładało, przez co można spotkać się z bardzo skrajnymi reakcjami. Jedni uznają go za geniusz i najlepszy film roku, inni za wielkie rozczarowanie. Ja lokuję siebie raczej w tej pierwszej grupie, ale jednoczesnie zamykam peleton, tak mniej więcej z pięciominutową stratą. Podoba mi się ta historia. Jest pełna pasji, wciąga i trzyma w szachu do końca. Chazelle pochylił się nisko człowiekowi, który, umówmy się, został bohaterem trochę z łapanki. Po prostu miał dużo szczęścia, że dożył do misji Apollo. Jego czasem wyżej notowani w NASA koledzy mieli pecha i zginęli w licznych poprzedzających ją testach. Ale też, zachowując wszelkie proporcje, szczęściu trzeba umieć dopomóc, tak rodzą się czasem bohaterowie i wielcy przywódcy, a komu jak komu, ale braku umiejętności, pasji i chłodnej głowy Armstrongowi odmówić nie sposób.<br />
<br />
Chazelle tworzy więc obraz bardziej o człowieku, niż o jego sukcesie, z którego jest znany najbardziej. Sukces ten zresztą i tak jest wypadkową wielu lat ciężkiej pracy zespołu ludzi. Jest to praca zbiorowa, ale ryzyko, trauma i cierpienie należy już tylko do tych nielicznych, ubranych w białe skafandry, oraz do bliskich im osób, które emocjonalnie także wbijają się ku gwiazdom, jednak fizycznie zostają uwięzieni na twardej ziemi. To opowieść o odwadze, męstwie i podążaniu za marzeniami kosztem możliwie najwyższym. Na szczęście tylko delikatnie została ona muśnięta przez amerykański patos. Wprawdzie da się go tu i ówdzie dostrzec, ale mnie osobiście zupełnie to nie przeszkadzało. Uważam nawet, że nie ma niczego złego w podkreślaniu własnych, narodowych zasług w historycznych wydarzeniach, a tego Amerykanom akurat odmówić nie można. Lot na księżyc to ich dziecko, ich osiągnięcie i ich ludzie. Mają prawo pękać z dumy i mają prawo wtykać swoją flagę w powierzchnię księżyca. Ale i tu, nawet tego konkretnego historycznego momentu Chazelle nie pokazuje, co podobno doprowadziło w Stanach do lekkiej konsternacji i zawodu, zamiast tego obserwujemy osobistą i duchową rekolekcję w wykonaniu Armstronga, co tylko podkreśla rangę i klimat <i>Pierwszego człowieka</i>.<br />
<br />
Reasumując. Film bardzo dobry, to nie podlega dyskusji. Jest mocno wyciszony, mimo, że skąpany w hałasie, nieco ascetyczny i minimalistyczny, mimo, że ginie w tłumie chaosu, skupiony na głównym celu prowadzącym nie tyle na księżyc, co do wnętrza głowy Armstronga, w której wojują ze sobą potworna samotność i tęsknotą. Niemniej przez moim zdaniem momentami irytującą pracę kamer, czasem zbyt duże skupianie się na rzeczach mniej istotnych z mojego punktu oczekiwania, oraz chyba także trochę przez długość trwania filmu odjąłem mu kilka małych punkcików ostatecznie kończąc z wynikiem oscylującym w granicach czterech i pół cycka, a pięć z minusem. Dlatego finalnie <i>Pierwszy człowiek</i> zaraz po zdobyciu księżyca oraz serc dwóch milfów wcinających obok mnie popcorn w kinie, ląduje niczym orzeł na dobrym, piątym cycku Evy Green. Zasłużył. Houston, bez odbioru.<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://2.bp.blogspot.com/-8RHdnCuD5HM/V_-0avGcZOI/AAAAAAAAM-w/tj4HgTCKQW0uUK7zV9H5XsdsxaFmiblYgCPcBGAYYCw/s1600/5.png" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="49" data-original-width="266" src="https://2.bp.blogspot.com/-8RHdnCuD5HM/V_-0avGcZOI/AAAAAAAAM-w/tj4HgTCKQW0uUK7zV9H5XsdsxaFmiblYgCPcBGAYYCw/s1600/5.png" /></a></div>
<br />
<br />
<iframe allow="autoplay; encrypted-media" allowfullscreen="" frameborder="0" height="340" src="https://www.youtube.com/embed/l2x7jAytyCU" width="520"></iframe><br />
<br /></div>
Wujek Ekranhttp://www.blogger.com/profile/12625983942558145503noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8932604720256742178.post-22842046366489123322018-10-25T12:48:00.002+02:002018-10-25T12:48:22.021+02:0034'WFF vol. 4<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://3.bp.blogspot.com/-R6doExfGqLM/W9GSX2GzUZI/AAAAAAAASsM/0VXpjlSQ0o46QF2YcPpBi5KwlIu9DGBcACLcBGAs/s1600/aaaaaaaa.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1000" data-original-width="683" height="200" src="https://3.bp.blogspot.com/-R6doExfGqLM/W9GSX2GzUZI/AAAAAAAASsM/0VXpjlSQ0o46QF2YcPpBi5KwlIu9DGBcACLcBGAs/s200/aaaaaaaa.jpg" width="136" /></a></div>
<b><span style="font-size: large;">Heavy Trip </span></b><br />
reż. Juuso Laatio, Jukka Vidgren, FIN, NOR, 2018<br />
92 min.<br />
Polska premiera: ?<br />
Komedia, Muzyczny<br />
<br />
<br />
<br />
<b>Co prawda zostały mi jeszcze trzy festiwalowe tytuły do opisania, ale dwa pozwolę sobie odpuścić zupełnie, bo szkoda prądu i waszego czasu, no dobra, głównie mojego. Dlatego w ostatnim odcinku podsumuwującym 34’WFF skoncentruję się tylko na jednym filmie, który, jak się później okazało, został wybrany przez publiczność festiwalu za ten najlepszy. A ja za chwilę napiszę dlaczego uważam, że troszkę na wyrost. Ale spokojnie, tylko troszkę.</b><br />
<br />
<i>Heavy Trip</i> jest wyposażony w zasadzie we wszystkie cechy potrzebne do tego, żeby publiczność każdego kina na świecie świetnie się na nim bawiła i wyszła z sali w dobrym humorze. Jest zabawny. No, co za odkrycie, wiem, głębokie, ale to prawda. Jest bardzo zabawny, momentami aż za bardzo, ale o tym za chwilę. Jest także skandynawski, dokładniej rzecz biorąc to fiński z jakąś tam norweską domieszką, a w tej części świata lubują się w kinie z pozoru chłodnym, jak ich klimat, ale zarazem ciepłym, jak nagie piersi pod swetrem. Przy kominku. Ale film przede wszystkim opowiada zwariowaną historię z wykorzystaniem bardzo charakterystycznych bohaterów, który każdy jest tu jakiś i który od razu skrada serce każdego widza. Zwłaszcza Xytrax, który ma charyzmę kogoś, kto zasługuje na własny komiks, a nawet serial od HBO.<br />
<br />
Wprost nie da się odebrać<i> Heavy Trip</i> inaczej, niż dobrze. Można się sprzeczać, czy film jest bardzo dobry, czy może jednak tylko dobry, do czego zresztą sam wąską i górską serpentyną właśnie usilnie zmierzam, ale jeśli ktoś by mi tak teraz wstał przed twarzą i rzekł do mnie, że - słuchaj Ekran, pierdolisz pan jak połtuczony, ten film to wielkie śmierdzące gówno - to wysłałbym go do lekarza. Specjalisty. Od głowy. I niech najpierw czeka rok w kolejce na przyjęcie. Finowie zrobili bowiem film być może według oklepanych i starych jak klisze filmowe schematów, ale za to tak dobrze, że trudno było to wszystko spieprzyć. Niemniej, żeby oddać malkontentom co malkontenckie, czuć parę razy było, że mieli ku temu odchyły. <br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-Kv1xLKkFRkI/W9GUgpGDZAI/AAAAAAAASsc/jpSznmWSz24WKARNtrsuSOwXju4sPyF6gCLcBGAs/s1600/2.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1030" data-original-width="1030" height="400" src="https://1.bp.blogspot.com/-Kv1xLKkFRkI/W9GUgpGDZAI/AAAAAAAASsc/jpSznmWSz24WKARNtrsuSOwXju4sPyF6gCLcBGAs/s400/2.jpg" width="400" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
Film opowiada o lekko ciapowatych młodych metalach w długich piórach na łbie, które u nas wyginęły gdzieś tak mniej więcej na początku XXI wieku (wiem, bo sam nim byłem w latach 90 - klawe czasy), a które jeszcze gdzieniegdzie wydają ostatnie swoje szatańskie pomruki, chodzą w czarnych koszulkach z napisem Cannibal Corpse i Pantera, łoją tanie piwa, a w domu wymiatają covery na wiośle z prądem. W prowincjonalnym fińskim miasteczku uchowało się ich jeszcze kilku, mało tego, mają nawet swój zespół, acz bez nazwy i bez choćby jednego własnego kawałka, ale widać, że chłopaki to lubią, tylko nic z tym właściwie nie robią. Żadne fińskie "Mam talent", żadna "Szansa na sukces", po prostu po pracy udają się do piwnicy i dają trochę do pieca udając przez chwilę, że ich życie ma jakiś sens.<br />
<br />
Pewnego dnia jednak dostają olśnienia i ot tak postanawiają wypłynąć na szersze wody. Nagrywają przypadkiem jeden utwór inspirowany odgłosem zarzynanego renifera, po czym próbują go sprzedać światu. No dobra. Komukolwiek. Świat dowie się o ich geniuszu później. Dziwnym zrządzeniem losu w miasteczku pojawia się promotor i organizator największego metalowego festiwalu w Norwegii i nasza kapela postanawia się do niego zakwalifikować. Wszystkimi możliwymi sposobami. I tu zaczyna się tytułowy trip, który z czasem wymyka się spod kontroli i przekracza wszelkie granice, nawet te absurdu. Jest kupa śmiechu, przyznaję, sam wiele razy parsknąłem. Niektóre liczne pojawiające się tu postacie i sceny z ich udziałem są wprost wybitne, mimo, że proste w swojej konstrukcji (wspomniany już Xytrax). Na pewno świat będzie o nich długo pamiętał. Np. ja.<br />
<br />
Finowie z wielkim dystansem śmieją się sami z siebie, ze swoich przywar, głupoty i stereotypów, a także delikatnie kąsają swoich skandynawskich sąsiadów, Szwedów i Norwegów. Robią to naprawdę dobrze, rześko i swobodnie, a gdzieś między wierszami wmawiają widzowi, że chcieć to móc, uwierz w siebie i takie tam coachingowe bzdury. Trochę niepotrzebnie, no ale powiedzmy, że kumam, że tak trzeba było. I generalnie wszystko by siadło tak na bardzo mocne pięć cycków, gdyby nie ten przesłodzony happy end i zjadanie w końcówce własnego ogona, jakby siłą rozpędu. Skrojony dotąd niemal na miarę czarny i ekscentryczny humor zaczął wymykać się twórcom spod kontroli i zmierzać ku samozagładzie. Kolejne sceny zaczęły przypominać trochę mało śmieszne skecze charakterystyczne dla nieśmiesznych polskich kabaretów i głupkowatych wigilijnych komedii, ale koniec końców i zbierając wszystko do jednej zgrabnej kupy, można rzec, że <i>Heavy Trip</i> to bardzo udana, szalona rock’n’rollowa jazda bez trzymanki, która porwie do pogo nawet Panią Grażynkę z działu mięsnego w Tesco. Hipotetycznie. Swoją charyzmą przypomina mi nawet trochę nowozelandzkie <i><a href="http://ekranpodokiem.blogspot.com/2014/10/30wff-vol2.html">Co robimy w ukryciu</a></i>. Tylko trochę, niemniej to duży komplement. Tak czy owak, ciężki metal znów wkracza na salony. Chwała Szatanowi.<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://3.bp.blogspot.com/-4vliB50DmHY/V2wyrUkBr-I/AAAAAAAAMJk/SmqgW4hNyhM4XR2yNnsmCP1WBAxBnc3WACPcBGAYYCw/s1600/4.png" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="49" data-original-width="266" src="https://3.bp.blogspot.com/-4vliB50DmHY/V2wyrUkBr-I/AAAAAAAAMJk/SmqgW4hNyhM4XR2yNnsmCP1WBAxBnc3WACPcBGAYYCw/s1600/4.png" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<br />
<iframe allow="autoplay; encrypted-media" allowfullscreen="" frameborder="0" height="340" src="https://www.youtube.com/embed/8AQtfYY1L_Q" width="520"></iframe><br /></div>
Wujek Ekranhttp://www.blogger.com/profile/12625983942558145503noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8932604720256742178.post-2981962043646677312018-10-23T11:33:00.000+02:002018-10-23T11:33:22.036+02:0034'WFF vol.3<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-bXJ7fu-_Up4/W8zQyEHQgBI/AAAAAAAASoE/0D8vEXNTxFUSIYzZ9MvDZBzeXDfDNPx2wCLcBGAs/s1600/banksy.jpeg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="639" data-original-width="416" height="200" src="https://1.bp.blogspot.com/-bXJ7fu-_Up4/W8zQyEHQgBI/AAAAAAAASoE/0D8vEXNTxFUSIYzZ9MvDZBzeXDfDNPx2wCLcBGAs/s200/banksy.jpeg" width="129" /></a></div>
<b><span style="font-size: large;">Człowiek, który ukradł Banksy'ego</span></b><br />
reż. Marco Proserpio, ITA, 2018<br />
84 min.<br />
Polska premiera: ?<br />
Dokumentalny<br />
<br />
<br />
<br />
<b>Kim do licha jest Banksy? To pytanie stare jak jego prace na murach. Tajemniczość tego brytyjskiego artysty doprowadza miliony ludzi na całym świecie do szewskiej pasji, innych inspiruje, jeszcze inni zarabiają na jego wizerunku tworząc t-shirty z jego pracami, tudzież kradnąc jego prace ze ścian. Dosłownie. Z dokumentu <i>Człowiek, który ukradł Banksy’ego</i> oczywiście nie dowiadujemy się niczego nowego i odkrywczego na temat jego personaliów, ale za to otrzymujemy ciekawe spojrzenie na szeroko rozumiany współczesny street-art.</b><br />
<br />
Autorzy próbują zarysować i zdefiniować tą jakże subtelną granicę pomiędzy prawdziwą sztuką, a zabawą w robienie nielegali sprayem w ręku i w kominie na głowie. Ale to nie wszystko. Podejmują się także określenia ile jest dziś wart street-art i czy można na nim zarabiać. A jeśli tak, to czy da się to robić kosztem i wbrew woli artystów, którzy umieszczają swoje prace na ogólnodostępnych ścianach, bynajmniej nie z myślą o trafieniu pod strzechy galerii i muzeów. Bazą wyjściową tej szerokiej dyskusji jest Betlejem, a konkretnie to wielki mur separujący osiedla żydowskie od terytorium Autonomii Palestyńskiej. Na początku XXI wieku wielu ulicznych artystów z całego świata skrzyknęło się i przyleciało do Palestyny, by po jej stronie namalować trochę prac i murali, które miały stanowić ich komentarz do zastałej sytuacji politycznej, oraz w celu wsparcia uwięzionych za murem Palestyńczyków.<br />
<br />
Wśród nich był także i sam Banksy, który zostawił po sobie kilka większych i mniejszych prac, w tym słynnego chuligana rzucającego kwiatami. Autorzy dokumentu zaczynają wpierw od wyjaśnienia historii wyjściowej, tej o spektakularnym wycięciu przez miejscowych kawałka nielegalnego muralu z jedną prac Banksy’ego w celu sprzedania go, ale tu już jak najbardziej legalnie. Ten precedens zainspirował wielu artystów, miłośników oraz handlarzy sztuki, ale przede wszystkim autorów filmu do spenetrowania tego wątku i pochylenia się nad znacznie szerszym zjawiskiem jakim jest kolekcjonowanie ulicznych prac i masowe ich zawłaszczanie w celu wystawiania na aukcjach oraz wieszania sobie na ścianach w prywatnych domach, jak jakieś zdobyczne poroże jelenia.<br />
<br />
Dokument to ciekawe i szerokie spojrzenie na to co się dzieje obecnie w street-arcie, oraz na to jak jest on odbierany przez rynek, który w tej niszy poczuł gruby hajs. W filmie wypowiadają się wszystkie strony tego konfliktu: artyści, handlarze, kolekcjonerzy itd. Tak naprawdę autorzy nie podają na tacy żadnej konkretnej odpowiedzi, nie mówią co jest złe i dobre, przynajmniej nie wprost, ale za to pokazują jakie są skutki i konsekwencje pewnych czynów. No i że w tym wszystkim chodzi głównie o pieniądze, no bo o cóżby innego. Warto.<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://4.bp.blogspot.com/-aS3zkCYLfUM/WAJgIZS-HRI/AAAAAAAAM_8/JFGJmb71MHkg5xGOs40hRok9w83VmEmPwCPcBGAYYCw/s1600/4.png" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="49" data-original-width="266" src="https://4.bp.blogspot.com/-aS3zkCYLfUM/WAJgIZS-HRI/AAAAAAAAM_8/JFGJmb71MHkg5xGOs40hRok9w83VmEmPwCPcBGAYYCw/s1600/4.png" /></a></div>
<br />
<iframe allow="autoplay; encrypted-media" allowfullscreen="" frameborder="0" height="340" src="https://www.youtube.com/embed/Z1GwJu_y0Pk" width="520"></iframe><br />
<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://3.bp.blogspot.com/-bFb2J0aQNSs/W8zRy6PsCpI/AAAAAAAASoQ/PHt0n3Y-9Zkfsd5ODD4Cm0846hsvAb9egCLcBGAs/s1600/motyle.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1134" data-original-width="800" height="200" src="https://3.bp.blogspot.com/-bFb2J0aQNSs/W8zRy6PsCpI/AAAAAAAASoQ/PHt0n3Y-9Zkfsd5ODD4Cm0846hsvAb9egCLcBGAs/s200/motyle.jpg" width="140" /></a></div>
<b><span style="font-size: large;">Motyle</span></b><br />
reż. Tolga Karaçelik, TUR. 2018<br />
114 min.<br />
Polska premiera: ?<br />
Dramat, Komedia, Film drogi<br />
<br />
<br />
<br />
<b>"Cudowna akcja! Szkoda, że Państwo tego nie widzą" - rzekł niegdyś Dariusz Szpakowski. I ja mogę napisać teraz to samo. Szkoda, że tego (jeszcze) nie widzieliście. Czego tu nie ma? Są strajkujący astronauci, wybuchające kurczaki i ślepy pasterz, jest także klasyczny motyw kina drogi, absurdalne poczucie humoru i turecka prowincja. Mieszanka wybuchowa jak wspomniane kurczaki właśnie, ale to naprawdę świetnie tu się ze sobą miksuje. <i>Motyle</i> to nagrodzony już bodaj jedenastokrotnie, m.in. na festiwalu w Sundance, turecki rodzynek w reżyserii Tolgi Karacelika, który chyba jako jeden z pierwszych filmów wyświetlanych na WFF został wyprzedany w całości. Wśród tych wybrańców byłem także i ja. Na szczęście.</b><br />
<br />
Jest to (pół) klasyczne kino drogi, które obrazuje życie trójki nie utrzymujących ze sobą kontaktu rodzeństwa (dwóch braci i siostrę) wciągniętych przez ich dawno niewidzianego ojca w podróż do rodzinnej wioski. Poznajemy więc wpierw jakże różne i barwne jestestwa każdego z trójki naszych bohaterów, a później wsiadamy wraz z nimi do Dacii Duster i udajemy się w szaloną podróż, która odmieni ich życie, a przede wszystkim naprawi złe dotąd wzajemne relacje.<br />
<br />
To bardzo barwna, ciepła, lekka i zabawna opowieść, która trzyma raz za serce, a raz za krtań. Traktuje o szorstkiej przyjaźni, oraz skomplikowanych rodzinnych meandrach, które u źródeł fatalizmu kryją jakąś tajemnicę. Podoba mi się przede wszystkim lekkość w narracji i autentyczność naszych bohaterów, ich momentami ekstrawaganckie relacje oraz sposób komunikowania się. Jest w tym sporo uroku, ale też i kawał błyskotliwego humoru z pogranicza, ja wiem, może nawet i Monty Pythona. Autor z gracją cyrkowca żongluje emocjami, raz stawiając na śmiech, innym razem na smutek, żal i złość. Klasyczna słodko-gorzka opowieść o odkrywaniu własnego ja, o zakopywaniu toporów wojennych i o tym, że z rodziną niekoniecznie najlepiej wychodzi się tylko na zdjęciach.<br />
<br />
Niemniej dostrzegłem też kilka minusów, właściwie to tylko jeden. Film, może nie jest specjalnie za długi, ale i tak kilka razy, już bardziej pod koniec odczuwałem zmęczenie materiału i w myślach szukałem pilota w celu przewinięcia nieco do przodu. Taka mała zadra, ale skubana im bliżej końca, tym bardziej siedziała mi w głowie. Ale za to końcowa scena - cud, miód i orzeszki. Duża, mimo, że mała rzecz. Mocne cztery cycki z plusikiem. Warto dodać do ulubionych.<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://4.bp.blogspot.com/-aS3zkCYLfUM/WAJgIZS-HRI/AAAAAAAAM_8/JFGJmb71MHkg5xGOs40hRok9w83VmEmPwCPcBGAYYCw/s1600/4.png" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="49" data-original-width="266" src="https://4.bp.blogspot.com/-aS3zkCYLfUM/WAJgIZS-HRI/AAAAAAAAM_8/JFGJmb71MHkg5xGOs40hRok9w83VmEmPwCPcBGAYYCw/s1600/4.png" /></a></div>
<br />
<iframe allow="autoplay; encrypted-media" allowfullscreen="" frameborder="0" height="340" src="https://www.youtube.com/embed/5haJDNWiqUY" width="520"></iframe><br />
<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-RJ90OExNEgM/W8zSrny8khI/AAAAAAAASoc/ip9bfL8WYhYKWGzVDZuWpA4bjTBBgNFYQCLcBGAs/s1600/o-clube-dos-canibais-german-movie-poster.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="705" data-original-width="500" height="200" src="https://1.bp.blogspot.com/-RJ90OExNEgM/W8zSrny8khI/AAAAAAAASoc/ip9bfL8WYhYKWGzVDZuWpA4bjTBBgNFYQCLcBGAs/s200/o-clube-dos-canibais-german-movie-poster.jpg" width="141" /></a></div>
<b><span style="font-size: large;">Klub kanibali</span></b><br />
reż. Guto Parente, BRA, 2018<br />
81 min.<br />
Polska premiera: ?<br />
Dramat, Horror, Thriller, Komedia<br />
<br />
<br />
<b>Właśnie na takie filmy chodzę na WFF już przeszło trzynaście lat. <i>Klub kanibali</i> jest jakby szyty na miarę ogólnej stylówki tego festiwalu. Z każdej strony wołał do mnie - Bierz mnie, oglądaj i smakuj! Od razu wiedziałem, że muszę to obejrzeć. A jeszcze świadomość tego, że mam do czynienia z produkcją brazylijską dodawała dodatkowego kopa w cztery litery tak, że Red Bull może się wylać. Zatem nie miałem wyjścia, wyrobiłem sobie kartę członkowską i wstąpiłem na chwilkę na pięterko do ekskluzywnego klubu kanibali.</b><br />
<br />
Właściwie to przechodziłem tylko obok z tragarzami, ale coś tam zdążyłem posmakować. Reżyser Parente przedstawia obraz brazylijskiej elity, bogatych mieszczuchów, którzy pławią się w luksusach. Taka typóweczka - wypasione wille z basenem, super auta, fajne babeczki i beztroska. Słowem - nuda. A jak się człowiek nudzi to do głowy przychodzą mu durne pomysły. W tym przypadku głupim pomysłem okazało się zjadanie innych ludzi, tych biednych, ze slumsów, byle tylko zdrowi byli, no bo jak już jeść, to tylko zdrowe mięsko. Na co komu komplikacje, ból żołądka, mdłości i wrzody.<br />
<br />
Obserwujemy ten specyficzny i bardzo niszowy fetysz, który dla podkreślenia ciężaru zmiksowany jest jeszcze z erotycznym napięciem. Głównym celem obiektywów kamer jest małżeństwo bogaczy, którzy w wolnych chwilach między pracą a nicnierobieniem lubią sobie przekąsić jakieś świeże ludzkie mięsko. No, ale żeby zjeść, trzeba je wpierw jakoś legalnie zdobyć. Najczęściej służy im do tego celu siekiera i znajomości w pośredniaku. Z czasem dowiadujemy się, że takich smakoszy jak oni jest więcej. Regularnie spotykają się na seansach i wszyscy robią sobie wtedy dobrze. Zupełnie jak pewna grupa zboczków w <i>Oczy szeroko zamknięte</i> Kubricka. Tylko bardziej.<br />
<br />
Idealny i wypracowany latami układ pewnego wieczora przypadkowo się wysypuje i tu zaczynają się schody, które doprowadzają do ekhm.... dość ekscentrycznego finału. To tak w skrócie. Film, mimo scen czasem lekko obrzydliwych i brutalnych ma raczej zabawny posmak. Sala często lekko chichotała, ja również. W dodatku są cycki, nie za duże, ale jednak, trzeba to w dzisiejszych czasach szanować. Hitoria fajnie, acz lewniwie toczy się swoim torem w asyście przyjemnej, bardzo pasującej do klimatu muzyczki i ogląda się to po prostu dobrze. Kończy się też pewnego rodzaju happy endem, trochę w stylu Tarantino, jakkolwiek to rozumieć. Bardzo zacna rozrywka i gdyby nie trzeba było jeść ludzkiego mięsa to być może sam bym się zapisał do takiego klubu. To jest świeże!<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://4.bp.blogspot.com/-aS3zkCYLfUM/WAJgIZS-HRI/AAAAAAAAM_8/JFGJmb71MHkg5xGOs40hRok9w83VmEmPwCPcBGAYYCw/s1600/4.png" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="49" data-original-width="266" src="https://4.bp.blogspot.com/-aS3zkCYLfUM/WAJgIZS-HRI/AAAAAAAAM_8/JFGJmb71MHkg5xGOs40hRok9w83VmEmPwCPcBGAYYCw/s1600/4.png" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<iframe allow="autoplay; encrypted-media" allowfullscreen="" frameborder="0" height="340" src="https://www.youtube.com/embed/7HrP804adso" width="520"></iframe><br /></div>
Wujek Ekranhttp://www.blogger.com/profile/12625983942558145503noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8932604720256742178.post-39631452847767438402018-10-19T12:30:00.000+02:002018-10-19T18:43:26.906+02:0034'WFF vol. 2<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-nwiDwmRb5Bs/W8huaoJrktI/AAAAAAAASio/Mw_LajpKwx4M7SkI1pzyQwJNEB_-uocbQCLcBGAs/s1600/7%2Buczuc.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="285" data-original-width="200" height="200" src="https://1.bp.blogspot.com/-nwiDwmRb5Bs/W8huaoJrktI/AAAAAAAASio/Mw_LajpKwx4M7SkI1pzyQwJNEB_-uocbQCLcBGAs/s200/7%2Buczuc.jpg" width="140" /></a></div>
<b><span style="font-size: large;">7 uczuć</span></b><br />
reż. Marek Koterski, 2018, POL<br />
116 min. Kino Świat<br />
Polska premiera: 12.10.2018<br />
Dramat, Komedia<br />
<br />
<br />
<br />
<b>Adaś Miauczyński is back. To jedna z najlepszych kinematograficznych wiadomości tego roku. Trochę się za nim stęskniłem, a moje życie było przez to jakby bez sensu, bez sensu jakby było trochę, a nawet odczuwałem momentami pustkę, czułem, że coś, czegoś mi brakuje, jakiegoś defetyzmu i elementu depresji. No dobra, koloryzuję, ale fakt jest faktem, że micha mi się cieszyła na myśl o tym, że tak oto za chwilę obejrzę kolejne perypetie bohatera tragicznego moich, tfu, naszych czasów.</b><br />
<br />
Tym razem Koterski wymyślił to sobie w taki sposób, że zabierze nas do lat dzieciństwa Adasia, do czasów szkolnych, gdzie rodziła się powoli jego późniejsza, życiowa trauma, smutek i depresja. Ten jeden z najlepszych, ba, być może także i jedynych szanujących się twórców kina artystycznego w Polsce zebrał sporą grupkę liczących się, i tych liczących mniej polskich aktorów, założył im na nogi trampki oraz stare fartuszki szkolne z czerwoną tarczą, po czym wsypał do ich kaw eliksir młodości. Albo LSD, pewny do końca nie jestem. Uważam, że obsadzenie dorosłych w role małych, dwunastoletnich dzieciaków, to iście genialny pomysł. Zobaczyć dajmy na to Kasię Figurę w fartuszku i podkolanówkach, albo Dorocińskiego jak harata w gałę i podpala fajki gdy nikt nie widzi, to creme de la creme aktorskiej improwizacji. Nawet mały Karolak odgrywający w szkolnym przedstawieniu rolę małpy bardzo był tu na miejscu. Życiowa rola, taka nie za dobra. <br />
<br />
Tym razem w postać Adasia Pan reżyser wcielił własną latorośl, która, umówmy się, nie ma najlepszych notowań na giełdzie aktorskiej. Myślę, że przed seansem każdemu przeleciała przez łeb myśl, że „to się przecież nie może udać”. A tu suprajs, czy tam Supraśl. Młody Koterski nie tyle udźwignął narzucony mu przez ojca ciężar, co nawet postanowił z tą sztangą dumnie paradować z jednej sceny do drugiej, jakby próbując przy tym udowodnić, że wszyscy się co do niego mylili. Miał co prawda nieco ułatwione zadanie, gdyż przez cały film grał rozkapryszonego gówniarza, za co prawdę mówiąc nadal dotąd go uważałem, ale myślę, że i tak dał radę. Problem jednak tkwi gdzie indziej. Otóż przez dotychczasowych odtwórców Miauczyńskiego poprzeczka została zawieszona na tyle wysoko, że dosięgnąć do niej miałby dziś problem nawet sam Al Pacino, czy inny Stallone. Zatem siłą rzeczy, mimo, że formalnie nie mogę młodemu Miśkowi niczego konkretnego zarzucić, to i tak zapisze się on najpewniej w mojej głowie jako ten najsłabszy Adaś. Sorry, taki klimat.<br />
<br />
A co z resztą? Film tak mniej więcej do połowy swojej długości mocno bawi i raduje duszę. Przynajmniej moją. Dorośli ludzie wygłupiają się, czuć przyjemny powiem improwizacji. Miło też słyszy się głos Krystyny Czubówny w roli narratora/lekarza Adasia. Ale im dalej w las, tym mina <i>7 uczuć</i> robi się coraz bardziej ponura, przyjmuje kształt zbitego kundla i zaczyna też wąchać kwiatki depresji, tak jakby od spodu. W pewnym momencie zacząłem nawet podejrzewać, że Koterski trochę nie bardzo wie dokąd zmierza, i że zasadniczo mógłby już trochę się streszczać, bo kota darmozjada trzeba w domu nakarmić. Niemniej nadal było względnie dobrze, tylko już trochę za długo, z użyciem zbyt wielu powtórzeń, a ja żądałem finału. A ten, gdy w końcu już nadszedł, okazał się co najwyżej głuchym wystrzałem z kapiszonowca.<br />
<br />
Takie jakieś to trochę bez polotu było i z puentą, która nie chciała usiąść mi nigdzie, nawet na kolanach, że aż nie wiedziałem co mam z nią począć. Połknąć, przerzuć, czy może jednak wypluć. Takie trochę klasyczne flaki z olejem, a trochę WTF? Szkoda, bo film rozpędzał się od początku tempem jednostajnie przyśpieszonym i aż nie do twarzy mu tak z tym ostrym hamowaniem tuż przed końcowymi napisami i spektakularnym dachowaniem. Niemniej nie chcę, żeby to zabrzmiało, jak opierdol jakiś, wielki żal i smutek. Co to to nie. Nie ma tak łatwo. Z kina wyszedłem zadowolony i ukontentowany. Koterski nadal jest w formie, ciągle jeszcze robi dobre, wymagające kino, tak po swojemu, bez oglądania się za siebie. Szanuję bardzo. <br />
<br />
<i>7 uczuć</i> zabiera nas na chwilę do czasów naszej, acz chyba bardziej naszych rodziców młodości, by w oparach nostalgii wbić nam do głów rozżarzony kawał żelastwa w celu zdołowania, naplucia i wyrzucenia na śmieci. Film ma generalnie smutny posmak, mimo, że na opakowaniu jest jak wół napisane „słodycze”, ale osobiście odbieram to za wielką zaletę tej odsłony. Lubię taki gorzko-słodki smak. Koterski niepotrzebnie tylko uderza w moralizatorskie tony, chce coś głosić i tłumaczyć, gada coś o złym wychowaniu w stylu ONZ i Majki Jeżowskiej „Wszystkie dzieci nasze są”. Ja wolałbym skupić się głównie na Adasiu, a on tak jakby momentami jest tu tylko tłem, przez co ostatecznie obniżyłem finalną ocenę o jednego cycka, ale i tak cztery na sześć, to dobry wynik i generalnie polecam.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://3.bp.blogspot.com/-4vliB50DmHY/V2wyrUkBr-I/AAAAAAAAMJk/SmqgW4hNyhM4XR2yNnsmCP1WBAxBnc3WACPcBGAYYCw/s1600/4.png" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="49" data-original-width="266" src="https://3.bp.blogspot.com/-4vliB50DmHY/V2wyrUkBr-I/AAAAAAAAMJk/SmqgW4hNyhM4XR2yNnsmCP1WBAxBnc3WACPcBGAYYCw/s1600/4.png" /></a></div>
<br />
<br />
<iframe allow="autoplay; encrypted-media" allowfullscreen="" frameborder="0" height="340" src="https://www.youtube.com/embed/z0G7UHnIQXA" width="520"></iframe><br />
<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://4.bp.blogspot.com/-nFvz2Fpb9ps/W8hv3DTZ47I/AAAAAAAASi0/n8ez7DHZJ0cpdMhsKvSG5kfJCOUiegPVACLcBGAs/s1600/moje%2Ba.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1000" data-original-width="700" height="200" src="https://4.bp.blogspot.com/-nFvz2Fpb9ps/W8hv3DTZ47I/AAAAAAAASi0/n8ez7DHZJ0cpdMhsKvSG5kfJCOUiegPVACLcBGAs/s200/moje%2Ba.jpg" width="140" /></a></div>
<b><span style="font-size: large;">Moje arcydzieło</span></b><br />
reż. Gastón Duprat, ARG, ESP, 2018<br />
100 min. <br />
Polska premiera: ?<br />
Dramat, Komedia<br />
<br />
<br />
<br />
<b>Zmiana sali i kilka minut później byłem już w Argentynie. Konkretnie to w Buenos Aires i jechałem wypasionym Audi R8, gdzie podczas przejażdżki jeden z głównych bohaterów filmu tłumaczył, dlaczego Buenos jest fajniejsze od dekadenckiego Paryża i globalnego Nowego Jorku. No, mnie przekonał. Mowa o najnowszym dziecku jednego z najciekawszych twórców tej części globu – Gastrona Duprata – <i>Moje arcydzieło</i>.</b><br />
<br />
Jego poprzedni film – <i>Honorowy obywate</i>l, bardzo mocno trafił w me gusta. Przed dwoma laty także był wyświetlany na WFF, a ja mając już bilet w łapie musiałem ostatecznie odpuścić, jeśli dobrze pamiętam, to przez jakiś pieprzony wirus, który mnie rozłożył na łopatki. Ileż musiałem się później nakombinować, żeby go zdobyć i obejrzeć. A z rok się męczyłem, ale warto było. Zatem nazwisko reżysera już wyrobione i skutecznie przetestowane przez moją wątrobę. W związku z tym napaliłem się na jego najnowsze dzieło jak mój nowy kot na mięsne żarcie z puszki. <i>Moje arcydzieło</i> przedstawia świat wielkiej sztuki, w którym poznajemy dwójkę starych przyjaciół, artystę malarza i właściciela niewielkiej galerii, który jednocześnie jest pewnego rodzaju menadżerem tego pierwszego.<br />
<br />
Duet to zaiste, wyborny. Artysta, jak to artysta, lekkoduch, niechluj i niepoprawny optymista z bardzo ekscentrycznym poczuciem humoru. Typowa jednostka aspołeczna wychowana w duchu kulturowej rewolucji ceniąca jedynie samego siebie i mająca wywalone na obowiązujące trendy w sztuce, jak i na te obowiązujące w życiu w ogóle. Jego przyjaciel, to jego rewers, ustatkowany i dojrzały znawca oraz handlarz sztuki idący z duchem czasu, no bo żreć trzeba. Pragmatyczny i pedantyczny do bólu. Ich relacje są bardzo szorstkie, niemal wybuchowe, ale też szczere i charakteryzujące się dużą dawką humoru, i to tego najwyższych lotów.<br />
<br />
Duprat na ich tle obrazuje historię trudnej przyjaźni i wierności życiowym ideałom, nakazuje też pochylić się trochę nad tym, co w życiu naprawdę jest dla nas ważne, a nie to co powinno być bo tak nam mówią w telewizji. Momentami historia ta przypomina mi francuskich <i>Nietykalnych</i>, ale tu, mimo, że jest lokowane sporo lolkontentu, jest także sporo zadumy, która nawołuje do osobistych refleksji. Dlatego jest od <i>Nietykalnych</i> lepsze, ale też to nie ta sama półka gatunkowa, więc nie traktujcie tego zbyt poważnie. Świetnie wyważone emocjonalnie kino z naprawdę idealnie rozrysowaną historią, także z interesującymi zwrotami akcji, które po prostu kapitalnie się sprzedaje na ekranie. Wyborna zabawa i mam szczerą nadzieję, że film trafi do polskich kin.<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://2.bp.blogspot.com/-8RHdnCuD5HM/V_-0avGcZOI/AAAAAAAAM-w/tj4HgTCKQW0uUK7zV9H5XsdsxaFmiblYgCPcBGAYYCw/s1600/5.png" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="49" data-original-width="266" src="https://2.bp.blogspot.com/-8RHdnCuD5HM/V_-0avGcZOI/AAAAAAAAM-w/tj4HgTCKQW0uUK7zV9H5XsdsxaFmiblYgCPcBGAYYCw/s1600/5.png" /></a></div>
<br />
<br />
<iframe allow="autoplay; encrypted-media" allowfullscreen="" frameborder="0" height="340" src="https://www.youtube.com/embed/TKaYCB2yKJc" width="520"></iframe><br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-JKsqAPviIqM/W8hwM17RdxI/AAAAAAAASi8/rriJEqCJw3sHNTi4LPNRt8J-VewEBdfywCLcBGAs/s1600/lajko.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1000" data-original-width="699" height="200" src="https://1.bp.blogspot.com/-JKsqAPviIqM/W8hwM17RdxI/AAAAAAAASi8/rriJEqCJw3sHNTi4LPNRt8J-VewEBdfywCLcBGAs/s200/lajko.jpg" width="139" /></a></div>
<b><span style="font-size: large;">Lajko, cygan w kosmosie</span></b><br />
reż. Balázs Lengyel, HUN, 2018<br />
90 min.<br />
Polska premiera: ?<br />
Komedia, Dramat<br />
<br />
<br />
<br />
<b>Już sam tytuł, opis jak i zwiastun zrobiły mi harmonogram. Pozycja obowiązkowa w tegorocznym programie, a przynajmniej każdy szanujący się kinoman, który poszukuje w kinie Świętego Graala winien pochylić się nad tą węgierską zwariowaną produkcją i jej się nisko ukłonić. Nasi bracia gadający w najdziwniejszym języku świata stworzyli film, którego osobiście ciągle poszukuję w rodzimej kinematografii, niestety nadal bezskutecznie. </b><br />
<b><br /></b>
Reżyser - Balazs Lengyel, tudzież Balazs Polski, to jeszcze żółtodziób, który jak sam z rozbrajającą szczerością zaznaczył przed seansem, jest mało znany nawet na Węgrzech i dla niego obecność tu, na festiwalu w Warszawie to wielka rzecz i cieszy się bardzo, że będziemy mogli wspólnie obejrzeć jego film. Nawet chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wielką frajdę nam wszystkim obecnym na sali sprawił.<br />
<br />
Film idealnie trafił w moje fabryczne ustawienia. Jest tu wszystko. Kapitalna historia, z nutką absurdu i niedorzeczności, kawałek historii, tej dobrze nam znanej, zza żelaznej kurtyny, są wyraziści aktorzy oraz kupa śmiechu. Poznajemy cygana Lajko, który od najmłodszych lat marzył o tym, żeby polecieć w kosmos. W jego okolicznościach przyrody i biorąc pod uwagę czasy w jakich dorastał (lata 30-40 ubiegłego wieku) marzenie rangi tej hmm... dość ekskluzywnej. Ale małe cyganiątko nie zrażało się i między codziennymi obowiązkami cygana pracował nad stworzeniem napędu rakietowego bazującym na gnojówce, by w szczytowym momencie swoich badań, wystrzelić drewniany wychodek w powietrze. Niestety wraz z jego matulą.<br />
<br />
Z czasem nasz Lajko dorasta i dziwnym zrządzeniem losu trafia w czasach zimnej wojny do Bajkonuru, radzieckiego kosmodromu, gdzie w latach 50-tych bierze udział w testach kosmicznych w ramach przyjaźni bratnich socjalistycznych narodów. Poznajemy więc Jurija Gagarina, psa Łajkę, nazistowską Helgę, mongolskiego mnicha, estońskiego kontrrewolucjonistę i creme de la creme tej absurdalnej historii – Leonida Breżniewa, 4. Sekretarza Generalnego KPZR, o którym można by stworzyć oddzielny film, gdyż ponieważ, skradł niemal cały plan dla siebie. Rola wprost epicka i choćby tylko dla niego warto poszperać za jakiś czas w sieci, by ściągnąć film i mieć go na swoim rozkładzie. Warto po pięciokroć. Węgrzy zrobili kolejny raz świetne i zabawne kino będące nieco na bakier z wszelkimi poprawnościami jakie ciągle gdzieś się nam nieproszone pchają miedzy wódkę i zakąskę. Ege szege dre Panie Lengyel!<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://2.bp.blogspot.com/-8RHdnCuD5HM/V_-0avGcZOI/AAAAAAAAM-w/tj4HgTCKQW0uUK7zV9H5XsdsxaFmiblYgCPcBGAYYCw/s1600/5.png" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="49" data-original-width="266" src="https://2.bp.blogspot.com/-8RHdnCuD5HM/V_-0avGcZOI/AAAAAAAAM-w/tj4HgTCKQW0uUK7zV9H5XsdsxaFmiblYgCPcBGAYYCw/s1600/5.png" /></a></div>
<br />
<br />
<iframe allow="autoplay; encrypted-media" allowfullscreen="" frameborder="0" height="340" src="https://www.youtube.com/embed/s_XkUnJCP6Y" width="520"></iframe><br />
<br /></div>
Wujek Ekranhttp://www.blogger.com/profile/12625983942558145503noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-8932604720256742178.post-52879787496301796742018-10-17T17:02:00.003+02:002018-10-17T17:24:15.573+02:0034'WFF vol. 1<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://2.bp.blogspot.com/-gfFsL8ktHlo/W8OFd_yKHgI/AAAAAAAAShc/FGMKskMKX0kZCX1jK77Uo4WAtqeXITCVQCLcBGAs/s1600/un%2Bange.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="268" data-original-width="182" height="200" src="https://2.bp.blogspot.com/-gfFsL8ktHlo/W8OFd_yKHgI/AAAAAAAAShc/FGMKskMKX0kZCX1jK77Uo4WAtqeXITCVQCLcBGAs/s200/un%2Bange.jpg" width="135" /></a></div>
<b><span style="font-size: large;">Anioł</span></b><br />
reż. Koen Mortier, BEL, HOL, SEN, 2018<br />
105 min.<br />
Polska premiera: ?<br />
Dramat<br />
<br />
<br />
<div class="MsoNormal">
<b>My tu gadu gadu, a to już mija się szósty dzień Warszawskiego Festiwalu Filmowego, wypadałoby więc coś napisać. W pierwszej części skupię się na trzech filmach, tych mniej znanych i na które liczyłem chyba najmniej. Tak się złożyło, że były wyświetlane w pierwszej kolejności, zatem na początek mojego maratonu padło na belgijskiego <i>Anioła</i>, który bazuje na powieści Dimitriego Verhulsta i opowiada o ostatnich dniach życia belgijskiego kolarza Franka Vandenbroucke zmarłego w Senegalu w roku 2009. </b></div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Vandenbroucke to swego czasu dość znana postać dla znawców zawodowego kolarstwa, czyli dla jakiejś 0,00001 % populacji Ziemi. W przeszłości wygrywał wiele jednodniowych klasyków, startował też w największych tourach, wygrał nawet dwa etapy na Vuelta a Espana i klasyfikację punktową. W życiu prywatnym był jednak dość kontrowersyjny. Był m.in. podejrzany o posiadanie i zażywanie środków dopingujących, zatrzymywany za jazdę po pijaku (mniemam, że nie rowerem), cierpiał też na depresję i próbował kilka razy popełnić samobójstwo. Zmarł przebywając na wakacjach w Senegalu z powodu zakrzepu płucnego. Cóż, jakie życie, taki rap.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
W bardzo inspirowanym tymże życiorysem filmie jego rolę odegrał fikcyjny kolarz o nazwisku Thierry, którego poznajemy podczas wylotu na wakacje do Senegalu właśnie. Facet z pozoru poukładany emocjonalnie i ambitny, ale po godzinach lubi sobie trochę dychnąć, także wciągnąć trochę koksu, poszprycować się strzykawką z bliżej nieokreśloną substancją, do tego facet trochę pije i jara - taki typowy zawodowy sportowiec. Podczas pobytu w Dakarze w nocnym klubie poznaje miejscową kurtyzanę, nie powiem, sam bym się w takiej gazeli zatracił. Dochodzi więc do klasycznego zauroczenia w oparach fajek, w oparach koksu, w oparach wódki. Ależ to romantyczne...</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Obserwujemy ich romans przez jedną szaloną noc w afrykańskich klimatach, której ostatecznie Thierry, tak jak i Tour de France - nigdy nie ukończy, Z góry wygląda to wszystko na całkiem ciekawą acz nieco ckliwą historię, bynajmniej jednak nie pachnie tu jakimś banalnym pudrowanym romansem dla Grażyny spod Mielca, raczej stanowi wizualizację odwiecznej tęsknoty nas, męskich świń za tą jedną jedyną, za którą w naszych marzeniach uganiamy się jak wariaci, a których w realnym życiu znaleźć jakoś nie sposób. No i cóż. Miało być tak światowo, czerwone dywany, wywiady miały być, a wyszło jak w tym naszym ostatnim meczu w Lidze Europy z Włochami. Stratą bramki w ostatnich minutach, tyle, że tu reżyser dojebał nam już w pierwszej minucie. </div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Sama historia jest ok, wciąga jak główny bohater koks. Jest całkiem pomysłowo rozrysowany wątek, problem polega jednak na warstwie wizualnej, tej stricte technicznej. Otóż twórcy, nie wiedzieć czemu postawili na bardzo dynamiczne ruchy kamery i wielkie zbliżenia. Efekt jest dramatycznie zły, jakby kamerą bawił się jakiś pięcioletni Brajanek. Całosć sprawia wrażenie kręcenia filmu telefonem. Obraz trzęsie się w sposób nie do zaakceptowania przez mój błędnik. Sorry, ale tak filmów się nie robi, a przynajmniej nie powinno. Miałem chęć zadać pytanie obecnemu na pokazie reżyserowi - „Koen, why?”, ale śpieszyłem się na następny seans. Mam nadzieję, że ktoś z publiczności zrobił to za mnie. Szkoda wielka, bo ta historia warta jest wyjścia do kina. Fajnie odwzorowanie afrykańskiej rzeczywistości i namiętności pomiędzy dwojgiem ludzi pochodzących z jakże skrajnie różnych światów, ma to w sobie coś z bajki. Ale tego niestety nie da się oglądać. Oczy bolą i płaczą, dlatego z mocnej czwórki film ląduje na trzecim cycku.</div>
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://3.bp.blogspot.com/-_Dy9KSbjupg/V_-1-leZMtI/AAAAAAAAM_I/WGlF0DUlMy0tPrUrBEPCWMcyOb0zkbbKQCPcBGAYYCw/s1600/3.png" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="49" data-original-width="266" src="https://3.bp.blogspot.com/-_Dy9KSbjupg/V_-1-leZMtI/AAAAAAAAM_I/WGlF0DUlMy0tPrUrBEPCWMcyOb0zkbbKQCPcBGAYYCw/s1600/3.png" /></a></div>
<br /></div>
<iframe allow="autoplay; encrypted-media" allowfullscreen="" frameborder="0" height="340" src="https://www.youtube.com/embed/sweAStvONcY" width="520"></iframe><br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://4.bp.blogspot.com/-OGwiGAYfzvU/W8OJ62pUSbI/AAAAAAAASho/HBKzeCVWzMIl9lXYVgU8hiq3Z9xSjy-twCLcBGAs/s1600/467850-a-tramway-in-jerusalem-0-230-0-345-crop.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="345" data-original-width="230" height="200" src="https://4.bp.blogspot.com/-OGwiGAYfzvU/W8OJ62pUSbI/AAAAAAAASho/HBKzeCVWzMIl9lXYVgU8hiq3Z9xSjy-twCLcBGAs/s200/467850-a-tramway-in-jerusalem-0-230-0-345-crop.jpg" width="133" /></a></div>
<b><span style="font-size: large;">Tramwaj w Jerozolimie</span></b><br />
reż. Amos Gitai, ISR, 2018<br />
94 min.<br />
Polska premiera: ?<br />
Dramat<br />
<br />
<br />
<div class="MsoNormal">
<b>Niestety potem było tylko gorzej. Film otwarcia festiwalu, w dodatku światowa premiera. Nikt jeszcze praktycznie tego filmu nie widział, zatem nie można było zawczasu gdzieś w sieci przeczytać, że to strata czasu np. Z początku film wydał mi się mało interesujący i przy pierwszej selekcji wrzuciłem go do koszyka z napisem 2 sort. Ale tak się jakoś dziwnie złożyło, że śledząc z ołówkiem w łapie późniejszy harmonogram, w sobotnim okienku, kiedy miałem akurat wolne, ze wszystkich wyświetlanych w tym czasie filmów <i>Tramwaj w Jerozolimie</i> zapowiadał się tak jakby najlepiej. Zatem ostatecznie zakreśliłem go w swoim scenariuszu, Pani w kasie grzecznie wydrukowała bilet i cyk, klamka zapadła. Niestety. </b></div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Żałuję ogromnie, bo to był bezsprzecznie jeden z najgorszych filmów jaki widziałem w tym roku. We łbie mi się nie mieści jak można było z mimo wszystko dość obiecującego projektu zrobić takie śmierdzące gówno. Z opisu wyglądało to na taką trochę Jarmuschową improwizowaną jazdę bez trzymanki, na typowy samograj, którego nie da się spieprzyć. Mamy bowiem proszę ja was tramwaj, taki nowoczesny i niskopodłogowy, który sobie jedzie po torach w Jerozolimie. Niby nic, ale warto mieć świadomość, że trasa tego tramwaju przebiega przez różne dzielnice i osiedla, raz jedzie przez dzielnice żydowskie, innym razem przez arabskie, raz Betlejem za szybą, raz Ramallach, czy inny Gusz Dan. To tak jakby trochę większy hardcore niż jazda tramwajem po warszawskiej Pradze. Po zmroku. Z miejscowymi Sebixami na pokładzie. </div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Nasz pejsaty tramwaj tak sobie więc jedzie, a na kolejnych przystankach wsiadają do niego różni pasażerowie - raz z pejsem i inną jarmułką, a raz z burką czy inną hidżabą. Nad wszystkim czuwa gospodarz domu, który krzywdy nie da zrobić nikomu, znaczy się uzbrojony ochroniarz, taki tramwajowy szeryf z charyzmą i aparycją naszych kanarów, który według własnego widzimisię może nagle kogoś wylegitymować, ba, może sobie nawet jakiegoś podejrzanego pasażera obezwładnić i wykopać z tramwaju. Tak to się proszę ja was podróżuje komunikacją w Izraelu. Zatem mamy całkiem obiecujący motyw wyjściowy, który w dodatku gdzieś tam z tyłu głowy łechtał mi czaszkę od wewnątrz, gdyż powiem wam w tajemnicy, że miałem kiedyś takiego pomysła, aby napisać scenariusz, w którym jedzie sobie taki tramwaj po Warszawie, tyle, że nie niskopodłogowy, i że też dosiadają się różni pasażerowie, a ja dzieląc ich perypetie, dramaty i historie na odrębne sceny robię z tego film, taki wiecie, trochę w stylu Tarantino.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Gdzieś tam więc miałem nadzieję, że zupełnie obcy mi reżyser pójdzie w podobnym kierunku i tego zwyczajnie nie spierdoli, a ja będę miał jakąś tam satysfakcję, że i tak wpadłem na to pierwszy. Niestety tu także brutalnie się zawiodłem. Z całych kilkunastu dziwnie rozrysowanych historyjek godne wyróżnienia nadają się może ze dwie i to też tak na siłę. Reszta, to opowieści tak miałkie i nudne, że telewizyjna debata kandydatów na Prezydenta Warszawy jawi się przy tym jak „Jeden z dziesięciu” przy „Ex na plaży”. Pasażerowie tramwaju jacyś tacy nie za dobrzy, gadają jakieś koszmarne bzdury, właściwie to oni w ogóle mało rozmawiają ze sobą, raczej wygłaszają monologi tak durne, jak ostatnia wypowiedź Suskiego na temat lotniska w Radomiu. A ze osiemnaście razy patrzyłem w kinie na zegarek i modliłem o końcowe napisy. Tego się po prostu nie dało oglądać. Postanowiłem więc uciąć sobie komara, ha, wspaniały pomysł wuju, zawsze to jakaś korzyść z wydania 20 zł na bilet. Niestety nie siadło. Musiałem więc cierpieć i dogorywać do końca. Szkoda mojego czasu, waszego tym bardziej. Zatem, jeśli gdzieś i kiedyś natraficie na ten tytuł – spierdalajcie jak Adaś Miauczyński na planie filmu z którego sam spierdolił.</div>
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://3.bp.blogspot.com/-sH4k6rd9mxc/V_4Nw0ZsQbI/AAAAAAAAM98/tw308zj9WpAtuRfHHRWyqI41N3hBYW6QQCPcBGAYYCw/s1600/2.png" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="49" data-original-width="266" src="https://3.bp.blogspot.com/-sH4k6rd9mxc/V_4Nw0ZsQbI/AAAAAAAAM98/tw308zj9WpAtuRfHHRWyqI41N3hBYW6QQCPcBGAYYCw/s1600/2.png" /></a></div>
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="340" mozallowfullscreen="" src="https://player.vimeo.com/video/287727215?color=B30000&title=0&byline=0&portrait=0" webkitallowfullscreen="" width="520"></iframe><br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://4.bp.blogspot.com/-HWZZmFhuiXA/W8ONHiBsG3I/AAAAAAAASh0/a5aS9D6Qz8UGKd6QxF8HMbXp6Y0LTPDWQCLcBGAs/s1600/MV5BYjdiZWU2NWEtMDBmYy00ZDllLThiNGItYjY5NDVkMzBiYWJiXkEyXkFqcGdeQXVyMjg1OTIzNTY%2540._V1_SY1000_CR0%252C0%252C676%252C1000_AL_%2B%25281%2529.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1000" data-original-width="676" height="200" src="https://4.bp.blogspot.com/-HWZZmFhuiXA/W8ONHiBsG3I/AAAAAAAASh0/a5aS9D6Qz8UGKd6QxF8HMbXp6Y0LTPDWQCLcBGAs/s200/MV5BYjdiZWU2NWEtMDBmYy00ZDllLThiNGItYjY5NDVkMzBiYWJiXkEyXkFqcGdeQXVyMjg1OTIzNTY%2540._V1_SY1000_CR0%252C0%252C676%252C1000_AL_%2B%25281%2529.jpg" width="135" /></a></div>
<b><span style="font-size: large;">Zanurzenie</span></b><br />
reż. Yona Rozenkier, ISR, 2018<br />
90 min.<br />
Polska premiera: ?<br />
Dramat, Wojenny<br />
<br />
<br />
<b>Trzecim filmem obejrzanym pierwszego dnia, przepraszam, to już był drugi, był również owoc izraelskiej kinematografii (ależ kumulacja) - Zanurzenie. Jednak tym razem była to już produkcja o bardzo przyzwoitych i obiecujących recenzjach krytyki, zdobywca nagród na najlepszy izraelski film, aktorów i debiutu reżyserskiego, a także zdobywca nagrody na festiwalu w Locarno. Ok, tym razem już trochę mniej niewiadomych, można więc było zaryzykować. </b><br />
<br />
Film opowiada o historii pewnej rodziny mieszkającej na (w?) kibucu tuż przy granicy z Libanem, w którym to aktualnie toczą się działania wojenne. Każdy z pozostałej tu garstki mieszkańców chodzi z kałachem zawieszonym na ramieniu, zatroskane matki przyrządzają obiad z wciśniętą giwerą za pasek spodni, a cykliczne bombardowania z powietrza to taki niewinny przerywnik codziennej rutyny, jak dajmy na to poranna kawa w korpo. Rzeczywistość jest tu więc z jednej strony dość przygnębiająca, z drugiej zaś dostarcza śladowe ilości humoru, tego z rodziny czarnych. <br />
<br />
Do takiej oto rzeczywistości przyjeżdża na pogrzeb ojca jeden z trzech braci, który swego czasu opuścił rodzinną wioskę i wyniósł się do Tel Avivu wkurwiając przy tym wszystkich pozostałych członków rodziny. Na tle wojny z Libanem rozgrywa się więc inna batalia, ta rodzinna, w której poznajemy losy i dramaty wszystkich członków tej zwariowanej familii. Jest czasem kupa śmiechu, czasem trochę łez, świetnie jest to wszystko wyważone, czuć dojrzałość reżysera, mimo, że to przecież żółtodziób. Klasycznie słodko-gorzka opowieść o lojalności, braterstwie i patriotyzmie z wojną w tle. Bardzo przyjemnie to się ogląda i mam nadzieję, że film wypłynie na szersze wody. Jakby co, to polecam.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://4.bp.blogspot.com/-aS3zkCYLfUM/WAJgIZS-HRI/AAAAAAAAM_8/JFGJmb71MHkg5xGOs40hRok9w83VmEmPwCPcBGAYYCw/s1600/4.png" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="49" data-original-width="266" src="https://4.bp.blogspot.com/-aS3zkCYLfUM/WAJgIZS-HRI/AAAAAAAAM_8/JFGJmb71MHkg5xGOs40hRok9w83VmEmPwCPcBGAYYCw/s1600/4.png" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<iframe allow="autoplay; encrypted-media" allowfullscreen="" frameborder="0" height="340" src="https://www.youtube.com/embed/wpwG_qq6kuI" width="520"></iframe><br />
<br />
<br /></div>
Wujek Ekranhttp://www.blogger.com/profile/12625983942558145503noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8932604720256742178.post-55830721256594133752018-09-25T10:28:00.000+02:002018-09-25T18:58:17.278+02:00Gliniarz z Ku Klux Klanu<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://2.bp.blogspot.com/-ngI3yInthPY/W6duQWQ7jpI/AAAAAAAASbY/q2aUhZb-xLs8XwMSMoqRBK--snKbZBr6QCLcBGAs/s1600/blackkklansman_poster_2.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1063" height="200" src="https://2.bp.blogspot.com/-ngI3yInthPY/W6duQWQ7jpI/AAAAAAAASbY/q2aUhZb-xLs8XwMSMoqRBK--snKbZBr6QCLcBGAs/s200/blackkklansman_poster_2.jpg" width="132" /></a></div>
<b><span style="font-size: large;">BlacKkKlansman</span></b><br />
reż. Spike Lee, USA, 2018<br />
128 min. United International Pictures<br />
Polska premiera: 14.09.2018<br />
Dramat, Komedia, Biograficzny, Polityczny<br />
<br />
<br />
<br />
<b>Mój związek emocjonalny z twórczością Spike’a Lee można porównać do starego małżeństwa, które jest ze sobą, bo kiedyś uwierzyło w motylki w brzuchu, ale proza życia i upływ czasu wygasiły niemal do zera żar oraz namiętność, pozostał więc już tylko chłód, milczenie i wzajemny szacunek. Moimi motylkami w brzuchu były swego czasu <i>Mordercze lato </i>(1999) oraz <i>25 godzina</i> (2002), potem… no cóż, potem do głosu doszła właśnie proza życia i klasyczne zmęczenie materiału.</b><br />
<br />
Społeczne i polityczne zaangażowanie Spike’a Lee w kwestie rasowe, jego wieloletnia walka z uprzedzeniami, dyskryminacją Afroamerykanów i szeroko pojętym rasizmem są doskonale znane w jego twórczości jak i w filmowym środowisku, z resztą sam na ten status solidnie zapracował. Może sobie obecnie na to pozwolić, gdyż jest bodaj pierwszym czarnoskórym twórcą w Hollywood, który otrzymał na to glejt od białych i tych… no wiecie, z pejsami. Generalnie nie mam z tym większych problemów, bowiem uważam, że kwestie rasowe, wbrew temu co się powszechnie mówi, są obecnie jednym z najmniejszych problemów współczesnego świata, który od zawsze był różnorodny i wielokulturowy, przez co także niesprawiedliwy oraz brutalny. I żadna kampania społeczna, polityczna poprawność oraz apele polityków, a już tym bardziej celebrytów tego nie zmienią.<br />
<br />
Na swój sposób szanuję Lee za jego konsekwencję i upór, oraz za to, że ciągle chce być zaangażowany społecznie i zależy mu na tym, aby oddziaływać na rzesze ludzi. Lata lecą, a on ciągle stara się płynąć z głównym nurtem rewolucji, mimo, że ten wylewa się już z koryta rzeki i zalewa coraz więcej okolicznych pól i pastwisk. Spike Lee, może niezbyt nachalnie, ale jednak, nakreśla swoim dbiorcom to, co i jak mają myśleć. Ok, robi to dziś niemal każdy, byle Kinga Rusin, czy inna Wojciechowska, każdy ma do tego prawo, na tym właśnie polega wolność i demokracja o które walczyli nasi ojcowie, ale ci dali się zabić także za możliwość nie godzenia się na wszystko i bezwarunkowo, zawsze i wszędzie. Nikt nie jest bowiem nieomylny, nikt nie ma wyłączności na prawdę, a świat jest o wiele bardziej skomplikowany niż nam się wydaje.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://1.bp.blogspot.com/-tJzOC5ez3jY/W6dwKZCS-5I/AAAAAAAASbk/VWXYvgbR_tgZ1jRJ4fONCiuxNa0RMzE1ACLcBGAs/s1600/1111.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="515" data-original-width="996" height="206" src="https://1.bp.blogspot.com/-tJzOC5ez3jY/W6dwKZCS-5I/AAAAAAAASbk/VWXYvgbR_tgZ1jRJ4fONCiuxNa0RMzE1ACLcBGAs/s400/1111.jpg" width="400" /></a></div>
<br />
Dążę do tego, że nie zawsze jest mi po drodze z wydźwiękiem filmów Spike’a Lee. Powiedziałbym wręcz, że częściej poruszamy się po innych torach, które może i prowadzą do tego samego celu, ale po drodze mijamy inne stacje i miasta. Tak jest i tym razem. Jego najnowsze dziecko - <i>BlacKkKlansman</i>, to z pozoru lekka i luźna opowieść w oparach czarnego nomen omen humoru, inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, które mają w sobie potencjał na bardzo solidne, wyraziste i zaangażowane kino. Tym razem jednak Lee stawia na większą przyswajalność i szerszy odbiór, przez co konstruuje fabułę w taki sposób, aby ta była bardziej zrozumiała dla przeciętnego odbiorcy. Decyduje się na kino lekkie, powabne i zabawne, stawia na widowiskowość, ale tylko w konstrukcji i z pozoru, bowiem między wierszami zamieszcza bardzo wiele politycznej agitacji i to tej wagi ciężkiej.<br />
<br />
<i>BlacKkKlansman</i> opowiada o historii Rona Stallwortha, pierwszego czarnoskórego policjanta w Colorado Springs, który wsławił się tym, że stał się także pierwszym czarnoskórym, który został członkiem „Organizacji”, znaczy się Ku Klux Klanu. Oczywiście w celach infiltracji środowiska.„Czarnuch w KKK”, brzmi trochę niedorzecznie i właśnie w takiej konwencji reżyser sprzedaje nam tą historię. Co i rusz nawiedza nas tu sporo śmiechu, zabawnych gagów i splotów wydarzeń, które są zrealizowane w typowo Spike’owy sposób - za pomocą szybkich i sprawnych cięć na pulpicie montażowym. Ogląda się to naprawdę przednio, jak dajmy na to <i>Gliniarza z Beverly Hills</i>. Ciężko jest nie polubić błyskotliwego Stallwortha, który z gracją Eddiego Murphy’ego giba się z jednej sceny do drugiej. W filmie dostaje się wszystkim, Czarnym Panterom, KKK, Żydom, acz wiadomo, że najwięcej białym - heloł, to przecież rasistowskie lata 70-te, ale trzeba to Lee przyznać, że przez większość filmu nie wali tylko do jednej bramki, a stara się rozgrywać mecz w sposób uczciwy. Być może zdaje sobie sprawę, że do kin pójdą w większości ludzie biali (to nie jest rasizm, tylko fakt), a żreć przecież trzeba.<br />
<br />
Ale ta jego twórcza nieinwazyjność jest bardzo powierzchowna. Im dalej w las tym więcej analogii do dzisiejszej rzeczywistości, która dla reżysera właśnie zatacza kolejny okrąg. Pojawiają się więc w filmie hasła z kampanii wyborczej Donalda Trumpa, a także drobne uszczypliwości, by na samym końcu wystrzelić z największej armaty chowanej przez cały czas gdzieś z tyłu za kotarą. Film w tej fazie wpisuje się bardzo wyraziście w anty Trumpową narrację, subiektywnie wpływając na widza i sugerując mu przy tym, że Trump = rasizm = zło wcielone. Wyważona dotąd narracja przyjmuje zerojedynkową pozę i jasno stawia się po konkretnej stronie barykady. Trochę szkoda, bo cała wcześniejsza ciężka praca straciła trochę na sile i znaczeniu. Film przez to raczej nie będzie skłaniał do głębszej refleksji, nie będzie ważnym głosem w dyskusji i nie bedzie bawił się w konstruktywną krytykę. Będzie po prostu paszkwilem wymierzonym w jednego człowieka. No dobra, może dwóch.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://3.bp.blogspot.com/-kqbmZsFMRXk/W6dwKj6SSJI/AAAAAAAASbo/_7hgGSXLlzwciIE_betha-RYEto4bUhBwCEwYBhgL/s1600/22222.png" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="657" data-original-width="1600" height="163" src="https://3.bp.blogspot.com/-kqbmZsFMRXk/W6dwKj6SSJI/AAAAAAAASbo/_7hgGSXLlzwciIE_betha-RYEto4bUhBwCEwYBhgL/s400/22222.png" width="400" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
Lee obiera drogę wydeptaną już przez innych krytykantów w Hollywood i przyjmuje pozę kolejnego mema z fejsa wymierzonego w rasistę Trumpa i Partię Republikanów, którzy wiadomo, odpowiadają za wszystko co złe tam za oceanem, także za koklusz i gradobicie na całym świecie. Myślę, że Lee raczej nie spowoduje tego, że wyborcy Trumpa, oraz reszta świata, który dotąd miał to głęboko w dupie zmienią nagle zdanie, zobaczą jego film i powiedzą: <i>"Matko Bosko, wreszcie przejrzeliśmy na oczy, dziękujemy ci Panie reżyserze!"</i>. Przypomina mi to wszystko trochę dzisiejsze reakcje i komentarze w Polsce na temat <i>Kleru</i> Smarzowskiego, który także zdaje się stawiać na zerojedynkową narrację, a nawet czyni to w bardziej radykalny sposób niż Lee. I w tym przypadku wydaje się trafiać głównie do już przekonanych epatując przy tym własnym wewnętrznym wkurwem. Dlatego właśnie tak bardzo szanuję <i>Spotlight </i>Toma McCarthy'ego, który zapraszając do dyskusji obie strony konfliktu i nazywając gówno po imieniu starał się oddzielić ziarno od plew w sposób transparentny i uczciwy. Spike Lee, mimo, iż przez większość część filmu przyjmuje dość umiarkowaną pozę, koniec końców tylko pogłębia podział, który jest dość subiektywnie rozrysowany grubą kreską i niczego tak po prawdzie nie zmienia. Dolewa tylko oliwy do ognia, przez co widz wychodząc z kina czuje bardziej wkurwienie i chętniej sięga po karabin, czy tam inną klawiaturę, oraz zasiada do własnej krucjaty.<br />
<br />
Oczywiście twórca ma do tego prawo i nie zamierzam go z tego rozliczać, ani tym bardziej krytykować, mogę się co najwyżej nie zgodzić, co też delikatnie czynię. Każda grupa społeczna, religijna i polityczna toczy własną wojnę, cały nasz świat zbudowany jest z milionów takich małych i dużych konfliktów. To powoduje, że czujemy się bardziej potrzebni i że coś od nas zależy, dlatego się angażujemy i pchamy nierzadko w wielkie bagno, często cudze, lub sztucznie stworzone, a potem orientujemy się nagle, że nie ma już odwrotu. Jedni nazywają to demokracją, inni dyktaturą większości, jeszcze inni obroną Konstytucji, jeden diabeł, mechanizmy są podobne wszędzie. Dodatkowego smaczku dodaje fakt, że <i>BlacKkKlansman</i> zdobył w Cannes nagrodę Grand Prix za najlepszy film, sądzę, że głównie za jego polityczny wydźwięk, dostarczając wyraźnie zorientowanemu politycznie środowisku filmowemu kolejnej małej radości. Cóż, był czas przywyknąć i oswoić z myślą, że kino jest dziś niebezpiecznym narzędziem w walce o interesy określonych grup.<br />
<br />
Ale też, czy warto się tym przejmować? Moim zdaniem nie bardzo. Warto mieć jednak świadomość tego, że żyjemy w czasach centralnie sterowanych, że narzucane nam są konkretne punkty widzenia, często w sposób ordynarny i nachalny, i że trzeba umieć nauczyć się je rozróżniać, czytać między wierszami, wyciągać wnioski, najlepiej samodzielnie, bowiem jeśli otrzepiemy <i>BlacKkKlansman </i>z tej politycznej agitki, dostrzeżemy w nim kawałek solidnego filmidła z dobrymi rolami, zabawnymi dialogami i dawką czarnego humoru, do czego mimo wszystko namawiam. Black Power, White Power, Shalom!<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://3.bp.blogspot.com/-4vliB50DmHY/V2wyrUkBr-I/AAAAAAAAMJk/SmqgW4hNyhM4XR2yNnsmCP1WBAxBnc3WACPcBGAYYCw/s1600/4.png" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="49" data-original-width="266" src="https://3.bp.blogspot.com/-4vliB50DmHY/V2wyrUkBr-I/AAAAAAAAMJk/SmqgW4hNyhM4XR2yNnsmCP1WBAxBnc3WACPcBGAYYCw/s1600/4.png" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<br />
<iframe allow="autoplay; encrypted-media" allowfullscreen="" frameborder="0" height="340" src="https://www.youtube.com/embed/qRLIWytLOzc" width="520"></iframe><br /></div>
Wujek Ekranhttp://www.blogger.com/profile/12625983942558145503noreply@blogger.com0