poniedziałek, 31 grudnia 2018

Bunga Bunga

Loro / Oni
reż. Paolo Sorrentino, ITA, FRA, 2018
151 min. Gutek Film
Polska premiera: 28.12.2018
Biograficzny, Dramat, Komedia



Signore e signori, il caimano arriva! – Tak Silvio Berlusconi zwykł zapowiadać samego siebie. Aligator. Tym mianem ochrzciła go lewica, jego polityczni oponenci. Miało obrażać, stało się inaczej, ponieważ tak na prawdę nigdy i nic nie było w stanie go obrazić. Każdą skierowaną w jego stronę obelgę szybko potrafił z uśmiechem przekonwertować na zabawną i ironiczną zaletę. Taki właśnie jest/był Silvio Berlusconi, najdłużej urzędujący premier w powojennej historii Włoch, trzeci najbogatszy człowiek na Półwyspie Apenińskim, twórca telewizyjnego imperium, magnat budowlany, ex właściciel klubu AC Milan, dwukrotny rozwodnik i obyczajowy skandalista, który wielce miłował piękne kobiety (wino i śpiew) oraz władzę, co więcej, był w tym niedościgniony.

Postać na tyle barwna, że nie sposób przejść obojętnie obok cienia jaki jeszcze do dziś rzuca na cały świat, i to nawet mimo tego, że od lat skrywa się z dala od słońca. Atakowali i walczyli z nim niemal wszyscy, nie tylko ci, którym bliska była ideologiczna lewica oraz komunizm, bali się go, a jednocześnie wpraszali głęboko w jego cztery litery nawet jego polityczni sojusznicy, ministrowie i członkowie jego partii. Przez wiele lat był prawdziwym ojcem chrzestnym włoskiej polityki, szarą eminencją, która dodawała kolorytu zarówno na bezbarwnych politycznych międzynarodowych szczytach, jak i błyszczała na imprezowych parkietach od Sycylii po Mediolan i od rana do nocy. Berlusconi w szczycie swojego istnienia żył według autorskiego scenariusza napisanego w myśl nieśmiertelnej włoskiej zasady - Dolce Vita. Człowiek impreza, życiowy egoista i ekscentryk, miłośnik piękna i kobiet, skandalista i pan Bunga Bunga w jednej osobie w końcu doczekał się ekranowego dzieła na miarę swojej wielkości.

Kiedy więc dowiedziałem się, że Paolo Sorrentino, mój człowiek w świecie wielkiego, autorskiego kina robi podejście do biografii Berlusconiego, to aż nie napiszę jaka to fizjologiczna reakcja zadziała mi się gdzieś tam na podbrzuszu. No bo kto jak nie On? Krajan, mimo, że neapolitańczyk, który doskonale potrafił wgłębić się w artystyczną i snobistyczną bohemę Rzymu, był z automatu jedynym i zarazem idealnym kandydatem do pokazania światu, ale chyba przede wszystkim samym Włochom jak działają mechanizmy władzy, biznesu i polityki z uwypukleniem okresu wielkich przemian oraz "włoskiego marzenia", które ucieleśniał sobą Silvio Berlsusconi właśnie.

Nie będę kłamał, to był najbardziej wyczekiwany przeze mnie tytuł mijającego właśnie roku. I od razu powiem, ze warto było czekać te 360 dni. Ale na wstępie musiałem zmierzyć sie z lekkim zawodem, gdyż Sorrentino zdecydował się pokazać światu skróconą wersję i zamiast dwóch części jakie zobaczyli tylko Włosi musimy zadowolić się jedną, pociętą z przeszło czterech i pół godzin materiału do dwóch trzydziestu. Z jednej strony to zupełnie zrozumiałe. Raz, że wysiedzieć w kinie ponad cztery godziny to wielkie wyzwanie dla przeciętnego kinomana i duże ryzyko dla dystrybucji, dwa, jest to w zasadzie włoska epopeja i wiele zawartych w niej niuansów może zrozumieć tylko mieszkaniec Półwyspu Apenińskiego. Niemniej zawsze jest jakaś druga strona medalu i świadomość doświadczenia ledwie 60% treści z całości trochę jednak gdzieś mnie tam z tyłu głowy uwiera. Tym bardziej, że to niestety wyraźnie czuć i widać w wielu scenach, które czasem zdają się być ze sobą powiązane jakimś dziwnym kluczem chaosu, ale w zasadzie jest to jedyny znaczący minus jakiego tu doświadczyłem i odtąd będzie już tylko lepiej.


Sorrentino w postać Berlusconiego wcielił... no kogóżby innego jak nie Toniego Servillo, swojego etatowego pupila, który jeśli zajdzie taka potrzeba zagrałby chyba nawet traktor. Mimo mojego prywatnego uwielbienia do tego człowieka byłem nieco sceptycznie nastawiony do takiego wyboru, gdyż za cholerę nie mogłem sobie wyobrazić Servillo w skórze Silvio. I będąc już po kinowej lekturze, mimo, że czasem rzeczywiście wygląda z tym swoim wiecznym uśmieszkiem i dziwaczną tapetą na twarzy lekko komicznie, to jednak zwracam honor - jest dobrze, a nawet bardzo. Znowu się udało panie reżyserze.

Zresztą, umówmy się, Loro/Oni, to nie tylko Berlusconi i teraz już wiem, skąd ten tytuł zapodany w trzeciej osobie i liczbie mnogiej. Sorrentino opowiada w nim o całej klasie politycznej, o mitycznej grupie trzymającej władzę, która jest zupełnie odseperowana od rzeczywistości i zasadniczo niewiele kuma z życia zwykłych, szarych żuczków. To niby oczywista i mało szokująca rzeczywistość w każdej demokracji, republice, królestwie, a nawet dyktaturze, niemniej ciągle warto o tym mówić i ukazywać jej kontrasty. Sam Berlusconi pokazuje się na ekranie stosunkowo późno, reżyser tym samym bawi się widzem i podsyca w nim ciekawość, niecierpliwość oraz pewnego rodzaju pożądanie. To samo dzieje się z kolejno przedstawianymi nam bohaterami umorusanymi w plebejskiej zabawie, biblijnej sodomie i gomorze, którzy gdzieś pomiędzy wciąganiem koksu, rypaniu i świeceniu cyckami utwardzają grunt pod rzeczywistosć i codzienność elit - tytułowych "Ich".

I kiedy tak mija pierwsze kilkadziesiąt minut filmu zapodanych w klimacie imprez w stylu Wielkiego piękna łamane na Warsaw Shore, poznajemy w końcu "jego" w przededniu ponownego odzyskania władzy we Włoszech w roku 2007. Bardzo ciekawiło mnie w jakim świetle to wszystko nastąpi, oraz jak Sorrentino pokaże nam tak charyzmatycznego i tak wielce demonizowanego człowieka, którego jednak pokochało miliony Włochów? Czy może zostanie jednoznacznie przez niego potępiony, wszak artystyczne środowisko we Włoszech, deliktanie rzecz ujmując, nigdy za nim nie przepadało, a może wręcz przeciwnie i pokaże go jako wzorowego męża stanu? Z wielką ulgą mogę teraz napisać, że Sorrentino podszedł do tematu zdroworozsądkowo, czyli uczciwie, jednoczesnie ukazując jego zalety i wady, sukcesy i porażki, ale głównie skupił się na jego prywatnym życiu, relacjach z najbliższymi i jego melancholii, acz, i tu patrz mój zarzut, przez skrócenie historii dowiadujemy się o nim stosunkowo niewiele.

Reżyser za to strzela jak asami z rękawa iluzją wielkiego świata, bogactwa, ściemy i polityki, która stanowi jakże pożądany bilet do innego, lepszego świata znanego nam, szarym Kowalskim głównie z Pudelka i kolorowych rubryk opisujących zwykle pusty żywot nie mniej pustych celebrytów. Kontrast między "Nimi" a "Nami" jest przez niego umiejętnie rozrysowany, ale momentami trudno dostrzegalny. Dużo bardziej widoczny jest on dopiero w końcowej fazie tej szalonej opowieści. Wcześniej, przez bite dwie godziny uczestniczymy w witalnym Bunga Bunga, któremu towarzyszą równie epickie cycki, ogolone bobry, tony koksu i różnej maści alkoholu, to wszystko leje się strumieniami i sypie kilogramami, a ja czułem się jak na imprezie marzeń, na którą nigdy nie zostałem wpuszczony, no bo albo obuw nie ten, albo zły adres, albo mi się nie chciało. Niemniej fajnie jest sobie na to wszystko popatrzeć i powzdychać do świetnych cycków na ekranie boleśnie sobie przy tym uświadamiając, że piękno życia każdego dnia ucieka nam gdzieś między palcami.


Jednak Sorrentino z czasem tonuje te rozmarzone i skąpane w ejakulacie nastroje. W tym przepychu i szalonej jeździe bez trzymanki dostrzega wiele zagrożeń i niebezpieczeństw, czym rzecz jasna postanawia podzielić się także z widzem. Dostrzegalne jest wielkie zagubienie oraz naiwność ukazanych nam pięknych i młodych ludzi, którzy pragną żyć jak tytułowi "Oni", u boku wielkiego Silvio. Z dużym trudem i poświęceniem dostają się do jego świata i nagle brutalnie odkrywają, a my wraz z nimi, że to nie jest wcale miejsce dla nas, że to tylko iluzja, a za fasadą ze złota i marmuru kryją się nicość, próżnia i nieświadomość. Acz piękna, trzeba przyznać. Reżyser ukazując nam tą żelazną zależność próbuje uświadomić i przestrzec przed pokusami, egoizmem i tanim populizmem, ale nie robi tego tak jak kościół katolicki, zerojedynkowo, tylko bezrefleksyjnie ukazuje niewątpliwe plusy takiego postępowania skąpane w bezsprzecznych minusach. Wszystko widoczne jak na dłoni i jedyne czego potrzeba, to mądrości, by wszystko odpowiednio wyważyć.

Ale to tylko jedna strona medalu tej opowieści. Druga, skupiona jest na jednym konkretnym człowieku przedstawionym nam u szczytu biznesowej i politycznej kariery, który jednocześnie jest pogrążony w melancholii oraz w mentalnym kryzysie. 70-letni Berlusconi z gracją Kabaretu Starszych Panów balansuje na szachownicy życia gdzieś pomiędzy Królową a zwykłym pionkiem. Bardzo podoba mi się takie przedstawienie jego postaci. Nie ma tu klasycznej biografii zapodanej w hollywoodzkim stylu "od zera do milionera", tylko od razu poznajemy człowieka będącego u szczytu kariery,  majętnego i wpływowego, którego boją się i jednocześnie kochają niemal całe Włochy. Sorrentino próbuje odpowiedzieć na pytanie, jak to możliwe, że taki człowiek jak on przez tyle lat dzierżył samodzielnie władzę, a także, jak to możliwe, że tak jawne, głównie moralne zepsucie w elitach władzy jest tak bekrytycznie akceptowane przez całą masę poddanego mu społeczeństwa? I właśnie ten wątek polityczny ze społecznym tłem bardzo mi się w Loro/Oni podoba. Z jednej strony Włosi są przyzwyczajeni do pewnego rodzaju politycznego dyktatu i klasowego podziału w stylu mafijnym, z drugiej zaś, Sorrentino na tle rodzimej historii opowiada tak naprawdę o mechanizmach zachodzących na całym świecie oraz ogólnym wpływie polityki i biznesu na społeczeństwo. To bardzo udany i rzadko przedstawiany dziś w kinie eksperyment i warto się nad tym niżej pochylić.

W filmie ukazane są co najmniej dwie piękne sceny, które doskonale pokazują stosunek jednych do drugich, czyli "Ich" do "Nas" i choćby tylko dlatego warto obejrzeć tą filmową impresję. Nie chcę ich dosłownie opisywać, by nie psuć wam frajdy z oglądania, napiszę tylko, że chodzi o sposób sprzedawania ludziom iluzji o możliwości spełnienia ich marzeń, że polityka i wielkie obietnice to nic innego jak próba sprzedania nam garnków przez telefon, tudzież nowego apartamentu, którego tak po prawdzie w ogóle nie potrzebujemy. Niby oczywistość, ale jakże pięknie nakręcona przez Sorrentino i cudownie zagrana przez Servillo, co stanowi dla mnie creme de la creme całego filmu. W ogóle jest tu jeszcze wiele takich bardziej lub mniej znaczących smaczków, które w oparciu o audiowizualną ekspresję reżysera próbują odpowiedzieć na pewne porozrzucane niedbale po całej taśmie filmowej pytania, w czym przyznaję, Sorrentino jest prawdziwym mistrzem. Czuć tu wyraźnie ducha Wielkiego piękna i z pewnością oglądając go kilka razy za każdym razem natrafię jeszcze na coś nowego, na co wcześniej nie zwróciłem uwagi. Mnogość zawoalowanej treści przedstawionej w formacie obrazkowym oraz z manierą teledysków na MTV jest iście porażająca. Tu nawet kilkusekundowy przerywnik między jedną, a drugą sceną potrafi wołać tysiącem słów. Magia.


W Loro/Oni roi się także od dwuznacznych i bardzo wymownych scen, które starają się komentować aktualną rzeczywistość, nie tylko tą, w której żyją sami Włosi, ale oczywiście głównie w opariu o ich kraj. Np. bardzo charakterystyczne jest ukazanie słynnego trzęsienia ziemii w L'Aquilii w roku 2009, które reżyser postanowił wykorzystać do uwypuklenia podziału między światem iluzji reprezentującym władzę, a światem rzeczywistym, prawdziwym, ległym pod gruzami zrujnowanego miasta. Końcowa scena z napisami, która ukazuje ratowników odpoczywających na tle ruin kościoła, to po prostu poezja kina nacechowana tak wielkim symbolizmem, że można go wyciskać godzinami jak wodę z mokrej gąbki.

Na koniec dwa słowa o aktorstwie. Toni Servillo zagrał Berlusconiego w taki sposób, ze nie sposób go nie polubić. Osobiście nigdy nie miałem z tym większych problemów, wszak facet był ideologicznie skierowany na prawo sceny politycznej, wielbił piękne kobiety, piłkę nożną, był też na bakier z konwenansami i poprawnością polityczną, czym może często irytował, ale jako fan barwności życia oraz przyziemnych przyjemności uznaję to za bardzo pożądaną dziś jakość życia w sferze publicznej jaka niegdyś na wiele lat zadomowiła się na salonach lasu szarości. Dziś takich polityków już nie robią, to pewne jak techno w Trendzie, ale jeszcze nie wiem do końca, czy to dobrze, czy może jednak już aby niekoniecznie. Z jednej strony polityka tak bardzo mi już zbrzydła, że przestaję powoli oczekiwać od niej rzetelności i uczciwości, o powadze nie wspominając, z drugiej zaś, ciągle żyję iluzją, że może w końcu doczekam się w niej autentyczności, ucziwości i poszanowania dla bliźniego (o ja głupi i naiwny). I sądzę, że kręcąc ten film ta myśl zaprzątała głowę także samego Sorrentino. Z pewnością film ten powinien sprowokować was do podobnych przemyśleń, przynajmniej tak mnie się wydaje.

Warto tu jeszcze wspomnieć o naszej Kasi Smutniak, która zgodziła się na bardzo odważną i uwodzicielską rolę albańskiej bogini, jednej z muz filmowego Berlusconiego, która swym seksapilem uwiodła także i mnie. Ale też, żeby być uczciwym napiszę, że właściwie to niewiele trzeba, żeby mnie w sobie rozkochać. Wystarczy pokazać cycki i mieć to coś w oczach. Niemniej Kasia zrobiła to z klasą i chciałem ją za to pochwalić.

O filmie mógłbym jeszcze długo, bo to jeden z tych obrazów, który jest nasiąknięty wieloznacznością  i wielowymiarowością. Z pewnością jest to obraz, którego parafrazując klasyka, nie zapomnę go nigdy, kolejny w kolekcji Sorrentino, który już nie tyle wyrasta ponad przeciętność, co sam wyznacza standardy trudne do osiągnięcia przez innych. To zupełnie inny wymiar kina, którego łaknę i które przeżywam całym sobą, była to także prawdziwa rozkosz dla wszystkich moich zmysłów, prawie jak udział w nieziemskiej imprezie po zażyciu Metylenodioksymetamfetaminy, co w ciemnościach sali kinowej potęgowały doznania w stylu głośnego wystrzału korka od szampana w rzędzie gdzieś obok, oraz brzdęk przewracanych pustych, szklanych butelek po, jak mniemam piwie.

Ale Loro/Oni to także coś więcej niż tylko imprezowa jazda bez moralnych i fizycznych barier, to także cenny i unikalny głos w ważnej dyskusji na tematy stricte społeczne, polityczne, klasowe oraz te czysto ludzkie. Reżyser niczego i nikogo jawnie nie osądza, ale za to głośno komentuje rzeczywistosć zmuszając widza do interakcji dużo bardziej, niż Netflix w swoim najnowszym projekcie Black Mirror: Bandersnatch. Tylko niestety tego człowieka jest tu jakby najmniej i liczę bardzo na to, że z pełnej wersji filmu jaka mam nadzieję niebawem wypłynie na szerokie wody Internetu dowiem się o nim czegoś więcej. Dlatego koniec końców w finalnej ocenie odejmuję jednego cycka. To wprawdzie nadal jest epickie Bunga Bunga, w którym nie będę ściemniał, chciałbym kiedyś wziąć udział, ale gdy tylko opadnie po nim cała zawierucha, pył i brokat, zastany kac może stać się nie do zniesienia. Ale gdyby mnie ktoś wtedy zapytał, czy warto było szaleć tak...? bez wahania odrzekłbym - No pewnie, że warto. Polej i posyp mi więcej.






wtorek, 18 grudnia 2018

Pustka niemal doskonała

Roma
reż. Alfonso Cuarón, MEX, USA, 2018
135 min. Netflix
Polska premiera: 14.12.2018
Dramat



Pisząc w kwietniu przy okazji Anihiliacji, że oglądając w dniu premiery film nie na ekranie kina, lecz w domu na kanapie jest pewnego rodzaju niebezpiecznym precedensem mogącym w niedalekiej przyszłości skruszyć mocne dotąd kinowe fundamenty, nie spodziewałem się jeszcze, że ledwie pół roku później kolejny taki przypadek będzie jeszcze bardziej rewolucyjny, wszak mamy właśnie do czynienia już nie tylko z niezłą fabularną produkcją Netflixa, lecz z głośnym filmem cenionego reżysera nagrodzonego Złotym Lwem na festiwalu w Wenecji i w ogóle z jednym z najbardziej oczekiwanych projektów roku ociekającego ejakulatem ktytyki. Ot tak, tu i teraz, na kanapie. Jakby to powiedział Owen Wilson - Wow.

Zdumiewa także fakt, że festiwale filmowe z pierwszej ligi zaczęły tak szybko zapraszać do siebie produkcje "platformowe", będące do tej pory jakby w opozycji do konserwatywnego kinowego status-quo. Co więcej, zaczynają je nagradzać najwyższymi laurami, a te bez krępacji rozpychają się już śmielej łokciami wsród kinowych wyjadaczy. Co prawda są jeszcze tacy, którzy ciągle się jeszcze opierają i zaklinają rzeczywistość,  np. festiwal w Cannes, ale konie po betonie już ruszyły i nikt ich zatrzymywał raczej nie będzie. Chyba, że samobójca. W ogóle to wicher zmian w tej branży zaiwania tak szybko, że wcale nie zdziwi mnie fakt, że lada chwila zaczną znikać z mapy świata kina i to te tuż za rogiem. Na co komu one skoro jest Netflix, HBO, Amazon Prime, Showmax... wróć! Showmax już nie. Nie to, żebym płakał z tego powodu, kina to nie dinozaury - nie wyginą, tak samo jak nie odejdą w niebyt tradycyjne książki, mimo, że od lat nas tym straszą, ale drobny lifting jakiś by im się jednak przydał. A nawet nie tyle kinom, co dystrybutorom i producentom, którzy muszą szybko przestawić się na nowe realia. W każdym razie Netflix rzucił w nich wszystkich ciężką rękawicą z żelbetonu i czeka na reakcje.

Z punktu widzenia odbiorcy ta raczkująca rewolucja winna przynieść sporo korzyści, wszak na końcu procesu trawienia i tak rozchodzi się tylko o jedno, o dostęp do pożądanej treści i zadowolenie klienta. Jeśli ktoś postanawia ją nam podać na srebrnej tacy bez konieczności wychodzenia z domu, bez dodatkowych pośredników, półgodzinnych bloków reklamowych, gadających bab obok w kinie i zapachu spalonego popcornu, to jest to sytuacja typu win-win. I właśnie tak nalezy traktować mariaż Netflixa z Alfonso Cuarónem, którzy wspólnie i w porozumieniu spłodzili obraz w wielu aspektach iście rewolucyjny, głównie pod kątem dystrybucji, ale nie tylko, Roma, to projekt, który nisko pochyla się temu, co w kinie najcenniejsze - magii.


A przynajmniej tak twierdzi krytyka. Ja, no cóż, do szanowanego krytyka mam na szczęście tak daleko, jak stąd do ciepłej i słonecznej wiosny, dlatego też dla odmiany mogę trochę ponarzekać. Niestety jest na co. Ale też, żeby uciąć spekulacje rodzące się właśnie w waszych głowach, finalnie uznaję Romę za dzieło wielkie, tyle, że nie wybitne, jak widzi to wielu. Ale do rzeczy.

Cuarón stworzył bardzo ascetyczne, wyciszone i skupione na rodzinie kino, które w czerni i bieli koloruje rzeczywistość Meksyku lat 70-tych. Wraca w ten sposób do swojej Ojczyzny, dzieciństwa i autorskich korzeni posiłkując się przy tym nostalgią, czasem w dużych ilościach, by przedstawić bardzo osobiste i kompletne dzieło. Dzieło, które chwyta za serce głównie z punktu widzenia realizacji. Tu Pan reżyser kupił mnie w całości, a właściwie to nic nie musiał mi płacić. Ci co mnie czytają od lat wiedzą już doskonale, że jestem osobą chorobliwie wręcz uwrażliwioną na punkcie sztuki obrazu. Uwielbiam i bacznie zwracam uwagę swoim błędnikiem nie na CO, lecz w JAKI sposób pokazuje się na ekranie. Czasem jestem w tym fetyszu nie do wytrzymania, że aż sam mam z tym problem, ale nic na to nie poradzę, że lubię ładne rzeczy. W tym aspekcie Cuarón rozbił bank. Bezapelacyjnie. Film jest obłędny wizualnie. Kadry, praca i ruchy skupionej na detalach kamery, do tego długie, lecz nie puste ujęcia utkane z wyrazistej czerni i bieli zachwyciły mnie tak bardzo, że choćby już tylko z tego powodu powinienem upaśc przed twórcą na kolana, by ucałować mu stópki.

Niestety w treści znajduję już jednak nieco więcej lężacych na jezdni progów zwalniająych, po których, czy cię tego chce, czy nie, trzeba się było przejechać. Historia Romy skupiona jest na wielodzietnej, dobrze sytuowanej mieszczańskiej rodzinie cenionego Doktora, oraz na służących im dwóm młodym kobietom, z perspektywy których obserwujemy powolny rozpad idealnego modelu rodziny. W oczy rzuca się także charakterystyczny dla Meksyku tamtych lat podział klasowy, z wyraźnym, acz spejcalnie niezaangażowanym politycznie historycznym tłem, w którym ukazana jest fala radykalizacji młodzieży i studentów jaka doprowadziła do licznych protestów oraz zbrojnej reakcji rządu. W tym niespokojnym czasie i niemal w centrum wydarzeń Cuarón przedstawia obraz rodziny nacechowany miłością taką trochę w stylu "la dolce vita". Ten kontrast i naturalne sprzeczności są motorem napędowym całej sennie poprowadzonej opowieści.


Sposób przedstawienia głównych postaci stoi na wysokim poziomie. Ale nie chodzi tu tylko o wymiar stricte ludzki. Tu każdy przedmiot żyje i woła do widza, nawet psie kupy. Perfekcyjne odwzrorowanie ludzkich emocji, osobistych rozterek, drobnych porażek i radości napędza witalność Romy, ale też i dostarcza jej nieco słabości. To, co według wielu krytyków stanowi jej najcenniejszą cechę, mnie osobiście nieco wadzi. Fabuła istnieje, ale tak jakby teoretycznie. Poza kilkoma bardzo krzykliwymi scenami, które z pewnością zapadną na dłużej w mojej pamięci, ba, nawet w historii kina, to jednak nie dzieje się tu zbyt wiele. Spokojnie można byłoby ją upchnąć w 30-minutowym krótkim metrażu, ale wtedy oczywiście nie byłoby takiego efektu i wybuchów emocji. Wolę jednak rozwiązanie jakie przedstawił reżyser, jest przynajmniej ładnie, ale też trzeba przy tym uzbroić się w cierpliwość.

Niestety męczyła mnie trochę subtelność oraz wrażliwość niektórych postaci, która jest tu mocno kobieca i uległa. Z jednej strony jest to zupełnie zrozumiałe, wszak to one są tu głównymi bohaterkami, z drugiej zaś, Cuarón ukazuje ten skomplikowany świat właśnie z tej jednej, kobiecej perspektywy i momentami bardzo brakowało mi jej męskiego, bardziej szorstkiego dopełnienia. Samcze pierwiastki oczywiście także są tu obecne, ale jeśli już się pojawiają, to mają mocno negatywny wydźwięk, definiują głównie zdradę, tchórzostwo, agresję i śmierć. Autor ukazuje męskość jako coś niedojrzałego i złego, skupiając się głównie na kobiecym instynckie przetrwania. Bohaterki pozostawione same sobie muszą w chwili największej próby radzić sobie same, i to oczywiście ma wiele uroku oraz mocno zyskuje na ogólnej subtelności dzieła, ale miękkość w ten sposób budowanego szkieletu opowieści dla mnie jest nieco zbyt hmm... miałka. Roma wydaje się być rodzaju niemęskoosobowego. To w istocie bardzo kobiecy film, co nie jest wadą samą w sobie, ale nie do każdego trafi z taką samą mocą przekazu.


Niemniej ogląda sie to wspaniale. Film jest prawdziwy, ciepły i uderzający swoją wyrazistością, dziś rzadko kto sięga po taką formę ekspresji i choćby tylko za to należą się Cuarónowi brawa. Doskonale rozumiem wysyp wielkich słów jakie pojawiają się w kontekście Romy, to rzeczywiście jest kino czerpiące całymi garściami z gatunkowej klasyki, zrodzone z emocji i dla emocji, obdarte ze złudzeń i sztuczności, zanurzone w alkowach kinematograficznej magii. To wszystko sprawia, że Roma wydaje się być filmem wybitnym, bardzo skupionym na człowieku. Jednak dla mnie jest wielki głównie z punktu widzenia obrazu i procesu realizacji, gdyż poza tym dostrzegam kałuże pełne emocjonalnej pustki, acz przyznaję, obłędnie dobrze naszkicowanej. Bohaterowie mówią do mnie czasem w niezrozumiałym języku, nie potrafię więc w pełni podzielać ich cierpienia, radości i bólu, obserwuję ich trochę w sposób beznamiętny, spaceruję niby po tych samych ulicach Mexico City, ale tak jakby bardziej palcem po mapie, a chyba jednak nie o to powinno chodzić w tego typu obrazie.

Szanuję bardzo Cuaróna za ten projekt, także za to, że powstał w kooperacji z masowym dytrybutorem, którego głównym celem jest dostarczanie niekoniecznie dobrej treści do jak największej ilości osób według ścisłych wytycznych zawartych w tabelkach w Excelu. Roma z pewnością zalicza się do treści trudnych i wymagających oraz śmiertelnie poważnych, zatem sam fakt, że trafiła na platformę Netflixa robi już na mnie duże wrażenie. Być może potrzebuję nieco więcej czasu, żeby dostrzec w niej coś więcej, niż tylko estetyczną rozkosz, a może też wcale niekoniecznie i gdy ochłonę to nadal będzie ona dla mnie "tylko" trochę piękna i trochę pusta, ale jeśli już pustka ma wyglądać tak poetycko jak Roma, to chciałbym móc spacerować po jej ulicach codziennie.