wtorek, 25 września 2018

Gliniarz z Ku Klux Klanu

BlacKkKlansman
reż. Spike Lee, USA, 2018
128 min. United International Pictures
Polska premiera: 14.09.2018
Dramat, Komedia, Biograficzny, Polityczny



Mój związek emocjonalny z twórczością Spike’a Lee można porównać do starego małżeństwa, które jest ze sobą, bo kiedyś uwierzyło w motylki w brzuchu, ale proza życia i upływ czasu wygasiły niemal do zera żar oraz namiętność, pozostał więc już tylko chłód, milczenie i wzajemny szacunek. Moimi motylkami w brzuchu były swego czasu Mordercze lato (1999) oraz 25 godzina (2002), potem… no cóż, potem do głosu doszła właśnie proza życia i klasyczne zmęczenie materiału.

Społeczne i polityczne zaangażowanie Spike’a Lee w kwestie rasowe, jego wieloletnia walka z uprzedzeniami, dyskryminacją Afroamerykanów i szeroko pojętym rasizmem są doskonale znane w  jego twórczości jak i w filmowym środowisku, z resztą sam na ten status solidnie zapracował. Może sobie obecnie na to pozwolić, gdyż jest bodaj pierwszym czarnoskórym twórcą w Hollywood, który otrzymał na to glejt od białych i tych… no wiecie, z pejsami. Generalnie nie mam z tym większych problemów, bowiem uważam, że kwestie rasowe, wbrew temu co się powszechnie mówi, są obecnie jednym z najmniejszych problemów współczesnego świata, który od zawsze był różnorodny i wielokulturowy, przez co także niesprawiedliwy oraz brutalny. I żadna kampania społeczna, polityczna poprawność oraz apele polityków, a już tym bardziej celebrytów tego nie zmienią.

Na swój sposób szanuję Lee za jego konsekwencję i upór, oraz za to, że ciągle chce być zaangażowany społecznie i zależy mu na tym, aby oddziaływać na rzesze ludzi. Lata lecą, a on ciągle stara się płynąć z głównym nurtem rewolucji, mimo, że ten wylewa się już z koryta rzeki i zalewa coraz więcej okolicznych pól i pastwisk. Spike Lee, może niezbyt nachalnie, ale jednak, nakreśla swoim dbiorcom to, co i jak mają myśleć. Ok, robi to dziś niemal każdy, byle Kinga Rusin, czy inna Wojciechowska, każdy ma do tego prawo, na tym właśnie polega wolność i demokracja o które walczyli nasi ojcowie, ale ci dali się zabić także za możliwość nie godzenia się na wszystko i bezwarunkowo, zawsze i wszędzie. Nikt nie jest bowiem nieomylny, nikt nie ma wyłączności na prawdę, a świat jest o wiele bardziej skomplikowany niż nam się wydaje.


Dążę do tego, że nie zawsze jest mi po drodze z wydźwiękiem filmów Spike’a Lee. Powiedziałbym wręcz, że częściej poruszamy się po innych torach, które może i prowadzą do tego samego celu, ale po drodze mijamy inne stacje i miasta. Tak jest i tym razem. Jego najnowsze dziecko - BlacKkKlansman, to z pozoru lekka i luźna opowieść w oparach czarnego nomen omen humoru, inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, które mają w sobie potencjał na bardzo solidne, wyraziste i zaangażowane kino. Tym razem jednak Lee stawia na większą przyswajalność i szerszy odbiór, przez co konstruuje fabułę w taki sposób, aby ta była bardziej zrozumiała dla przeciętnego odbiorcy. Decyduje się na kino lekkie, powabne i zabawne, stawia na widowiskowość, ale tylko w konstrukcji i z pozoru, bowiem między wierszami zamieszcza bardzo wiele politycznej agitacji i to tej wagi ciężkiej.

BlacKkKlansman opowiada o historii Rona Stallwortha, pierwszego czarnoskórego policjanta w Colorado Springs, który wsławił się tym, że stał się także pierwszym czarnoskórym, który został członkiem „Organizacji”, znaczy się Ku Klux Klanu. Oczywiście w celach infiltracji środowiska.„Czarnuch w KKK”, brzmi trochę niedorzecznie i właśnie w takiej konwencji reżyser sprzedaje nam tą historię. Co i rusz nawiedza nas tu sporo śmiechu, zabawnych gagów i splotów wydarzeń, które są zrealizowane w typowo Spike’owy sposób - za pomocą szybkich i sprawnych cięć na pulpicie montażowym. Ogląda się to naprawdę przednio, jak dajmy na to Gliniarza z Beverly Hills. Ciężko jest nie polubić błyskotliwego Stallwortha, który z gracją Eddiego Murphy’ego giba się z jednej sceny do drugiej. W filmie dostaje się wszystkim, Czarnym Panterom, KKK, Żydom, acz wiadomo, że najwięcej białym - heloł, to przecież rasistowskie lata 70-te, ale trzeba to Lee przyznać, że przez większość filmu nie wali tylko do jednej bramki, a stara się rozgrywać mecz w sposób uczciwy. Być może zdaje sobie sprawę, że do kin pójdą w większości ludzie biali (to nie jest rasizm, tylko fakt), a żreć przecież trzeba.

Ale ta jego twórcza nieinwazyjność jest bardzo powierzchowna. Im dalej w las tym więcej analogii do dzisiejszej rzeczywistości, która dla reżysera właśnie zatacza kolejny okrąg. Pojawiają się więc w filmie hasła z kampanii wyborczej Donalda Trumpa, a także drobne uszczypliwości, by na samym końcu wystrzelić z największej armaty chowanej przez cały czas gdzieś z tyłu za kotarą. Film w tej fazie wpisuje się bardzo wyraziście w anty Trumpową narrację, subiektywnie wpływając na widza i sugerując mu przy tym, że Trump = rasizm = zło wcielone. Wyważona dotąd narracja przyjmuje zerojedynkową pozę i jasno stawia się po konkretnej stronie barykady. Trochę szkoda, bo cała wcześniejsza ciężka praca straciła trochę na sile i znaczeniu. Film przez to raczej nie będzie skłaniał do głębszej refleksji, nie będzie ważnym głosem w dyskusji i nie bedzie bawił się w konstruktywną krytykę. Będzie po prostu paszkwilem wymierzonym w jednego człowieka. No dobra, może dwóch.


Lee obiera drogę wydeptaną już przez innych krytykantów w Hollywood i przyjmuje pozę kolejnego mema z fejsa wymierzonego w rasistę Trumpa i Partię Republikanów, którzy wiadomo, odpowiadają za wszystko co złe tam za oceanem, także za koklusz i gradobicie na całym świecie. Myślę, że Lee raczej nie spowoduje tego, że wyborcy Trumpa, oraz reszta świata, który dotąd miał to głęboko w dupie zmienią nagle zdanie, zobaczą jego film i powiedzą: "Matko Bosko, wreszcie przejrzeliśmy na oczy, dziękujemy ci Panie reżyserze!". Przypomina mi to wszystko trochę dzisiejsze reakcje i komentarze w Polsce na temat Kleru Smarzowskiego, który także zdaje się stawiać na zerojedynkową narrację, a nawet czyni to w bardziej radykalny sposób niż Lee. I w tym przypadku wydaje się trafiać głównie do już przekonanych epatując przy tym własnym wewnętrznym wkurwem. Dlatego właśnie tak bardzo szanuję Spotlight Toma McCarthy'ego, który zapraszając do dyskusji obie strony konfliktu i nazywając gówno po imieniu starał się oddzielić ziarno od plew w sposób transparentny i uczciwy. Spike Lee, mimo, iż przez większość część filmu przyjmuje dość umiarkowaną pozę, koniec końców tylko pogłębia podział, który jest dość subiektywnie rozrysowany grubą kreską i niczego tak po prawdzie nie zmienia. Dolewa tylko oliwy do ognia, przez co widz wychodząc z kina czuje bardziej wkurwienie i chętniej sięga po karabin, czy tam inną klawiaturę, oraz zasiada do własnej krucjaty.

Oczywiście twórca ma do tego prawo i nie zamierzam go z tego rozliczać, ani tym bardziej krytykować, mogę się co najwyżej nie zgodzić, co też delikatnie czynię. Każda grupa społeczna, religijna i polityczna toczy własną wojnę, cały nasz świat zbudowany jest z milionów takich małych i dużych konfliktów. To powoduje, że czujemy się bardziej potrzebni i że coś od nas zależy, dlatego się angażujemy i pchamy nierzadko w wielkie bagno, często cudze, lub sztucznie stworzone, a potem orientujemy się nagle, że nie ma już odwrotu. Jedni nazywają to demokracją, inni dyktaturą większości, jeszcze inni obroną Konstytucji, jeden diabeł, mechanizmy są podobne wszędzie. Dodatkowego smaczku dodaje fakt, że BlacKkKlansman zdobył w Cannes nagrodę Grand Prix za najlepszy film, sądzę, że głównie za jego polityczny wydźwięk, dostarczając wyraźnie zorientowanemu politycznie środowisku filmowemu kolejnej małej radości. Cóż, był czas przywyknąć i oswoić z myślą, że kino jest dziś niebezpiecznym narzędziem w walce o interesy określonych grup.

Ale też, czy warto się tym przejmować? Moim zdaniem nie bardzo. Warto mieć jednak świadomość tego, że żyjemy w czasach centralnie sterowanych, że narzucane nam są konkretne punkty widzenia, często w sposób ordynarny i nachalny, i że trzeba umieć nauczyć się je rozróżniać, czytać między wierszami, wyciągać wnioski, najlepiej samodzielnie, bowiem jeśli otrzepiemy BlacKkKlansman z tej politycznej agitki, dostrzeżemy w nim kawałek solidnego filmidła z dobrymi rolami, zabawnymi dialogami i dawką czarnego humoru, do czego mimo wszystko namawiam. Black Power, White Power, Shalom!





czwartek, 13 września 2018

50 twarzy Geeka

Tajemnice Silver Lake
reż. David Robert Mitchell, USA, 2018
139 min. Gutek Film
Polska premiera: 21.09.2018
Kryminał, Komedia


Niewątpliwym plusem nadchodzącej jesieni, prawdopodobnie także jedynym, jest fakt, że w kinach zaczyna się picie życie. Po kilkumiesięcznej wakacyjnej zamule w końcu pojawiają się w nich tytuły ciekawe, poważne i długo oczekiwane, przez co letnia kinowa ramówka jawi się przy jesiennych premierach niczym blada dupa przy opalonej. Niby dupa jest tylko jedna, ale opalona dupeczka to… rozumiecie. Dzięki temu świadomość coraz szybciej spadającej temperatury za oknem, ubywającego dnia oraz jesiennych kolekcji ubrań zalewających właśnie galerie handlowe staje się mniej bolesna, acz spójrzmy prawdzie w oczy, w ogólnym kontekście niewiele to zmienia i jesienno-zimowa chujnia nadal będzie jesienno-zimową chujnią, niemniej w tej chujni zawsze można jakoś tam się urządzić i poukładać klocki po swojemu, przez co czas oczekiwania na pierwsze przebiśniegi może być nieco mniej dramatyczny. Jednym z moich ulubionych jesiennych środków antydepresyjnych, obok alkoholu i all inclusive w Grecji, jest kino właśnie.

Trochę się już za nim stęskniłem, gdyż zwykle w okresie letnim robię sobie od niego wolne, a raczej to kino robi sobie wolne ode mnie i stawia na trochę innego klienta, czy tam widza, wszystko jedno. Ja w tym czasie wybieram palmy, drinki i dziewczynki, wiadomo, ale wrzesień to międzynarodowy miesiąc opamiętania się i wśród homosapiensów wzrasta popyt na kulturowe odchamienie się. Idąc więc za wewnętrznym głosem swojego moralnego kaca wybrałem się do kina zobaczyć co tam po wakacjach skrzypi między fotelami. Postawiłem na pokaz przedpremierowy najnowszego filmu Davida Roberta Mitchella - Tajemnice Sliver Lake, który zarówno w zwiastunie jak i opisie jawił mi się trochę jako narkotyczny trip rodem z Las Vegas Parano Hunter S. Thompsona, co zaiste, bardzo wpasowało się w me gusta konwertujące się właśnie z letniego trybu egzystencji na jesienny.

I żeby nie przedłużać, bo nam ACTA2 znów internety chce zaorać, zatem trzeba się streszczać, powiem, tfu, napiszę, że to był zaiste, fantastyczny seans. Tajemnice Silver Lake to jeden z najbardziej szalonych filmowych projektów jaki miałem przyjemność widzieć w tym roku, a kto wie, może nawet i od lat kilku. Mitchell to w sumie jeszcze młokos, przynajmniej z mojego punktu siedzenia, który zasłynął kilka lat temu art-house’owym horrorem Coś za mną chodzi i nawet dało się gdzieniegdzie usłyszeć, że to talent na miarę nowego Carpentera. Czy tak się stanie, zobaczymy, ale Mitchell właśnie podał kolejny argument na tacy i udowodnił, że coś z tym talentem musi u niego być jednak na rzeczy, co potwierdziła nawet kapituła festiwalu w Cannes nominując jego najnowszy film do Złotej Palmy.


Mamy tu do czynienia z niezłą hecą, wielkim widowiskiem, ucztą kinomaniaka i każdego szanującego się geeka, oraz z klasycznym pomieszaniem z poplątaniem. Czego tu nie ma? Boże, nie wiem. Postaram się wymienić wszystko to, co przyszło mi w czasie tego seansu do głowy, a zapewniam, że przelatywało przez jej przestrzeń powietrzną od cholery dziwnych i niezidentyfikowanych obiektów. Tajemnice… z pozoru klasyfikowane są gatunkowo jako kryminał, co jest prawdą stojącą mniej więcej ramię w ramię z Franzem, który strzelał do papieża. Oczywiście konwencja filmu zbudowana jest wokół prywatnego śledztwa młodego typowego geeka - Sama (kapitalny Andrew Garfield), który to postanawia odnaleźć zapoznaną dzień wcześniej dziewczynę Sarę (Riley Keough), która z kolei postanawia sobie nagle zagadkowo zniknąć. Ale właściwie już od pierwszego kapitalnego sferycznego ruchu kamery w filmie, oraz śmierci wiewiórki zaczynamy poznawać inny, dziwaczny świat rodem z Alicji z krainy czarów, z którego nie będziemy chcieli się długo wydostać. A nawet gdybyśmy chcieli, to Mitchell i tak nam na to nie pozwoli.

Żeby było jeszcze dziwniej, to w kolejnych kadrach możemy dostrzec rękę Davida Lyncha (groza i abstrakcja), Stevena Spielberga (magia), braci Coen (absurd, humor i miks gatunkowy), a nawet sir Alfreda Hitchcocka, którego jest tu chyba najwięcej. Jego duch jest tu obecny nie tylko na ścianach mieszkania Sama, czy na dziwnym obelisku w Los Angeles, ale dostrzegamy go także w ujęciu kamery i w towarzyszącej Samowi muzyce. Przed oczami ciągle miałem jego Psychozę i zaprawdę powiadam wam, było to boskie odczucie. Z resztą bezustanne wyłapywanie z filmu licznych smaczków ze świata szeroko pojętej popkultury stanowi chyba największą frajdę. Mamy tu do czynienia nie tylko ze smaczkami z klasyki kina, ale tu dosłownie wszystko i z każdej sceny wołało do mnie -„Patrz, dobrze mnie znasz i lubisz, właśnie macham do ciebie ręką!”. W filmie obok aktorów występują więc Mario Bros, Nintendo, Kurt Cobain, trampki Converse, kasety VHS, jest tu też świat undegroundowych komiksów, lalek Barbie, piratów, figurek znanych i kultowych postaci oraz superbohaterów, liczne spiski, intrygi i teorie, do licha, tu nawet mała suczka nazywa się Coca-Cola. Jakby tego było mało, to Mitchell imponuje odwagą i brakiem chodzenia na politpoprawne kompromisy dzięki czemu możemy na ekranie zobaczyć dużo cycków, seksistowskich tekstów, kopania małych dzieci, fekaliów, rzygania i martwych zwierząt. Spokojnie, nie są prawdziwe, ale tu bardziej chodzi o symbolizm oraz łamanie konwencji.

Na początku mnogość tych wszystkich symboli rodem z różnych epok i półek w sklepie z gadżetami może nieco przygniatać i sprawiać wrażenie nieuporządkowanego oraz bardzo chaotycznego zabiegu stylistycznego, ale z każdą kolejną minutą nabierałem pewności, że to wszystko pojawia się tu nieprzypadkowo i do czegoś mnie w końcu zaprowadzi, nie wiedziałem jeszcze tylko dokąd. Mitchell myślę, że celowo stworzył karykaturę klasycznego i trochę nieskoordynowanego fizycznie geeka zagubionego we współczesnym świecie, żeby za pomocą kontrastu uwypuklić bolączki i problemy pierwszego świata, acz trochę tak z przymrużeniem oka. Sam staje się samotnym rycerzem, przedstawicielem współczesnego młodego pokolenia, który musi mierzyć się z chaosem informacyjnym, tyglem (pop)kulturowym i cyber rzeczywistością w której funkcjonuje, a owocem jego krucjaty koniec końców staje się spojrzenie w lustro, by dojrzeć w nim jedno wielkie kłamstwo i pułapkę zastawioną przez jak zwykle określoną w takim przypadku „niezidentyfikowaną grupę trzymającą władzę”.


Smaczku dodaje fakt, że wszystko to co wyprawia się w tym filmie dzieje się w mieście aniołów, u podnóża wzgórza Hollywood, oraz pod jego powierzchnią, co stanowi dodatkową dwuznaczność tej barwnej opowieści z pogranicza dwóch światów - rzeczywistego i baśniowego połączonych ze sobą tajemniczymi tunelami, które niczym Alicja z krainy czarów odkrywa samozwańczy detektyw Sam. Tajemnice Silver Lake to wyborny pastisz na popkulturę z wysoko stężoną w powietrzu geekozą. Wyborna zabawa w kino z może i mało odkrywczym oraz zadawalającym mnie morałem, ale za to bardzo trafnym, w którym autor przestrzega nas przed bezwarunkowym poddawaniem się wpływom otaczającej nas kultury masowej, która kryje się wszędzie, w polityce, muzyce, filmie, w łóżku, a nawet w chrupkach śniadaniowych i która bez przerwy dąży do naszego ubezwłasnowolnienia i myślenia tak jak nam zagrają.

Bardziej wyrazista staje się teraz dla mnie końcowa scena, którą (chyba) zrozumiałem dopiero przed minutą pisząc ów tekst, a która w kinie wydała mi się trochę obca i niezrozumiała. (Ostrzegam przed małym spojlerem). Otóż Sam chroni się przed nakazem eksmisji w pokoju starszej sąsiadki z niezłymi bimbałkami, która, mam wrażenie, symbolizuje ten stary porządek świata jaki właśnie przemija, ale który według autora powinien służyć młodym jako schron i kierunek dalszego rozwoju. Sam zwraca się nawet w pewnym momencie do sąsiadki z zapytaniem - „Co ten ptak mówi? Nie rozumiem go”. Świat, którego do końca nie rozumie, bo ten zdaje się funkcjonować w innym wymiarze, ma według autora do zaoferowania nadal mnóstwo słodkości. Nie tylko muzykę, film i szeroko pojętą kulturę, ale również filozofię i sposób patrzenia na świat. I koniec końców Sam stojąc tak na balkonie zdaje się właśnie to rozumieć. Mam nadzieję, że młodzi widzowie zrobią to w kinie również. Polecam każdemu, nie tylko geekom.