piątek, 23 lutego 2018

From Russia without Love

Niemiłość
reż. Andriej Zwiagincew, RUS, FRA, BEL, GER, 2017
127 min. Against Gravity
Polska premiera: 02.02.2018
Dramat


Należę do dosyć licznej grupy niedostosowanych do życia w uścisku gordyjskim osób, która jeśli już koniecznie musi kogoś kochać, to najczęściej wybiera samego siebie. Jest mi to uczucie z natury obce, a może nie tyle obce, co zupełnie niepotrzebne w codziennej walce o utrzymanie się na powierzchni lustra wody. Miłość czasem jest fajna, nie neguję tego i nikomu jej nie zabraniam, nawet w te durne Walentynki, ale po prostu wolałbym nie być w jej pobliżu, kiedy będzie przelatywała obok mnie zbłąkana strzała Amora. W przeszłości obrywałem już wiele razy od tego fałszywego brzdąca z łukiem i osobiście uważam, że każdy w swoim życiu musi przynajmniej raz przeczołgać się przez tunel perwersyjnej miłości, ale tylko po to, żeby wiedzieć jakie to fajne uczucie, kiedy z tego ciemnego tunelu w końcu się już wygramoli na zewnątrz i odetchnie świeżym smogiem, znaczy się powietrzem.

Miłość najczęściej jest jednak przeze mnie zjadliwa tylko w literaturze, muzyce, czasem też na filmach, natomiast w rzeczywistości zwykle tolerowałem ją przez najwyżej pierwsze kilka miesięcy żerowania w moim brzuchu tych zdradliwych motylków. Później bywało mi z nią już zwykle nie po drodze, gdyż nie szło się z nią dogadać. Szprecha ona do mnie zawsze w jakimś niezrozumiałym języku. Częściej ogranicza swobody obywatelskie i gubi włosy w mojej łazience, niż daje jakąkolwiek długotrwałą korzyść. Wiem, wiem, moje życie musi być wyjątkowo smutne i puste i w ogóle do piachu z tym Wujkiem Ekranem. Być może macie rację, ale przepraszam was bardzo, czy to aby grzech jakiś? Poważne wykroczenie drogowe karane mandatem w wysokości 600 zł? Grozi mi za to także brak uzyskania rozgrzeszenia w najbliższej parafii? Nikomu przecież swoją niemiłością nie wadzę, nie kłamię patrząc w oczy i nie mówię jak w tych durnych komediach romantycznych, że "kocham", skoro mnie to zwyczajnie nie interesuje. Więcej krzywdy robi właśnie takie gadanie, że "kocham cię mój aniołku" opierając się przy tym o ślubny kobierzec, a trzy lata później wydzierać się przy dziecku per „ty chuju przebrzydły, oddawaj mi mój telewizor". To już lepiej nic nie mówić, nie kłamać i dobrze spędzać ze sobą czas, póki go mamy. Bez długoterminowych obietnic i "jakoś tam będzie". Po prostu. Planowanie to dziwka, z reguły nic z tego nie wychodzi. Poza tym ja już jestem na takim etapie życia, że interesuje mnie jedynie święty spokój i czasem chcę jeszcze zrobić to na co mam ochotę, z kimkolwiek, bo przecież niekoniecznie trzeba to robić samemu.

Najlepszą definicję miłości ułożył swego czasu nieodżałowany Bukowski, który nazwał ją tak jakby poetycko: „Miłość jest jak wór śmierdzących odpadków, który próbuje się przenieść na plecach przez spieniony strumień cuchnących szczyn”. Uwielbiam ją. Jest taka moja. Świadoma niemiłość, o ile nikogo nie rani, nie jest, a przynajmniej nie powinna być dla świata problemem pierwszego wyboru (tym są polskie obozy śmierci, wiadomix). Ten świat już od zarania dziejów uginał się pod ciężarem zastępów nihilistów, egoistów, mizoginistów oraz zwyczajnych pojebów. Człowiek, jako istota wewnętrznie skomplikowana i chaotyczna, zawsze miał problem z odmienianiem się przez liczbę mnogą. Ja też mam, nie wiem dlaczego, taki się chyba urodziłem, dlatego też wolę się odmieniać przez liczbę pojedynczą. Problem, ten największy, pojawia się dopiero tam, gdzie przez niemiłość cierpi osoba druga lub nawet trzecia, najczęściej dziecko, niechciany owoc nieudanego związku, o czym to właśnie opowiada nam Andriej Zwiagincew w swoim najnowszym, nominowanym do Oscara filmie – Niemiłość… właśnie.


No i mam lekki zgryz moralny. Bo z jednej strony niemiłość jest spoko, tylko przez współczesne trendy typu nienawiść, zawiść i noża w plecy wbijaizm, została ona wykoślawiona i zrównana z jakąś patologią. Wiadomo, jak nie ma miłości, to z pewnością od razu musi być przemoc, alkoholizm i gwałtu rety mordują. Mam nawet przed oczami stare odcinki 997, w których z ust redaktora Fajbusiewicza często padał zwrot typu „konkubent Agnieszki W.” Dzięki czemu konkubent także i mi kojarzy się dziś już głównie z kryminałem i niemiłością, no bo jakby się kochali, to by Agnieszki W. chuj nie zabił, proste. Z drugiej jednak strony, bo zawsze gdzieś taka być musi, Zwiagincew, to nie jest pierwszy lepszy facet z łapanki przeprowadznonej na Stepach Akermańskich. On naprawdę wie co mówi oraz jak mówi. A zwykle robi to dobrze. Wszystkie jego dotychczasowe filmy jakie widziałem (Powrót, Elena, Lewiatan) to obrazy co najmniej wybitne łamane przez zajebiste. To jeden z tych twórców, po którego sięga się z pełnym kredytem zaufania i ekscytacją mając z tyłu głowy spokój i pewność, że to na pewno będzie dobrze spędzone X minut czasu. Tak też było i tym razem, i to pomimo tego, że trochę mnie facet postanowił tym filmem szturchnąć w ramię.

W Niemiłości mowa jest głównie o… niemiłości (ha, zaskoczenie), ale rzecz jasna ukazana jest ona w znacznie szerszym aspekcie. Są skutki, przyczyny i konsekwencje. Może to wszystko jest nieco zbyt równo odrysowane od linijki, ale za to jest schludne i miłe dla oka. Do tego Zwiagincew, jak to ma w swoim zwyczaju, ukazuje rzeczony problem na tle współczesnej mateczki Rosji, włączając się tak jakby trochę nieśmiało w rolę komentatora aktualnej sytuacji geopolitycznej w kraju, z lekkim naciskiem na konflikt rosyjsko-ukraiński. Robi to rzecz jasna bardzo subtelnie, niemal niezauważalnie, ale bardzo wyraziście i w sposób głęboko przemyślany. Myślę, że sami Rosjanie w jego filmach dostrzegają także inne ukryte smaczki, które są niezrozumiałe lub niewidzialne dla innych nacji, wszak Rosja to stan umysłu. Można więc warsztat Zwiagincewa przyrównać trochę do filmów Smarzowskiego, który w swoich produkcjach także często koncentruje się na aspekcie narodowościowym, ukazując w nieco krzywym zwierciadle nasze przywary i stereotypy, acz w porównaniu do Rosjanina, nasz krajan robi to w sposób zdecydowanie bardziej nachalny. Dlatego też kino Zwiagincewa wydaje się być bardziej dostępne i zrozumiałe dla międzynarodowego odbiorcy, stąd właśnie te zachwyty na niemal całym świecie. Słusznie zresztą. Od czasów Andrieja Tarkowskiego osobiście nie szanowałem dotąd żadnego rosyjskiego reżysera tak, jak właśnie teraz Zwiagincewa.

Tytułowa niemiłość przypomina mi w filmie pewnego rodzaju nieuleczalny wirus, którym zarazili się główni bohaterowie – para Zhenya i Boris. Są typowymi reprezentantami nowobogackiej klasy moskiewskiej, którzy mają w zasadzie wszystko - dobrą pracę, duże mieszkanie, niezły samochód i 12-letniego synka Alyoshę, który jest naocznym świadkiem ich małżeńskiego rozpadu. Rodzice układają już sobie życie na nowo, jakby to była wymiana garderoby z zimowej na letnią - wejście do sklepu, rach ciach ciach i nowy ja. Niestety dziecka nie da się już zwrócić przy kasie, reklamacji nie  uwzględnia się, nie można też tak jak psa, który się znudził po dwóch miesiącach, przywiązać w lesie do drzewa i zwyczajnie odjechać. W tym związku nie ma już czego ratować. Reżyser przedstawia nam tą rodzinę w ostatniej fazie rozpadu, w której w wygodnym fotelu rozsiadła się nienawiść, zawiść i podłość. Patowa sytuacja, w której nie ma złotego środka. Cokolwiek się postanowi, ucierpi dziecko. I ten mały Alyosha faktycznie cierpi. Cierpi do tego stopnia, że pewnego dnia po prostu znika.


I to właśnie na tle tego zniknięcia rozgrywa się faktyczna batalia niemiłości, nienawiści i cierpienia z (niby)miłością, nadzieją i odkupieniem. Walka rozgrywa się na noże i tępe przedmioty, lub co tam  leży pod ręką. Mecz w zasadzie tylko do jednej bramki. Pękają kości, krew leje się strumieniami, ranni padają co i rusz na ziemię. Podoba mi się tak przedstawienie sprawy. W filmie rządzi permanentny niepokój, ból i cierpienie. Im dalej w las, tym nadziei mniej, nie tyle na odnalezienie chłopca, co i na uratowanie samych siebie. Wirus niemiłości jest zakaźny i zdobywa coraz większe obszary. Nie ma ratunku, wszyscy umrzemy. Brzmi trochę jak scenariusz filmu katastroficznego z elementami Sci-Fi, ale właśnie tak to się mniej więcej tutaj odbywa. Jak wspomniałem wyżej, stoję trochę w niezręcznym rozkroku, bowiem zerojedynkowe potraktowanie niemiłości jest trochę nie fair i kłuje mnie w serce, ale z drugiej strony podoba mi się jak reżyser potraktował Zhenyę i Borisa - przedstawicieli wielu naszych przyjaciół i znajomych, a być może także i nas samych. Są oni trochę jak Adam i Ewa, którzy zjedli zakazany owoc i zostali za to skarceni. Ten biblijny motyw bardzo pasuje do Niemiłości. Zwiagincew w roli Boga przykładnie karze naszą parkę życiowych egoistów, dla których liczy się tylko własny interes i wygoda, a przy tym sugestywnie grozi palcem całej ludzkości pokazując, niczym Orwell, do czego doprowadzi szerzący się po świecie nihilizm i egocentryzm.

(Może być teraz trochę delikatnych spoilerów, więc z góry uprzedzam). Scena w kostnicy to jedna z najwspanialszych i najmocniejszych scen w kinie jakie osobiście widziałem na przestrzeni ostatnich kilku lat. Dochodzi w niej do erupcji wszystkich możliwych stanów emocjonalnych, nie padają w niej żadne słowa, a mimo to przepełniona jest bogactwem treści. Tak oto dwójka naszych bohaterów spotyka się oko w oko ze zbrodnią i karą, jakich się wspólnie dopuścili. Stoją tak odziani we własną bezsilność, jak przed sądem ostatecznym albo jak gladiatorzy po walce w starożytnym Rzymie czekając na pollice verso. Wielka rzecz, ale później jest tylko lepiej. Końcowa przebieżka Zheny'i w dresie RUSSIA na bieżni nie posuwając się przy tym nawet o centymetr do przodu to interpretacyjny cud, miód i solone orzeszki. Typowy Zwiagincew. Dziesiątki podskórnych smaczków i insynuacji, których wychwytywanie w tym, jak i w jego wszystkich filmach dostarcza mi zawsze wielką frajdę. Facet cały czas znajduje się w olimpijskiej formie i po każdym skoku stale podnosi sobie poprzeczkę. Być może kiedyś w końcu przeszarżuje i się zwyczanie wyjebie na twarz, ale póki co wydaje się być głównym kandydatem do złotego medalu, tego na  igrzyskach filmowych w Hollywood, już niedługo, 4 marca. Trzymam kciuki.






piątek, 2 lutego 2018

Gwiazdy tańczą na lodzie

I, Tonya
reż. Craig Gillespie, USA, 2017
119 min. Monolith Films
Polska premiera: 2.03.2018
Dramat, Sportowy, Biograficzny



To było w roku 1994. W lutym. W głowie miałem jeszcze fiu-bździu, a na niej, przy rozczarowaniu moich rodziców, zacząłem właśnie zapuszczać długie włosy, no bo Eddie Vedder, Cobain, czy Max Cavalera. Zamiast rozmyślać o realnych problemach współczesnego świata i rozwodzić się nad kierunkiem jaki obierała młoda polska demokracja, wolałem grać z kumplami w Sensible Soccer na Amidze. To był piękny etap na mapie mojego beztroskiego życia. A jednak nadal mam ten obrazek doskonale zachowany i zakodowany na swoim twardym dysku we łbie. Zimowe Igrzyska Olimpijskie w Lillehammer dla Polski były mniej więcej tak samo pasjonujące jak losowo wybrany Mundial dla mieszkańca Bangladeszu, acz przepraszam bardzo, zdobyliśmy tam nawet jedno piąte miejsce, sukces na miarę naszych ówczesnych możliwości, niemniej cały świat, Polska i Bangladesz pewne również, żył wtedy pojedynkiem dekady, o którym taki Popek przed walką z Oświecińskim w KSW mógłby tylko pomarzyć. Naprzeciw siebie, na jednej imprezie i na jednym lodowisku stanęły w szranki rywalizacji nie tyle sportowej, co też ambicjonalnej, charakterologicznej oraz wizerunkowej, dwie amerykańskie łyżwiarki figurowe – Nancy Kerrigan i Tonya Harding.

Kerrigan (Piękna) była delikatna i śliczna niczym kwiat lotosu, zaś atletyczna Harding (Bestia) była jej przeciwieństwem. W każdym calu. Media na niemal całym świecie żyły ich konfliktem i obyczajowym skandalem, którego finałem było pogruchotanie kolana tej Pięknej na rzekome zlecenie Bestii. Afera jak stąd do Bangladeszu. Chodziło o wykluczenie z reprezentacji na ZIO największej konkurentki, ulubienicy publiczności i związku łyżwiarskiego w USA. Cóż, prawie się udało. Kolano jednak nie zostało mocno uszkodzone, Kerrigan finalnie wystąpiła na Olimpiadzie, a cały świat patrzył z uwagą na pojedynek dwóch rywalek. Sportowo? Nudy. Ciśnienia nie wytrzymała Harding, tudzież jej sznurowadło, która ostatecznie zakończyła rywalizację na 8 miejscu, Kerrigan była druga. Pamiętam jakby to było wczoraj. Wtedy i ja uważałem, że symbolicznie dobro wygrało ze złem. Jako naiwny nastolatek wierzyłem w podział świata między te dwie stale zwalczające się siły. Cały świat myślał pewnie tak samo. Dziś, 24 lata później, oraz po obejrzeniu I, Tonya w reż. Craiga Gillespie mój punkt widzenia diametralnie się zmienił. Teraz wierzę głównie w siłę zła, bo dobro zwyczajnie nie istnieje.

Umówmy się. Filmy o złych charakterkach są zawsze ciekawsze. Ekranizacja życiorysu grzeczniutkiej Kerrigan byłaby nudna jak tapeta w motylki u babci Jadzi, ale już życiorys Harding, to już zupełnie inny rozmiar kapelusza. Nawet jest to trochę zastanawiające, że ta niemal baśniowa historia musiała czekać ponad dwie dekady na dobrą ekranizację. Ale warto było czekać. I, Tonya, to kapitalnie odwzorowana historia tej z natury złej, zeszmaconej i oplutej w mediach, z której dowiadujemy się, że wcale taka zła jak ją kiedyś malowali nie była, a przynajmniej nie zawsze. Jej kariera potoczyła się... no tak jak się potoczyła. Sporo zadań się nie powiodło, trochę przez samą siebie, trochę przez innych. Skończyła sią na depresji, alkoholizmie oraz ringu bokserskim w roli cyrkowego klauna, a to przecież pierwsza kobieta w historii, która wykonała potrójnego Axla. Co więc poszło nie tak?


W jej rolę wcieliła się wilkowowallstreetowa ślicznotka Margot Robbie. Gdy usłyszałem o tym po raz pierwszy, to aż usiadłem, co by nie przyjebać łbem o szafkę w kuchni. Jak to tak. Tego nisko zawieszonego mięśniaka ma zagrać takie chucherko? Ale nie takie dziwy już moje oczy widziały. Robbie została przepięknie zmasakrowana przez charakteryzatorów i faktycznie w filmie jest brzydka jak Harding. Chylę czoła. Mam nadzieję Pani Doroto, że przez nazwanie rzeczy po imieniu nie zostanę zaraz ukarany grzywną w wysokości pół miliona złotych. Od razu mówię – tyle nie mam. Cóż, tak już jest ten świat skonstruowany, że jedne kobiety rodzą się piękne, a inne piękne mniej. Harding zdecydowanie była/jest piękna mniej. Postawmy więc w tym miejscu seksistowską kropkę.

Poznajemy więc losy małego i słodkiego urwiska chowanego pod tyranią swojej gruboskórnej i apodyktycznej matki (Allison Janney, jak nie dostaniesz za to Oscara, to osobiście polecę do LA i wysadzę jakiś samochód pułapkę). Co to jest za postać, matka w sensie, to ja was przepraszam. Kobiecina skradła cały film dla siebie. Dawno nie widziałem tak wyrazistej, mocnej i przekonującej roli. No dobra, widziałem niedawno w Trzech billboardach..., ale umówmy się, to się często nie zdarza. Miałem wręcz ochotę wstać na końcowych napisach i zaklaskać niczym Janusz z Grażynką w Boeningu po lądowaniu na lotnisku w Hurghadzie. Ale też śliczna brzydka Margot nie poddaje się bez walki. Co to to nie. Wspięła się na wyżyny swojego aktorskiego rzemiosła. Zaszła niemal tak wysoko jak ś.p. Tomasz Mackiewicz na Nandze, tylko lepiej skończyła. Zastanawiam się ile ona musiała spędzić czasu na tafli lodowiska, żeby jeździć tak jak to pokazali w filmie. Oczywiście w dzisiejszych czasach wszystko można ściemnić i nanieść myszką na zieloną płachtę, ale faktem niezaprzeczalnym jest, że łyżwy na nogach Robbie specjalnie nie przeszkadzały.

Mała Harding dorastała więc w trudnych okolicznościach przyrody. Szalona matka co chwila rozwodziła się z kolejnymi straceńcami, którzy pewnie do dziś plują sobie w brodę, że musieli się wiązać z takim aligatorem. Do tego towarzyszyły jej ciągłe zakazy i nakazy, permanentna dyscyplina, dym z papierosów, brak namacalnej matczynej miłości, no i rzecz jasna kasy. Słowem – nie było lekko, a żreć przecież trzeba. Harding hartowana przez trudne relacje z matką i najbliższym otoczeniem od najmłodszych lat żyła w kontrze do ogólnie przyjętych reguł i zasad, odstawała też od swoich rówieśników. Wszystkim. Ale była jedna rzecz w czym była od nich lepsza. To jazda na łyżwach. Czuła się na nich jak ryba w wodzie, aczkolwiek wolała robić to po swojemu. Zamiast rozgrzewki - papieros. Zamiast zdrowego odżywiania - browar. Zamiast jeziora łąbędziego - AC/DC. W naprawianiu silników spalinowych, strzelaniu z broni długiej do królików i laniu po pyskach też była niezła, ale o tym już więcej w środku pudełka.


Była uosobieniem wszystkich cech charakteru, które nie pasowały do łyżwiarstwa figurowego stworzonego dla księżniczek. Harding za wszelką cenę nie chciała nią nigdy zostać. Dlatego też świat łyżwiarstwa nigdy nie chciał ją uznać za swoją, ale musiał. Wiem, że to tylko film, i można w nim przedstawić nawet Adolfa w roli kochającego zwierzątka, wrażliwego artystę malarza, ale Harding naprawdę jawi się jako klawa i równa babka z jajami. Fajny i ostry jak brzytwa charakterek, lubię takie, chodzący wulkan emocjonalny - mix wrodzonego wkurwu z drobnomieszczańską fantazją. Nie chciałbym, żeby była matką moich dzieci, nie poszedłbym z nią też do ołtarza, ale zatańczyć przy weekendzie? Why not.

Tempo oraz konstrukcja filmu przypominają mi trochę Wilka z Wall Street. Szybkie, krótkie i dynamiczne cięcia, sporo w tym stylówy Scorsese, trochę też zaczeski Guya Ritchie. Ogląda się to wszystko po prostu wygodnie. Latka lecą, lokacje się zmieniają, skandale, aferki, świetne sążniste dialogi, nawet jak ktoś nie znosi łyżwiarstwa (np. ja), to też powinien być usatysfakcjonowany. Dzieje się dużo, znaczy się w chuj - używając słownictwa jakie najczęściej pojawia się w tej historii. Gillespie może i dostał za zadanie zmiękczyć oraz nieco ocieplić mocno nadszarpnięty przez ząb czasu wizerunek upadłej już Harding, a może nie dostał, nie wiem i wy tego też pewnie wiedzieć do końca nie będziecie, ale prawdę mówiąc mam to w dupie. Nie interesuje mnie specjalnie czy prawdziwa Harding była bardziej taka jak ją malowały przez lata media, czy jednak bliżej jej do tej zagranej przez Robbie.

Film bazuje głównie na wywiadach udzielonych zarówno przez Harding, jak i przez jej matkę, byłego męża oraz najdurniejszego ochroniarza jakiego spłodził ten padół. Z pewnością tli się tu wiele prawdy, ale też trzeba przyjąć do wiadomości fakt, że czasem pewnie poleciano grubo po bandzie kolorem. I, Tonya należy więc traktować głównie jak dobrze skonstruowaną rozrywkę z elementami biografii, dramatu i sentymentytakietam. Jest świetnie zagrany i skonstruowany, po prostu kolejny bardzo dobry film z roku 2017, który powinien święcić triumfy w tegorocznym kinowym repertuarze, a na czerwonych dywanach robić potrójne rittbergery. U nas w kinach kilka dni po zakończeniu się zimowych igrzysk w Pyo… Pjo… Pjoncz… no w Korei Południowej. Zdecydowanie polecam dać się zapędzić na lód przez brzydulę Robbie i dziarską Janney. Tylko trzymajcie się mocno bandy.