niedziela, 28 stycznia 2018

Jaka piękna katastrofa

The Disaster Artist
reż. James Franco, USA, 2017
104 min. Warner Bros. Enterteinment Polska
Polska premiera: 9.02.2018
Dramat, Komedia, Biograficzny



Oddychamy dziwnym powietrzem w czasach, które nie znoszą przeciętności, ale za to wielbią skrajności. Jeśli chcesz być zauważony i jakkolwiek zaistnieć (najczęściej byle jak), musisz być w czymś albo najlepszy, albo najgorszy, tudzież najgłupszy albo najmądrzejszy, co w praktyce często oznacza jedno i to samo. Wszystko co leży pośrodku prawie nikogo dziś nie interesuje. Tyrasz od 9 do 17, masz dwójkę dzieci, 10-letnią Skodę wziętą na raty, 2-pokojowe mieszkanie w bloku na kredyt i ubierasz się w Tesco? Jesteś niewidzialny. Ok, widzą cię banki i ZUS, bo one widzą wszystko, ale wystarczy, że zesrasz się w tramwaju, albo wybielisz sobie zęby i już trafiasz na YT lub Pudelka. Nagle stajesz się zauważalny, a stąd już tylko dwa rzuty jajkiem do wielkiej kariery.

Albo polityka. Tu centrum też jest nudne, miałkie i nijakie. Nawet do końca nie wiadomo, czy centryści są wychyleni bardziej na lewo, czy może na prawo, oni sami nie wiedzą kim chcieliby być, ale już taką skrajną prawicę/lewicę to fajnie jest zdzielić żółtym paskiem po oczach. Świat ma generalnie w dupie szarość tego padołu. Dziś człowiek nie kreuje własnej osobowości sam, a przynajmniej nie zdaje sobie sprawy z tego, że zawsze ma gdzieś przymocowany do nóg i rąk niewidzialny sznurek, za który pociągają inni - media, popkultura, Internet, motywatorzy i trenerzy personalni z Koziej Wólki oraz celebryci z telewizji śniadaniowej z niezrozumiałych dla mnie powodów uchodzących za autorytety. Jeśli chcesz być jakiś, nieważne jaki, musisz być wpierw taki jak „Oni”. Stąd właśnie mamy nieustający wysyp debili udających Radków Majdanów i słodkich Barbie z napuchniętymi ustami, sztucznymi cyckami za dziesięć patyków i jęczmieniem buszującym w pustym łbie. Pokolenie kopiuj+wklej.

Przeciętność jest więc przekleństwem całej ludzkości, która zawsze miała, ma i mieć będzie nadal swoje wielkie i małe marzenia. Niestety egoistyczna współczesność pochłonięta uganianiem się za globalnym postępem światopoglądowym i technologicznym, oraz rozwojem osobistym odrysowanym od jednej linijki, nie zwraca dziś uwagi na wszystko co inne i lokowane między dwiema jaskrawymi skrajnościami. Weźmy dla przykładu taki sport. Miejsce drugie w zawodach zwykle oznacza porażkę, a o dziesiątym zawodniku w ogóle nikt nie będzie zaraz pamiętał, no, może poza jego rodziną, ale już o ostatnim, którym okazał się np. typ, który o mało nie połamał sobie nóg, lub wywalił się tuż po starcie, będzie pamiętane przez przynajmniej kilka kolejnych dni, kiedy to rekordy oglądalności będzie bił w sieci filmik z jego pokracznym występem.

O sile skrajności i zupełnym olewaniu wszystkiego co pomiędzy świadczą też miliony memów i filmików, które codziennie gwałcą nasze walle na zindoktrynowanych fejsbukach. Królują w nich ludzie albo obdarzeni jakimś talentem, albo jego totalnym brakiem. Albo ci, którzy są w czymś zajebiści, albo ci, którzy w świetle fleszy wypierdolą się o własne nogi. Czy ktoś by się w ogóle zainteresował występami sióstr Godlewskich, gdyby te wyglądały względnie normalnie i jako tako też śpiewały? No gdzie. Nuda. Ale gdy dodamy do tego fałsz, durne gibanie się, sztuczne cycki i napompowane usta kompresorem na stacji Statoil, no to przepraszam bardzo, to już co innego. Wtedy ma to sens. Można oglądać, szydzić, śmiać się i kręcić bekę, wyświetlenia rosną i rosną, sława również, zatem kolejne „gwiazdy” ustawiają się w kolejce i modlą o swoje pięć minut. Doskonale wiedzą, że wystarczy zrobić wielkie nic i puścić to w sieć, a świat i tak je pokocha, lub też znienawidzi. Jeden chuj. Grunt, że gadają.


Mniej więcej ten sam mechanizm zadziałał w przypadku uznanego za najgorszy film świata - The Room w reż. Tommy’ego Wiseau. Produkcja tak bardzo zła, okropna, niedorzeczna i uwierająca we wszystkie części ciała, że aż zjawiskowa. Z biegiem lat doczekała się nawet statusu „ikony”. Dla mnie, życiowego estety nadal brzmi to dość absurdalnie, ale dziś The Room jest uważany za Obywatela Kane’a wśród najgorszych filmów świata. Najlepszy z najgorszych, najjaśniejszy z najciemniejszych i najmniej śmierdzący gównem z najbardziej jebiących. Mimo wszystko wielka rzecz. Troszkę szanuję, z naciskiem na troszkę. Ale zanim ochrzczono go mianem najgorszego, był znany tylko wąskiej grupce odbiorców. Dopiero po latach, korzystając z rosnącej popularności Internetu doczekał się „uznania” w oczach fanów, być może równie popieprzonych jak jego ekscentryczny twórca. Pomimo tego, że krytycy nie pozostawili na filmie suchej nitki, ci z czasem dostrzegli w nim jakieś głęboko ukryte dno. Tak bardzo głębokie, że trzeba było użyć młotów pneumatycznych i kilofów. Stężenie absurdu, kiczu i tandety jest w nim tak wysokie, że gdyby przekonwertować ich wartość na stopień zanieczyszczenia powietrza naszych miast, to ludzie poumieraliby od tego smogu w niecałe dwie minuty.

To coś dużo więcej niż polski Wiedźmin, czy Kac Wawa, które po prostu są chujowe i nic więcej, koniec historii. Wiseau do tej typowej chujowatości dodał od siebie coś ekstra - pierwiastek popierdolenia umysłowego, czyli jedna ze składowych jego wyegzaltowanego stylu jestestwa. Nikt tak naprawdę nie wie z jakiej choinki się urwał, czy raczej, z której planety. Podobno urodził się w Poznaniu, ale równie dobrze mogę uwierzyć, że chłop jest z Gwiazdozbioru Oriona. Nie wiadomo też skąd wziął pieniądze, ale jak gdyby nigdy nic wyciągnął z kieszeni jakieś 6 mln baksów za które postanowił nakręcić sobie film w Los Angeles. Razem z młodocianym kumplem, którego poznał niedługo wcześniej, do tego samemu zasiadając na fotelu producenta, reżysera, autora scenariusza i wcielając się jeszcze przy tym w głównego bohatera. Kurwa geniusz. Oczywiście jego film zjedli wszyscy, od szanujących się krytyków po zwykłego, szarego Smitha czy Johnsona, ale z czasem zaczął się hype na film, który w latach 2010-11 wyruszył na międzynarodowe tournée zaliczając wiele pokazów w Europie. Do Polski dotarł dziesięć lat po premierze, w roku 2013, odbyły się wtedy dwa seanse w Warszawie i w Lublinie, na które wstęp był całkowicie darmowy w myśl zasady, że nikt trzeźwo myślący nie zapłaciłby przecież za bilet. Cóż. Dziś myślę, że by się tacy znaleźli.


O The Room znów zrobiło się głośno, kiedy gruchnęła wieść o tym, że James Franco, prawdopodobnie największy reproduktor kinematograficzny na świecie, zamierza nakręcić film o Wiseau i jego najsłynniejszym dziele. Opowieść o procesie tworzenia najgorszego filmu na świecie już z samego założenia wyglądała na samograja i pewniaka do zachwytów. Ludzie przecież kochają historie o życiowych nieudacznikach, którzy ciągle bujają w obłokach i czasem nawet z tych chmur zjebią się na ryj. Tak więc powstał The Disaster Artist, film o filmie, Franco o Wiseau. Przy zupełnej okazji The Room przechodzi właśnie swoją drugą młodość, w związku z czym nawet szarpnąłem się w końcu na oryginał, co by wiedzieć o czym pisać, myśleć i mówić, niestety już po kilku minutach przerwałem to szaleństwo i skoncentrowałem się na składance pt. „Najlepsze sceny z filmu The Room” na YT. Taki mini bryk z którego usług korzystało się niegdyś w szkole przed erą Internetów, ale dzięki niemu połknąłem klimat i jakoś przebrnąłem przez te tony śmierdzącego gówna całkiem suchą stopą. Każdy, kto zastanawia się teraz nad tym, czy konieczne jest przekartkowanie The Room przed lekturą The Disaster Artist odpowiadam – nie, nie warto, ale po obejrzeniu filmu i tak sami sięgniecie po oryginał. Ot tak, z czystej ciekawości.

Franco bardzo się postarał i stworzył obraz, a raczej reprodukcję znanego obrazu. Bardzo udaną i wierną reprodukcję. Byłem nawet przekonany, że będzie pewniaczkiem do Oscarów, ale poprawnie polityczna Akademia wolała wyróżnić osobniki np. o odmiennym pigmencie skóry, tudzież tych nie oskarżonych o #meetoo, oraz tradycyjnie Meryl Streep za chuj wie co. Ale chrzanić to Panie Franco. Dla mnie i tak jesteś Asem kier w talii Hollywood. Nie dość, że konkretnie się zabawiłeś, to do tego zagrałeś życiówkę parodiując przy tym najgorszego i najbardziej irytującego człowieka jaki kiedykolwiek stąpał po całym zachodnim wybrzeżu. Dobranie pozostałych aktorów, odtwórców głównych postaci z pierwowzoru Wiseau także jest cholernie dobrze trafione, w sam środek tarczy, zresztą świetnie jest to ukazane na końcowych napisach, gdzie Franco celowo porównuje wybrane sceny nakręcone przez siebie z tymi oryginalnymi z The Room. Podobieństwo imponujące. Podobnie jak Wiseau u siebie, Franco także wciela się w główną postać swojego filmu, a nawet idąc śladem pierwowzoru, zatrudnia swojego rodzonego brata w roli kumpla, żeby mu towarzyszył jako numer dwa, czyli współproducent filmu w filmie. To w ogóle jest świetny myk. Franco wciela się w postać Wiseau, o którym kręci film i który sam we własnej osobie pokazuje się na chwilę w obrazie Franco. Incepcja – level master.

Tommy Wiseau winien teraz postawić Franco dobrą 50-letnią whisky. O takiej promocji The Room mógł tylko pomarzyć. Psim swędem może znajdzie się w Hollywood jakiś kamikadze, który zaproponuje mu nakręcenie dajmy na to reboota. Ale zostawmy już The Room, bo to w gruncie rzeczy straszne gówno. The Disaster Artist jest od niego dużo lepszy, czasem śmieszny, czasem straszny, czasem bardzo irytujący, ale przede wszystkim stanowi świetne studium człowieka popierdolonego, który idzie za głosem czegoś dziwnego co się zalęgło w jego chorej głowie. Idzie, potyka się, widowiskowo upada, ale potem wstaje, otrzepuje się i ostatecznie wchodzi na ścieżkę jaskrawej skrajności i wygrywa życie. Kino lubi takie historie, ja też, szkoda, że Akademia trochę mniej. Cóż, życie.



piątek, 19 stycznia 2018

Trzy razy TAK

Trzy billboardy za Ebbing, Missouri
reż. Martin McDonagh, USA, 2017
115 min. Imperial - Cinepix
Polska premiera: 2.02.2018
Dramat



Nowy Rok, ale stary ja. Delikatnie rzecz ujmując - nie jestem entuzjastą początku roku. Znów bowiem trzeba zaczynać wszystko od nowa, a już po kilkudziesięciu próbach ma to się chyba w końcu prawo mi znudzić. No ileż można pchać ciągle ten sam głaz pod górę wiedząc, że i tak się na koniec spierdoli na dół? Ciężar stycznia przygniata z resztą całą ludzkość (no, może poza wyjątkiem Australijczyków, bo mają ciepło) odkąd ta w roku 1582 rękoma papieża Grzegorza XIII wymyśliła sobie kalendarz gregoriański. Od tamtej pory styczeń, jako pierwszy w kolejności z dwunastu gniewnych skurczybyków zaczął definiować nowe rozdanie w naszych jestestwach i niczym Patryk Vega - określać nowe porządki.

A to na ten przykład robi nam psikusa i podnosi podatki, a to wprowadza podwyżkę akcyzy na paliwo, fajki i alkohol, a to mami obietnicami bez pokrycia i przysięga na Jowisza, że w tym roku na pewno schudniesz 20 kilo, powiększysz sobie cycki i odnajdziesz wielką miłość, w ostateczności spierdolisz sobie życie. Zawsze to jakieś wyzwanie. Styczeń jest pewnego rodzaju czyśćcem dla duszy, resetem bani, acz mnie osobiście bardziej przypomina bolesnego kaca wystawiającego swojego dzióbka jak mały Alienek w niedzielny poranek. Niemniej tubylcy tej planety ciągle naiwnie wierzą, że napoczynający się Nowy Rok przyniesie im nagłą odmianę i orzeźwienie. A że się tak nieśmiało zapytam, dlaczego nie lipiec? Jest przecież ciepło i miło za oknem, czyż realizowanie się na nowo i prewijanie taśmy do początku nie byłoby przyjemniejsze w letnich okolicznościach przyrody?

Tym bardziej, że owiani legendą mityczni amerykańscy naukowcy obliczyli (ponoć na kalkulatorze), że już w trzeci poniedziałek stycznia wypada najgorszy dzień w roku, a najdalej w lutym często okazuje się, że nic z tych naszych ambitnych planów już się nie ostało. Ale to nieważne, nie o to nie o to. Istotniejsze jest to, co nam w głowie gra tego drugiego stycznia tuż po otrzepaniu się z sylwestrowego rozgardiaszu. A gra nam najczęściej jakaś górniczo-hutnicza orkiestra dęta, która robi nam paparara. Jakieś z dupy postanowienie poprawy zapisane na starannie przygotowanej w Excelu liście rzeczy do zrobienia w Nowym Roku, a prawda jest zawsze jedna, bardziej stała od Pi i bolesna jak pierdolnięcie się w piszczel o wysuniętą szufladę w kuchni - jesteśmy tylko o rok bliżej zejścia z tego padołu drodzy mili. Piękniejsi też już raczej nie będziemy, zatem kto prędzej się z tym faktem pogodzi, ten wygra wewnętrzny spokój na resztę życia.

Ale żeby nie było też tak znów szaro, smutno i żeby już w pierwszym wpisie tego roku nie śmierdziało umarlakami, to napiszę, dodając przy tym nieco kolorytu, że styczeń przynosi także trochę małych radości, np. w kinie. Wiadomo, jest to miesiąc Złotych Globów i oscarowych rozważań, więc za oceanem zaczyna się filmowa gorączka, która przekłada się zwykle na prawdziwy dramat filmowego entuzjasty pt. „o Boże Bożenko, kiedy ja to wszystko obejrzę?”. Lubię ten nadmiar bogactwa i nałogowe sprawdzanie każdego dnia nowości na torrentach, nie wiem, czy nawet nie bardziej od zwykle zajebistej filmowej jesieni. Może dlatego, że przybywa już dnia i w perspektywie mamy nadchodzącą panienkę wiosenkę, bo z Grażyną jesienią jest trochę, tak wiecie, jak z szaleństwami sobotniej nocy i poranną pobudką we własnym łożu w miłosnym uścisku z niezbyt urodziwą obcą niewiastą bez zęba na przedzie. Niby zaliczyłeś, ale niesmak pozostał.


Zatem, co nam przynosi z początkiem roku kino? Jak zwykle wiele dobrego. Już pierwszy film, z którym się na dzień dobry zmierzyłem przyniósł mi kosz pełen smakołyków, a na dnie dostrzegłem nawet błysk butelki 25-letniego Chivasa Regal. Kto wie, może jest to nawet najlepszy film jaki obejrzałem w tym roku, i to właśnie od niego postanowiłem napocząć kolejny, dziesiąty już, czyli jubileuszowy sezon na moim blogasku, który chciałbym, żeby był nieco lepiej zaopatrzony w nową treść, ale zapewne i tak nic z tego nie wyjdzie, więc od razu zaznaczam, żebyście przestali się łudzić.

Trzy billboardy… to jeden z największych zwycięzców Złotych Globów. Mimo, że ktoś na nich chyba umarł, gdyż wszyscy byli ubrani na czarno, to jednak on jako jeden z nielicznych wyglądał jakby się właśnie narodził, w związku z czym wszędzie wokół niego strzelały korki od szampanów. Dla mnie to kino kompletne, za którym ciągle się uganiam jak wariat, oraz co i rusz odbijam od ściany. Pewny kandydat do Oscara, może nawet kilku, ale też chrzanić te wszystkie nagrody, kino jest dla ludzi, a nie dla czerwonych dywanów i ścianek. Jeśli miałbym go do czegoś przyrównać, to do ubiegłorocznego Manchester by the Sea. Wiem, wiele osób to robi, ale nie moja wina, że i mi się z nim od razu skojarzył. Oba mnie lekko sponiewierały i to także już na początku roku. Może nie są do siebie podobne pod kątem treści i fabuły, ale podobieństw należy doszukiwać się głównie w zbliżonej do siebie dawce ładunkowej w bombce emocjonalnej. Nawet w obu tytułach występuje nazwa własna miasta w USA, oraz w obu gra rudzielec Lucas Hedges. Przypadek? Oczywiście, że nie wiem. Łączy ich także kapitalny małomiasteczkowy klimat amerykańskiej prowincji, o której całe życie marzyłem, żeby w niej zamieszkać, choćby na kilka dni, a także szeroki wachlarz zajebiście barwnych postaci odegranych przez samych ekranowych debeściaków, którzy jako już chyba jedni z nielicznych kojarzą mi się w Hollywood jeszcze całkiem ok - Woody Harrelson, Sam Rockwell, Frances McDormand, a nawet karzeł Peter Dinklage. Jak skład półfinałów Ligi Mistrzów. Co ja gadam, więcej - jak zestaw ligowej tabeli Ekstraklasy.


To historia o niezwykle upartej, charakternej i silnej kobiecie, takiej wiecie, z jajami, która w wyniku bestialskiego gwałtu i mordu traci córkę. Na własną rękę szuka sprawiedliwości oraz zadośćuczynienia za swoje cierpienie. Z poczucia bezsilności wynajmuje trzy stare i dawno zapomniane przez wszystkich billboardy reklamowe na których zamieszcza kontrowersyjną z punktu widzenia całego miasteczka treść, czym wywołuje niemałe poruszenie. Dalej to już istne szaleństwo, kapitalne zwroty i nawroty, tony wspaniałej treści i the very best of dialogów pełnych czarnego, sążnistego humoru niestroniącego od siarczystego języka. Każda przedstawiona w tym filmie postać jest konkretna niczym oferta spuszczenia wpierdolu przez losowego Sebixa na osiedlu, bardzo namacalna i świetnie scharakteryzowana. Nawet drugi plan roi się tu od nominacji do Oscara.

Kłębi się tu trochę klimatu znanego z To nie jest kraj dla starych ludzi, Aż do piekła, Out of The Furnace, Cop land, czy też ze wspomnianego już wcześniej Manchester by the Sea. Świetne połączenie społecznego nerwu i wyczucia filmowego gatunku. Z jednej strony sporo mięcha, łamania stereotypów i rechotania z wyświechtanej poprawności politycznej z uroczym rasizmem w tle, z drugiej strony moża gdzieniegdzie dostrzec sążnistego kopa wycelowanego w krocze republikańskiego stylu życia, a nawet małe splunięcie w kierunku kleru. Czyli taki to trochę slalom gigant pomiędzy słupkami światopoglądowymi, ale dość bezpieczny, rzekłbym nawet, że idealnie wyważony. W sam raz, by zadowolić wszystkich, co jak powszechnie wiadomo, rzadko się komukolwiek udaje. McDonagh pewnie machnął ręką i powiedział - chuj tam, robię po swojemu. I zrobił. I to jeszcze jak. Myślę, że film spodoba się każdej grupie społecznej, politycznej i wyznaniowej. Może właśnie dlatego, że w tej historii zawarte jest wszystko co nas na otacza. Ból, cierpienie, wkurwiewnie, radość i śmiech, a to się przecież sprzedaje zawsze i wszędzie.

Wspaniałe i mocno krzepiące kino. Podane bez cukru i pudru, trochę może czasem uwierające jak kamyk w bucie i trudne jak oglądanie występów sióstr Godlewskich, ale i tak nie można oderwać od niego wzroku. A kiedy się w końcu skończył, czułem, jakby umarł mi ktoś bliski. Najgorsza w nim była świadomość, że już od pierwszego ujęcia wiedziałem, że będę za dwie godziny cierpiał z powodu wjazdu końcowych napisów. Właśnie z takim czymś mamy tu do czynienia proszę państwa. Z perfekcją w obrazie i w treści. Prawdziwa perełka, w której koniec końców wygrywa widz. Zwłaszcza ten, który poszukuje w kinie szczerości, emocji, trochę łez i drobnych radości. W swoiskich kinach dopiero od 7 lutego, ale warto czekać.