niedziela, 31 grudnia 2017

Złote Ekrany 2016


Dzieńdobrywieczór się z Państwem, witam na corocznej, ósmej już gali rozdania „Złotych Ekranów”, których tak naprawdę nikt nie chce dostać, nikt się nimi nie jara i generalnie, poza mną samym każdy ma je centralnie w dupie. Prawdę mówiąc ja też mam je w dupie, bo z samego założenia są bez sensu, gdyż wszelkie zestawienia oraz subiektywne rankingi są tak potrzebne światu jak wybory Miss w Niemczech, ale tradycja rzecz święta, i jak co Święta, zamiast jak przykładny Katolik myć okna i lepić pierogi, siadam sobie wygodnie w wygodnym pluszu, polewam łychę z lodem i filtruję cały kinematograficzny rok sprawdzając przy tym, czym dane produkcje przysłużyły się ludzkości oraz mnie samemu najbardziej. Nie wiem po co. Chyba dla jaj.

Przypominam wszystkim zapominalskim, oraz informuję tych nowoprzybyłych i zagubionych w sieci, że jest to najprawdopodobniej jedyny ranking w polskim Internecie, który układa TOP20 filmów według daty produkcji, a nie daty premiery w polskim kinie, która jak powszechnie wiadomo, czasem zjawia się u nas kilka dni po reszcie świata (rzadko), czasem następuje u nas po kilku miesiącach (częściej), a czasem nie pojawia się w polskiej dystrybucji kinowej nigdy (najczęściej). Dlatego właśnie mój ranking jest inny i z pozoru wydaje się być nieco spóźniony do innych rocznych rankingów, które zalewają właśnie cały Internet, ale interesuje mnie to mniej więcej tyle, co Sylwester z dwójką w Zakopanem.

Więc. Jako, że kończy się właśnie rok 2017, ranking dwudziestu najlepszych filmów według lekko wypitego już Wujka Ekrana będzie dotyczył produkcji debiutujących na świecie i w odległej galaktyce w roku pańskim 2016. Proste jak budowa czachojebni Ryszarda Petru. Ok, tyle tytułem wyjaśnienia i wstępu też tyle, akurat szkło idealnie schłodzone, a za kilka godzin rozpocznie się w naszych głowach sylwestrowy bal, można więc zaczynać. Meine Lejdis und Monsieur, galę „Złotych Ekranów 2016” poprowadzi w tym roku człowiek roku w Hollywood – Hervey Weinstein.

Nominowanych do najlepszej dwudziestki filmów w tym roku było 62. Z dwudziestu szczęsliwców 9 miało polską premierę w roku 2016, 8 w roku 2017, zaś 3 nie pojawiły się w szerokiej dystrubucji w ogóle. W mojej opini rok produkcyjny 2016 był słaby, oceniłbym go na 3 i pół cycka. Nie uraczyłem nikogo ani jedną maksymalną oceną, padło też ledwie kilka piątek oraz cały las czwórek. Już teraz widzę, że przyszłoroczny ranking będzie znacznie ciekawszy, ale o tym za rok. Jak dożyję. Ok. do rzeczy.


Miejsce 20
Zwierzęta nocy - reż. Tom Ford, USA

Polska premiera: 18.11.2016
Dystrybucja: United International Pictures
Moja ocena: 4

Dlaczego: Po pierwszym kontakcie uznałem go za średnio udanego dziwoląga, który aspirował do bycia wielkim, a okazał się być tylko widowiskowym rozgardiaszem z pustką w treści, tak za drugim razem niby nadal był pretensjonalny i miałki jak siostry Godlewskie, to jednak w jego oceanie nicości dostrzegłem kilka przyjemnych dla oka drobiazgów, które ostatecznie kupiły mnie na tyle, by wyróżnić go w zestawieniu. Nie wiem, czy to świadczy bardziej dobrze o nim samym, czy też bardziej źle o całym roku.


Miejsce 19
Midnight Special - reż. Jeff Nichols, USA

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Warner Bros. Entertainment Polska
Moja ocena: 4

Dlaczego: Gdybym obejrzał go dziś, uznałbym go za piątą wodę po herbacie, bezczelną wtórność, a może nawet i plagiat chcący ogrzać się w blasku Stranger Things. Jednak na jego szczęście to on był minimalnie szybszy, przez co zmienia się nieco optyka. Jeff Nichols w swojej opowieści z pogranicza światów sięgnął po dobrze nam znaną klasykę kina Sci-Fi z lat 80-tych. Tą spod sztandarów Spielberga, E.T. i Bliskich spotkań trzeciego stopnia. Zatem, szanowny Netflixie, pobite gary.



Miejsce 18
Aż do piekła - reż. David Mackenzie, USA

Polska premiera: 2.09.2016
Dystrybucja: Kino Świat
Moja ocena: 4

Dlaczego: Głównie za nigdy niekończącą się w mojej głowie tęsknotę za klimatem amerykańskiej prerii, widokiem flanelowych koszul i teksańskich kapeluszy. Niby to wszystko już było. Twardzi faceci i typowa prosta historyjka powstała z  klasycznego mezaliansu kryminału oraz thrillera z sensacją. Dobrze obsadzony, dobrze zagrany i dobrze nakręcony, po prostu kurewskie dobre męskie kino, które smakuje jak dobrze wysmażony teksański stek popity burbonem z Kentucky. Tak trzeba żyć.




Miejsce 17
Ja, Daniel Blake - reż. Ken Loach, GBR, FRA, BEL

Polska premiera: 21.10.2016
Dystrybucja: M2 Films
Moja ocena: 4

Dlaczego: Oczekiwania miałem duże, jak zwykle przed pierwszą randką. Po zwiastunie w myślach układałem już listę najlepszych filmów roku zaczynając ją właśnie od najnowszego dziecka Loacha. Do tego Złote Palmy, Cezary, BAFTY, szaleństwo, a po pierwszym zetknięciu jednak lekkie rozczarowanie, z naciskiem na "lekkie". Niby załapał się do rankingu, ale wylądował dość nisko. Niemniej to dobre i typowe dla Brytyjczyka kino społeczne, angażujące widza i walczące o ludzką godność, ale jego moce mnie nie zaspokoiły i noc spędziłem sam w swoim łóżku.


Miejsce 16
Cloverfield Lane 10 - reż. Dan Trachtenberg, USA

Polska premiera: 22.04.2016
Dystrybucja: United International Pictures
Moja ocena: 4

Dlaczego: Trachtenberg przy pomocy rasowego thrillera zrobił widzom, a także i mi sporego psikusa. Wybornie oszukał naszą czujność. Przy okazji udowodnił też, że Sci-Fi to stan umysłu, a nie tylko gołe efekciarstwo, fajerwerki i wodotryski. Zaiste, zacne to combo milordzie. Świetny film, miła dla oka rola mojego ulubieńca - Johna Goodmana. Bez kozery powiem, że daję mu mocne cztery i pół cycka. Tak, dokładnie, takie to było dobre, jak orgietka z siostrami Kardashian.




Miejsce 15
Paterson - reż. Jim Jarmusch, USA, GER

Polska premiera: 30.12.2016
Dystrybucja: Gutek Film
Moja ocena: 4

Dlaczego: Typowy Jarmusch. Niby od dawna ma romans z nudą i był już czas, by do niej przywyknąć, ale w tym przypadku nudę pomnożył przez nie wiem, niech będzie, że osiem, i ta osiem razy większa nuda jest najbezczelniejsza i najnudniejsza jaką widziałem w tym roku. A jednoczesnie jest też nudą... najpiękniejszą. W tym z pozoru marnym żywocie głównego bohatera Jarmusch obdarzył mnie zjawiskowym pięknem, poczuciem wolności i niewzykle klimatyczną naturalnością jakie czają się gdzieś między wierszami w miasteczku Paterson. Jak w prawdziwym życiu.


Miejsce 14
To tylko koniec świata - reż Xavier Dolan, FRA, CAN

Polska premiera: 10.02.2017
Dystrybucja: Hagi
Moja ocena: 4

Dlaczego: A to ci paradoks. Z jednej strony nie lubię Dolana, powtarzam to niby od lat, a to już drugi rok z rzędu, gdzie zamieszczam jego film w mojej rocznej laurce. Chyba pora spojrzeć prawdzie w oczy i powiedzieć wprost, że z tego wiecznego małolata o aparycji Justina Biebera jest jednak kawał reżysera. To tylko koniec świata swoją minimalistyczną i niemal teatralną konstrukcją, oraz z mistrzowskimi kreacjami aktorskimi robi taką robotę, że gdyby filmy umiały lepić pierogi, to ten nakarmiłby nimi całą wioskę w Republice Kongo.



Miejsce 13
Odyseja - reż. Jérôme Salle, FRA

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 5

Dlaczego: Film o którym nikt prawie nie słyszał, widziało niewielu, a nawet wśród tych co widzieli zachwytów raczej nie wzbudził. Ale życie byłoby nudne, gdybym wyglądał, mówił i myślał tak samo jak inni, dlatego też idąc pod prąd winduję tą wspaniałą biografię na środek stawki debeściaków. Przepiękna bajka dla wilków morskich (czyli mła) o życiu legendarnego odkrywcy, badaczu mórz i oceanów, podróżniku, reżyserze i pisarzu - Jacquesa Cousteau. Zaraził pasją kilka pokoleń ludzi na całym świecie. W pełni zasłużył na film. Dobry film.


Miejsce 12
Honorowy obywatel - reż Gastón Duprat, Mariano Cohn, ARG, ESP

Polska premiera: 6.01.2017
Dystrybucja: Against Gravity
Moja ocena: 4

Dlaczego: Rzutem na taśmę wkradł się na listę debeściaków. Obejrzany ledwie kilka dni temu zdobył mnie na tyle, by się nad nim trochę niżej pochylić, a nawet mlasnąć z przekąsem, być moze pod wpływem emocji, a być może po prostu sobie na to zasłużył. Honorowy obywatel jest zarówno zabawny, błyskotliwy i inteligenty, jak i bardzo przenikliwy w swoim nieco dramaturgicznym wydźwięku. Trochę z niego argentyński Smarzowski, a nawet trochę lepszy obserwator ludzkiej natury.



Miejsce 11
Deadpool - reż. Tim Miller, USA, CAN

Polska premiera: 12.02.2016
Dystrybucja: Imperial-Cinepix
Moja ocena: 4

Dlaczego: Nienawidzę ekranizacji komiksowych bohaterów, rzygam już Marvelem, DC Comics i Disneyem, pozostaję zupełnie niezwruszony, kiedy pół świata płonie z podniecenia na widok kolejnej hiperprodukcji X-mena, Spidermana, Thora, czy innej Wonder Woman. Paradoksalnie jako fan komiksów z lat dzieciństwa są mi obojętne ich blockubusterowe ekranizacje, ale dla tego jednego pieprzonego Deadpoola zrobiłem wyjątek, obejrzałem i… świetnie się przy nim bawiłem. Szacuneczek. Ale ok, na tym koniec.


Miejsce 10
Ostatnia rodzina - reż. Jan P. Matuszyński, POL

Polska premiera: 30.09.2016
Dystrybucja: Kino Świat
Moja ocena: 4

Dlaczego: Jedyny polski rodzynek w zestawieniu. Barwna biografia pełna szaleństw, niedorzeczności i życiowych absurdów. Historia rodziny naznaczonej wielką charyzmą i artyzmem, ale też przekleństwem i śmiercią. Film skazany na sukces, doceniony i wyróżniony na niemal całym świecie, a jednak nie ujął mnie na tyle, by podciąć nim sobie swoich żył. Widmo śmierci i przekleństwo klanu Beksińskich nie zostało w pełni przeniesione na ekran, ale i tak jest to kawał swietnego kina.



Miejsce 9
Elle - reż. Paul Verhoeven, BEL, FRA, GER

Polska premiera: 27.01.2017
Dystrybucja: United International Pictures
Moja ocena: 4

Dlaczego: Kapitalny powrót zza światów Paula Verhoevena i to od razu w wysokiej formie. Stworzył niebanalną opowieść o mrocznej naturze człowieka, o jego fetyszach, pragnieniach i lękach. Momentami niesmaczny, okrutny i obrzydliwy, umiejętnie nasfaszerowany seksualnym napięciem, a jednoczesnie piękny i delikatny, ze świetną fabułą. Wspaniała rola Huppert, która zagrała jakby znów była Eriką z Pianistki.





Miejsce 8
Rogue One: A Star Wars Story - reż. Gareth Edwards, USA

Polska premiera: 15.12.2016
Dystrybucja: ?
Moja ocena: 4

Dlaczego: Oceniłem go wysoko wbrew samemu sobie i mam z tym osobisty problem. Jako fan starej trylogii, oraz puszczającej do niej oko Przebudzenia mocy, nowego wcielenia GW spod szyldu Disneya oczekiwałem mniej więcej tak jak śniegu w lipcu, a tu o dziwo okazało się, że to bardzo solidne, sprawnie skonstruowane kino, które nawet takiemu konserwie star łorsów jak ja przypadło do gustu. I piszę to z wielkim bólem, gdyż wewnętrznie chciałbym nazwać go gównem. Niestety nie potrafię. Ale też, bez przesady. Solidnie i nic poza tym, czyli wilk syty i Kansas City.


Miejsce 7
Toni Erdmann - reż. Maren Ade, GER, AUT, ROM

Polska premiera: 27.01.2017
Dystrybucja: Gutek Film
Moja ocena: 4

Dlaczego: Niby najlepszy film roku 2016 w Europie. Nie wiem, być może, na pewno oryginalny i nieco ekscentryczny, tak jak główny bohater tej dość osobliwej historyjki, która rozciąga się na niemal 3 godziny. Ale mimo długości nie ma tu miejsca na nudę. Dobre, wyraziste postacie, ciekawe dialogi, trochę absurdalny i wisielczy humor, w sam raz, żeby zostać zauważonym i by wnieść nieco kolorytu do mojej głowy. Solidnie i oryginalnie, chyba tylko tyle, ale i tak wystarczyło to na pierwszą dziesiątkę.



Miejsce 6
Klient - reż. Asghar Farhadi, IRN, FRA

Polska premiera: 21.04.2017
Dystrybucja: Gutek Film
Moja ocena: 4

Dlaczego: Nie wiem jak Farhadi to robi, podejrzewam, że wyciąga z szuflady swój ulubiony szablon, nożyczki i linijkę, po czym zmieniając tylko paletę kolorów dystrybuuje barwy po taśmie filmowej według określonego wzorca. Zdobywca Oscara za nieanglojęzyczny film roku 2017 jest niemal identyczny w warstwie konstrukcyjnej jak jego wcześniejsze, równie dobre Przeszłość, czy Rozstanie, a jednocześnie tak bardzo od nich inne. No kurwa, geniusz. Geniusz i wybitny znawca meandrów ludzkiej psychiki.



Miejsce 5
Dziennik maszynisty - reż. Miloš Radović, CRO, SRB

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 5

Dlaczego: Zapewne niewielu z was będzie miało okazję zmierzyć się z tym tytułem, ale jeśli tylko gdzieś rzuci wam się on w oko, to łykajcie bez zastanowienia. Prawdziwy samograj, pewniak u bukmacherów i miłość od pierwszego wejrzenia w jednym. Obłędny bałkański klimat, dystans do życia i boski czarny humor. Do tego barwne postacie oraz lekkość narracji powodują, że ta zabawna opowieść o starzejącym się maszyniście nie ma żadnych słabych punktów.



Miejsce 4
Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie - reż. Paolo Genovese, ITA

Polska premiera: 6.01.2017
Dystrybucja: Aurora Films
Moja ocena: 4

Dlaczego: Najlepszy dowód na to, że dobre i wciągające kino nie musi mieć w chuj lokacji, wyszukanej scenografii, wodotrysków i ujęć z dziesiątek kamer z boku, skoku i rozkroku. Wystarczy zamknąć grupkę zdolnych aktorów w jednym niedużym mieszkaniu, dać im do wykucia na blachę ciekawy scenariusz, pozwolić lekko poimprowizować i mamy przepis na dobry film. Szacuneczek dla Włochów i naszej ślicznej Kasi Smutniak.





Miejsce 3
Milczenie - reż. Martin Scorsese, USA, ITA, MEX, JPN

Polska premiera: 17.02.2017
Dystrybucja: Gutek Film
Moja ocena: 4

Dlaczego: Liryczny i bardzo osobisty film Scorsese, który zawiera zbiór filozoficznych rozważań na temat wiary, Boga w ogóle, ale też wchodzi w korelacje z zupełnie mniej boskimi, stricte ludzkimi przekleństwami i powinnościami: przeznaczeniem, wiernością, odwagą, poświęceniem, strachem, cierpieniem i bólem. Wspaniałe uniwersum nisko pochylające się nad moralną kondycją współczesnej ludzkości.






Miejsce 2
Przełęcz ocalonych - reż. Mel Gibson, USA, AUS

Polska premiera: 4.11.2016
Dystrybucja: Monolith Films
Moja ocena: 5

Dlaczego: Jedna z nielicznych piątek w tym zestawieniu, która nawet otarła się o sześć. Kolejny samograj. Historia tak bardzo szalona i niedorzeczna, że aż piękna, silnie patetyczna, a wręcz romantyczna. Aż dziw, że nikt dotąd w Hollywood po nią nie sięgnął. Ale też ze względu na wielką religijność głównego bohatera, oraz niechęć do obrazowania tego typu historii przez  srodowisko filmowców aż tak bardzo nie dziwi. Wielki film, jednocześnie wojenny i antywojenny. Prawdziwy rodzynek. Dobra robota Panie Gibson.



Miejsce 1
Manchester by the Sea - reż. Kenneth Lonergan, USA

Polska premiera: 20.01.2017
Dystrybucja: United International Pictures
Moja ocena: 5

Dlaczego: Nie pamiętam kiedy ostatnio miałem okazję zderzyć się z tak perfekcyjnie skonstruowanym filmem, który mknie po dramatycznie wąskiej i krętej szosie z gracją rollercoastera. To jedno z najprzyjemniejszych dwóch godzin jakie spędziłem w tym roku w kinie. To także jeden z nielicznych melodramatów, który pokochają również mężczyźni, a to głównie dlatego, że to film o nas i dla nas - facetów właśnie. Przejmujący i niezwykle celny przegląd naszych przekleństw, marzeń i lęków. Lonergan woła nim do nas: "Panowie, nie mazgajcie się. Chłopaki nie płaczą!" I za to należy się autorowi żółwik.





Na koniec mały bonus w postaci debeściaków roku 2017 w kategoriach z dupy:

Hasło roku: metoo
Człowiek roku: Hervey Weinstein
Dziad roku: Patryk Vega
Cycki roku: Alexandra Daddario
Gniot roku: Obcy: Przymierze (Botoks pewnie bardziej, ale nie oglądałem)
Serial roku: Narcos 3
Polski film roku: Cicha noc
Idiota roku: Maja Ostaszewska (acz konkurencja duża)
Reżyser roku: Denis Villeneuve
Rozczarowanie roku: Twin Peaks 3
Wydarzenie TV roku: Gala 25-lecia Polsatu
Smród roku: Hollywood
Facepalm roku: Przejęcie 21st Century Fox przez Disneya
Objawienie roku: Siostry Glonojad
Złodziej roku: Netflix

Do siego!



niedziela, 10 grudnia 2017

Dzieci z hotelu "Życie"

Florida Project
reż. Sean Baker, USA, 2017
115 min. M2 Films
Polska premiera: 25.12.2017
Dramat



Od razu uprzedzam. To będzie wpis o lekkim zabarwieniu sentymentalnym. Z wiekiem chyba zwyżkuje u mnie popyt na przeżuwanie fajnych chwil i momentów, a to z dzieciństwa, a to ze szkoły i studiów, czy po prostu z ostatniego weekendu próbując przypomnieć sobie np. ileż to ja wprowadziłem do rzeczywistości elementu baśniowego. Nie wiem po co. Chyba po to, żeby udawać przed samym sobą, że miałem/mam całkiem zajebiste życie. Coś jest już chyba we mnie spierdolone na amen. Shit happens. No ale sentymenty, bo o nich mowa. W ramach alibi napiszę tak z sierpowego klawiaturowego, że zostałem do tego troszkę sprowokowany przez Seana Bakera. Oglądając jego zachwalane zewsząd Florida Project jakoś mnie tak tknęło, coś mnie kurde balans ukuło i ukąsiło w ten durny łeb, że aż na blisko dwie godziny przeniosłem się wbrew swojej woli do czasów dzieciństwa i wczesnej młodości, ale przede wszystkim do słonecznego i gorącego lata, co w aktualnych arktycznych warunkach brzmi jak requiem dla bajecznego snu. Szkoda, że na końcu musiałem się z niego wybudzić.

A było to tak. Wyobraźcie sobie lato. 28 stopni w cieniu i ani jednej chmurki na niebie. Wiem, że to trudne i rzadko spotykane w naszej okolicy, ale spróbujcie. Dalej. Półwysep Floryda. Miasto Orlando, a w nim, gdzieś na rubieżach Disneylandu nieco kiczowaty, cały fioletowy i niskobudżetowy Hotel „Magiczny Zamek”. To właśnie w nim zamieszkują lokalne wyrzutki społeczeństwa, reprezentanci klasy B i C, pewnie też X, Y, i Z, lub po prostu ci, którym w życiu nie poszło jak trzeba, tudzież mieli zwyczajnie pecha. To nasi bohaterowie. Płacą około 40 dolarów za dzień, bynajmniej nie po to, by odpoczywać i zwiedzać okolice, to nie są turyści, acz wielu z nich to przyjezdni. Praca się ich nie ima, zwłaszcza ta dla bajecznego Disneya z sąsiedztwa, które stanowi kontrast tak bardzo jasny, że aż razi w oczy. Ugrzęźli na dobre, żeby przetrwać i mieć dach nad głową. Imitacja normalnego życia w cieniu świata jak z bajki. Kilkadziesiąt różnych przypadków i życiowych doświadczeń, gdzie patologia spotyka się tu każdego dnia na klatce schodowej z samotnymi młodocianymi matkami, drobnymi złodziejaszkami i chmarą dzieciaków. Nad wszystkim czuwa gospodarz domu (Willem Dafoe), który krzywdy nie da zrobić nikomu. Jeśli trzeba upomni się o zaległy czynsz, skrzyczy rozrabiające bachory, a nawet przepędzi z placu zabaw zbłąkanego pedofila. Lokalny szeryf na skalę możliwości. W takich to okolicznościach przyrody zostałem zarażony szalonym letnim i nieco leniwym klimatem, który skurczybyk trzyma mnie jeszcze do dziś.

Głównymi bohaterami są tu przede wszystkim dzieciaki naszych lokatorów, które całe lato spędzają na szwendaniu się po okolicy, beztroskiej zabawie, robieniu głupich dowcipów, pluciu na samochody, podpalaniu opuszczonych domów i innych z dupy czynności, które w permanentnym skrócie można określić mianem idealnego dzieciństwa. Co prawda współczesne wielkomiejskie smarki, które całe dnie spędzają w domu na graniu na konsoli i gapieniu się bez celu w smartfona mogą mieć nieco odmienne zdanie, ale ja, jako przedstawiciel pokolenia, które dorastało na osiedlowych boiskach typu Wembley, drzewach typu małpi gaj, ławkach typu główna siedziba mojej bandy i klatkach schodowych typu miejsce do spożywania browarów i palenia fajek w zimie, ten doskonale wie, jakie to wszystko było fajne i co te dzisiejsze durne dzieciaki wiedzą o życiu. Skrzywienie kręgosłupa i zwolnienia z lekcji WF-u są nam obce, umiemy otworzyć butelkę piwa zapalniczką, przeskoczyć przez siatkę, a i piłka przy nodze nie przeszkadza nam w życiu. Może i bieda ekonomiczna krzywdzi, czasem też mocno ogranicza domorosłego człowieka, ale dziecko, potrafi się w tej biedzie doskonale bawić, co udowodnił właśnie szacowny Pan reżyser. Wystarczy dobra pogoda, kilku kompanów i dużo wolnego czasu. Dorosły człowiek otaczający się zewsząd drogimi gadżetami nigdy tego nie skuma.


Ale żeby nie było też tak znów zbyt kolorowo, to Sean Baker z wielkim wyczuciem używa do pomalowania tej historii także skrajnie innych barw - licznych odcieni szarości, czerni oraz bieli, wszak w życiu nigdy nie jest tak, że zawsze świeci słońce, nawet z punktu widzenia beztroskiego dzieciństwa, nawet z punktu widzenia słonecznej Florydy. Niemniej przez prawie cały film mamy do czynienia z retoryką typu „dla mnie zawsze słońce”, dzięki czemu tkwiąc tak w tym kinowym fotelu doświadczałem swoistego de ja vu sprzed 20-30 lat. Leniwe ekranowe pląsy po trochę innej Florydzie niż ta, która wyskakuje nam w pierwszej kolejności po wpisaniu do paska Google są klasyfikowane bardzo blisko moich wspomnień z dzieciństwa. Też szlajałem się w lecie z kumplami z osiedla bez celu, od boiska do parku i od ławki do trzepaka. Całe dnie wakacji spędzaliśmy poza domem. Kto miał szczęście wyjechał na kolonie, czy wczasy z rodzicami, pozostali siedzieli na osiedlu i też świetnie się bawili. Nie mieli wyjścia. Sielankę zakłócał czasem głos matki któregoś z nas dochodzący z balkonu typu: „Mateusz, do domu na obiad!”. Mateusz najpierw udawał, że nie słyszy, potem szedł jak na stracenie. Nikt nie chciał opuścić ani minuty z osiedlowego melanżu i dobrej zabawy. I dlatego ciągle się dziwię kiedy widzę te same osiedle 20-30 lat później, niegdyś tętniące życiem, dziś wymarłe, jakby wszystkie dzieciaki nagle wyginęły. Kurwa, przecież to nie były dinozaury! A może jednak?

Florida Project jest więc trochę takim jednym wielkim wakacyjnym osiedlowym melanżem, tyle, że zamiast typowego polskiego blokowiska mamy przedmieścia Disneylandu na słonecznej Florydzie. Miejsce pełne dziwnej, nieco kiczowatej architektury, kolorowych budynków, jeziora z aligatorami, opuszczonych domów, ale też i luksusowych hoteli tuż obok. Trochę jak Władysławowo w szczycie sezonu, gdzie tandeta i kicz uganiają się za turystami śniącymi o wielkiej krainie baśni i idealnym wypoczynku. Turyści kontra tubylcy, dwa różne światy, jedno marzenie – Być szczęśliwym. Jakkolwiek. Nasza gromadka zwariowanych dzieciaków, to najlepsze co można aktualnie zobaczyć w tym smutnym jak pizda, szarym i zimnym punkcie naszego jestestwa. I mówię to z pełną odpowiedzialnością za słowa, jako osoba, która nie lubi dzieci, a wręcz ich nie cierpi. Paradoksalnie, bachory z Florydy są trochę jak alter ego nas samych, w sensie dorosłych, może więc właśnie dlatego fajnie się je ogląda i doskonale rozumie o czym do siebie mówią oraz w jaki sposób. W pewnym sensie są reprezentantami naszych marzeń i oczekiwań od życia, które już się zdążyły przez lata zdewaluować. Zostały przykryte przez grube warstwy kurzu, pracę, uganianie się za pieniędzmi i kredyt hipoteczny. A przecież w głębi duszy potrzebujemy od życia głównie spokoju, poczucia wolności, nieskrępowanej zabawy i swobody ruchów. Dokładnie tego, co mają te małe szkraby z Orlando i to pod dostatkiem. Większość z nas pojmie to gdy będzie już za późno.


I wszystko fajnie, tyle tylko, że to nie jest film familijny. Disney, mimo, że wszechobecny w tym świecie, znajduje się jakby po drugiej stronie ogrodzenia, gdzie startują i lądują prywatne helikoptery oraz gdzie panują inne zasady gry. Tu nie ma happy endu, to w zasadzie nawet nie jest film o zabawie i beztrosce. One tu wszystkie bywają, są lokowane nawet w dużych ilościach, ale wcale nie o nie tu się rozchodzi. To jest właśnie najlepsze co Baker nam zafundował (oprócz wspomnianych już dzieciaków). Cały myk polega na tym, że na przykładzie świata widzianego z perspektywy małych smarków obserwujemy głównie świat dorosłych, ten bardzo cierpki, trudny, szorstki i niemal zawsze niesprawiedliwy. Dzieciaki biegające po okolicy z perspektywy metra dwudziestu obserwują problemy własnych rodziców próbujących wiązać koniec z końcem - brak pracy, pieniędzy, własnego dachu nad głową i ogólnie brak perspektyw. Niby nic nowego ani też nadzwyczajnego, ale w tym wakacyjnym chill oucie lokowane jest także wiele bólu i cierpienia. I właśnie tu ukryta jest prawdziwa moc Florida Project. Baker za pośrednictwem dziecięcych środków przekazu scharakteryzował nasz świat, a raczej świat większości społeczeństwa tego globu. Okres wakacji jest pewnego rodzaju symbolem i grą w skojarzenia, ukazuje on bowiem dziecięcą radosć i beztroskę, ale gdy tylko następuje kres wakacji, kiedy ktoś zaburza naszą definicję wolności oraz gwałci naszą strefę komfortu, wtedy pojawia się rozczarowanie, złość i smutek, pojawia się dorosłość. Reżyser pokazując nam w finalnej scenie ucieczkę stara się nawet udzielić alternatywnej odpowiedzi na jakże fundamentalne pytanie - co wtedy mamy robić? - Jak to co, spierdalać, jak najdalej.

Florida Project to lekkie, leniwe i typowo letnie kino, zapodane w sosie Sundance, acz z lekko zadziornym finiszem. To idealna, słodko-gorzka odtrutka na zimową i przedświąteczną zamułę. Fajnie, że ląduje w naszych kinach w pierwszy dzień świąt, gdyż wbrew pozorom idealnie wpisuje się w świąteczny repertuar. Co prawda jest to opowieść na raz i chyba raczej nie jest z tych, które zapadają na dłużej w pamięci, ale to wcale nie znaczy, że nie dostarczy nam satysfakcji. Trzeba szanować takie obrazy za szczerość, naturalność i ten pierwiastek dziecięcego szaleństwa, które tli się także i w nas samych.

Na koniec jeszcze tylko specjalne wyróżnienie dla reżysera. Nie wiem, czy to był celowy zabieg, czy może jednak przypadek maczał w tym swoje paluchy, niechże ktoś inny osądzi, wszak budzi to moją ciekawość. A mianowicie chodzi o to, że prawie za każdym razem kiedy na ekranie pojawia się Willem Dafoe, to w tle słychać, a czasem nawet i widać przelatujący śmigłowiec. W mojej głowie uroiło się celowe i epickie nawiązanie do końcowej sceny z Plutonu z udziałem Sierżanta Eliasa granego właśnie przez Dafoe. Nawet jeśli to tylko przypadek, to i tak jest on zacny niczym cycki Hayek. Ok. Lećcie do kin. To według wielu mądrzejszych ode mnie jeden z lepszych filmów mijającego właśnie roku. Według mnie chyba też.



Filmweb: brak
IMDb: 8,1