czwartek, 26 października 2017

33'WFF vol.4


Pamiętacie jeszcze węgierskich Kontrolerów z roku 2003? Ten zjawiskowy film o kanarach z budapesztańskiego metra trzynaście lat temu zdobył nagrodę publiczności na WFF oraz moje uznanie. Trafił do kin, na DVD, świat go szybko polubił. Potem już tylko sława, pieniądze i autografy. Nimrod Antal, czyli Pan reżyser, na fali popularności dostał nawet angaż w Hollywood. Zrobił tam dwa, czy nawet trzy filmy, raczej kiepskie i chyba bez większego znaczenia. Wrócił więc nad Dunaj, by ponownie nakręcić film o swoich, w języku, którego nikt nie rozumie. Tym razem padło na narodowego bohatera spod ciemnej gwiazdy - Attilę Ambrusa - zawodowego hokeistę, który przy zupełnej okazji zajmował się po godzinach... napadami na bank i urzędy pocztowe.

Było ich łącznie 27. Przebiegły rabuś działał w latach 1993-1999, aż w końcu dał się złapać. Nikogo nie zabijał, nie robił krzywdy, szybko stał się legendą na Węgrzech. Ludzie go wręcz ubóstwiali i nazwali Whiskey Bandit (Viszkis) - gdyż lubił sobie golnąć na odwagę przed napadem - robili z nim koszulki i traktowali jak własnego Robin Hooda. Oczywiście innego zdania byli stróże prawa, którym przez sześć lat ciągle zwiewał spod topora. Gdyby kariera Ambrusa miała miejsce w erze powszechnego dostępu do Internetu, to jego sława obiegłaby cały świat, miałby też setki tysiące polubień na fejsie, a mimo to jego historią i tak zainteresowali się Amerykanie, którzy przymierzali się do jej ekranizacji. Padło nawet nazwisko Johnny’ego Deppa jako kandydata do zagrania postaci Ambrusa, ale zwlekali i zwlekali, aż w końcu uprzedzili ich Węgrzy. I dobrze. To węgierski bohater i węgierska historia, musiał więc powstać węgierski film. Całe szczęście, że padło na Antala, który popełnił już wspomnianych Kontrolerów i liznął trochę wielkiego świata.

Bandyta, który pachniał Whiskey/A Viszkis jest typowym gangsterskim kinem o szybkiej i wartkiej akcji wzorowanym na typowych amerykańskich filmach sensacyjnych. Dobrze to się ogląda, acz na moje oko mógłby być z pół godziny krótszy. Nie jest to jednak wielki zarzut z mojej strony. W zasadzie to ich w ogóle tu nie ma. Jest to kino nastawione głównie na rozrywkę i to akurat słuszny kierunek. Typowa biografia w stylu "Żyj szybko, umieraj młodo", nie ma więc co kombinować, bo można tylko spieprzyć samograja. Dzięki tak postawionej sprawie film zapewne zatoczy szersze koło zasięgu na świecie, a między wierszami rzecz jasna trochę opowie o ciekawej postaci Ambrusa, który notabene jest już na wolności i aktualnie zajmuje się… no, nie będę tego tu teraz zdradzał.

Ogląda się to bardzo przyjemnie, jak np. naszego Konsula z Piotrem Fronczewskim. Nawet gdzieś z tyłu głowy rodzi się irytacja, że na Węgrzech potrafią zrobić dobry gangsterski film o swoim niemalże narodowym produkcie eksportowym, a my… no cóż, a my mamy Kilera i Chłopaków nie płaczą. Niby fajne i śmieszne, ale tak po prawdzie, to mogą braciom Madziarom czyścić cholewki. Mam nadzieję, że kiedyś doczekamy się tak dobrej produkcji np. o Pershingu, albo Szpicbródce (musicalu z 1978 roku nie liczę), lub chociaż pełnometrażowej historii o naszym łamaczu kobiecych serc – Tulipanie. Ich barwne życiorysy aż proszą się o dobrą ekranizację. Ale póki co, warto popatrzeć jak robią to nasi bratankowie. Jest na co.







Osiem lat temu, chyba nawet też w ramach WFF zmierzyłem się po raz pierwszy z twórczością Urszuli Antoniak - holenderskiej reżyserki polskiego pochodzenia, tudzież Polki mieszkającej w Holandii - zależy gdzie pytają. Było to Nic osobistego. Zostałem tym surowym i ascetycznym obrazem kupiony za dosłownie grosze. Co prawda niewiele trzeba, żeby mnie kupić, najczęściej wystarczy postawić w barze kolejkę lub pokazać cycki, ale w tym przypadku wystarczyło nakręcić film faktycznie za grosze, w którym były zarówno cycki jak i alkohol. Deal idealny. Niemniej od pierwszej minuty było widać, że za sterami tego emocjonalnego bombowca siedzi kobieta. To był właśnie ten poziom wrażliwości, ten sposób dotarcia do widza poprzez gesty, mniej słowa - typowo kobiecy punkt widzenia. Potem był m.in. Code Blue, trudny, dziki, brutalny, który ugruntował pozycję Antoniak w panteonie psychodramatycznych zwierzów.

Minęło kilka lat i Antoniak uderzyła ponownie, tym razem już z udziałem polskich aktorów, Andrzeja Chyry i Jakuba Gierszała. Zbliżyła się także nieco do polskich granic, dotarła bowiem do Berlina. Dotąd akcje jej filmów rozgrywane były w Irlandii, tudzież gdzieś w Holandii. Kto wie, może w końcu odważy się nakręcić film w Polsce, acz nie wiem czy Polska jest już na to gotowa. Na razie i na przełamanie lodów otrzymujemy koprodukcję holendersko-niemiecko-polską, która zdążyła już zgarnąć kilka statuetek, m.in. Złote Lwy w Gdyni. O Pomiędzy słowami jest więc ostatnio bardzo głośno, co za tym idzie, i ja postanowiłem zagiąć na niego parol.

I... no cóż, niestety mam mieszane odczucia. Na pewno jest to film, niczym garnitury Gierszała, perfekcyjnie skrojony wizualnie. Jest po prostu ładny, tak jak obrazek jaki powiesiłem niedawno w moim salonie. Ubrany jest elegancko w czerń i biel, z których niestety coraz rzadziej się dziś korzysta, a szkoda, bo zwykle dodają kilka cennych punktów do ogólnej mocy przekazu. Lubię, kiedy zamiast zwracać uwagę na kolory odrywające mnie od tego co istotne mogę koncentrować się na tym, co zawarte jest (nomen omen) pomiędzy słowami. Tu działa to idealnie, tak jak powinno. Ta sennie poprowadzona historia to esej o trudnej relacji syna z dawno niewidzianym ojcem, który pojawia się nagle w z pozoru uporządkowanym już życiu młodego i ambitnego prawnika. Pikanterii dodaje fakt, że spotykają się na ziemi obcej, w Berlinie, na emigracji, gdzie oprócz konieczności zmierzenia się z traumą, wewnętrznym żalem i pretensjami wobec siebie nawzajem, muszą też mierzyć się z pojęciem życia w obcej społeczności, w nienaturalnym dla nich środowisku. I zostało to uchwycone w kadrach całkiem nieźle. Dużo dobrej gry mimiką twarzy, gestami, zamiast słowem mówionym, to wszystko jest zdecydowanie na plus, tak jak bramka strzelona na wyjeździe, która liczy się podwójnie.

Nie spodobał mi się jednak drugi równoległy tor po jakim pędzi (no dobra, ślimaczy się) ta opowieść, a który dotyczy samego wątku imigracji. Jesteśmy bowiem świadkami bardzo dziwacznej i nienaturalnej wręcz walki młodego chłopaka z problemem hmm... akceptacji samego siebie (?), który mimo, że zdążył już z powodzeniem wpuścić korzenie w nową ziemię jaka go karmi, to jednak coś mu zaczyna w tej głowie szwankować i gnić od środka. Być może to ta polska niedojrzałość waśnie i nietolerancja jakimi ciągle próbuje nas się szczuć i piętnować naszą zaściankowość, ale nawet jeśli, to było to dla mnie co najmniej niezrozumiałe, a może nawet i durne. A jeśli Antoniak chciała mi przez to powiedzieć, że przecież w gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy imigrantami i każdy skądś przyjechał, to... też jej nie wyszło. Teza co najmniej ryzykowna, posiadająca wiele dziur, żeby nie powiedzieć wprost, że jest bez sensu. Nie, sorry, ale nie kupuję tego.

Zatem Pomiędzy słowami jawią mi się jako takie trochę piękne nic. Ogląda to się trochę jak wybory Miss World w jakimś Dubaju. Póki sobie te misski spacerują po wybiegu w bikini i sukniach wieczorowych jest całkiem tak jakby ekskluzywnie, ale jak już w następnej rundzie podchodzą do mikrofonu i otwierają buzię, by opowiedzieć o tym, że one wszystkie chciałyby najbardziej pokoju na świecie i żeby nie było wojen, głodu i Kaczyńskiego, no to wiadomo, że czar szybko pryska i próżnia wylewa się na podłogę. Tak, to jest bardzo w stylu Pomiędzy słowami. Takie trochę ładne i trochę nic. Ale jako, że lubię rzeczy ładne, to za uszy wyciągnę i dam mu 4 cycki z minusem. Niech Pani Antoniak ma.



niedziela, 22 października 2017

33'WFF vol.3


Filmowy psychopata i artystyczny pojeb Yorgos Lanthimos znów to zrobił. Znów przeżuł i wypluł mnie zostawiając na pastwę losu z osłupieniem i otępieniem. Tym razem uczynił to idąc krok dalej, w produkcji hollywoodzkiej przy wyraźnym użyciu aktorów z pierwszej światowej półki (mam nadzieję, że nie molestowanych seksualnie). Już Lobster pokazał, że trzymanie tego ekscentryka kina tylko w administracyjnych greckich granicach mija się z sensem. Nawet Europa wydaje się być za ciasna na jego geniusz. Jego emocjonalny rozgardiasz i iście epickie popierdolenie umysłowe godne jest kin całego świata. Z nieskrywaną satysfakcją podziwiam kolejne jego produkcje. Po rewelacyjnym Kle, które uchyliły mu furtkę do gwiazd, po niezłych Alpach i kapitalnym Lobsterze przyszło Zabicie świętego jelenia, które powinno ugruntować jego pozycję na liście najbardziej popierdolonych (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) reżyserów globu. A to już wielki wyczyn, gratuluję.

Czymże jest tytułowy święty jeleń? Cóż. W starożytności jeleń uchodził za święte zwierzę Artemidy, a walka jelenia z innymi zwierzętami symbolizowała walkę między światłem a ciemnością. Jeleń jawił się także różnym ludom jako pośrednik między niebem a ziemią. W Piśmie Świętym jeleń symbolizuje bliskość świata nadprzyrodzonego, mógł być upostaciowieniem Chrystusa lub też symbolem duszy ludzkiej pragnącej zbawienia. Wszystko to wydaje się bezwzględnie pasować do myśli przewodniej z którą brutalnie pozostawia nas na pastwę losu Lanthimos, niemniej najbliżej prawdy zdaje się być ścisłe nawiązanie do mitologii greckiej, a konkretnie do opowieści o Królu Agamemnonie, który miał złożyć Artemidzie w ofierze swoją córkę Ifigenię. Tak. Właśnie z takim światem i przemyśleniami jesteśmy siłą wciśnięci w kinowy fotel tak mocno, że aż trudno się ruszyć.

To film, który rozpoczyna się spokojnie, wręcz niegroźnie (acz trochę niesmacznie), by z każdą kolejną minutą bardziej drażnić, niepokoić, nękać i terroryzować wszystkie ludzkie zmysły. Nie bez przyczyny otrzymał Złotą Palmę na tegorocznym festiwalu w Cannes za scenariusz. Jest iście fantastycznie skrojony na miarę wielkiego, acz na swój sposób uroczego popierdolenia Greka. Mamy bowiem rodzinę, z pozoru normalną, acz taką w stylu Lanthimosa - coś jest tu zepsute na amen - klasyczny model 2+2. Mąż, żona jako uznani w światku lekarze specjaliści, dwójka zdrowych i normalnych dzieci, piękny dom, dwa drogie auta, pies, klasa wyższa. I nagle pojawia się on, nie wiadomo kto, nie wiadomo skąd, niby normalny 16-letni chłopak, który pragnie wymierzyć karę rodzinie lekarza. Za co? Wszystkiego dowiadujemy się stopniowo, ale co najpiękniejsze w tej opowieści, niczego nie dowiadujemy się do końca. Uwielbiam tak stawianie sprawy, te liczne niedopowiedzenia, nawiązania do mitologii greckiej, do światów nadprzyrodzonych, do istoty Boga, do zbrodni i kary. Przepiękny miszmasz wielu gatunków, konwencji i psychologicznych wstawek.

W swojej konstrukcji i klimacie Zabicie świętego jelenia przypomina mi romans Lśnienia Kubricka z Antychrystem Von Triera. Sami musicie przyznać, że jest to mieszanka zaiste - piekielna. I taki właśnie jest ten najnowszy owoc Lanthimosa. Piekielnie mocny, brutalny i bezkompromisowy. Pożyczając na chwilę gimbusową retorykę - zdrowo ryje beret. W trakcie seansu wyszło kilka osób, zatem z pewnością nie jest on skrojony pod wrażliwość przeciętnego odbiorcy. Bezwzględnie jeden z najlepszych filmów jaki widziałem w tym roku. W polskich kinach od 1 grudnia. Warto się z nim zmierzyć.







Zawsze uważałem, że najwięcej o życiu wiedzą taksówkarze, są bowiem najbliżej ludzi, tych biednych i bogatych, reprezentantów niemal każdej grupy społecznej, dlatego zawsze chciałem być taksówkarzem. Tak samo jak piłkarzem, kierowcą rajdowym, reżyserem i kochankiem Salmy Hayek, ale jak to zwykle w moim życiu bywało, na planach spłodzonych z zupełnie niczego szybko się kończyło. Ale za to mam kilku kumpli taksówkarzy lub takich z taksiarską przeszłością. Dobre chłopaki, cwaniaki warszawskie, zawsze gdy się widzimy wyciągają z rękawów sążniste historie z życia ulicy zaczerpnięte zupełnie jakby brali udział w jakimś One Man Show na stand-upach. Kabina taksówki to wylęgarnia kapitalnych opowieści o których mogą pomarzyć scenarzyści, filmowcy i kabareciarze. Chyba tylko konfesjonał może się z nią równać. Dlatego po przeczytaniu opisu bułgarskiego filmu Kierunki (Posoki/Directions) od razu zaznaczyłem w programie - Idę.

I poszedłem. Akcja filmu dzieje się w ciągu 24 godzin na ulicach brzydkiej Sofii ukazanej z perspektywy sześciu różnych taksówek oraz rzecz jasna ich kierowców. Na tle jednego dramatycznego wydarzenia z udziałem ich kolegi taksówkarza obserwujemy różne ludzkie dramaty, perypetie i igraszki z losem. Czasem jest śmiesznie, czasem strasznie, czasem smutno. Wszystkie te historie są ze sobą w jakiś sposób połączony jedną ludzką tragedią, wszystkie też nawiązują do aktualnej sytuacji geopolitycznej w Bułgarii, która przypomina dziką i chaotyczną Polskę w latach 90-tych. Korupcja, ubóstwo, brak perspektyw, marzenia o emigracji do reichu, żeby tylko uciec od tego syfu jak najdalej. Bułgarski reżyser w bardzo trafny i zarazem interesujący sposób opowiada o swojej dzisiejszej ojczyźnie, ukazuje jej bolączki i niestety nie rysuje jej przyszłości w zbyt kolorowych barwach. Ale ze względu na naszą podobną historię, oraz identyczną drogę jaką musieliśmy pokonać od roku 1989 ogląda się to bardzo dobrze i ze zrozumieniem. Łatwo też odnaleźć wiele łączących nas wspólnych bolączek oraz problemów przez które musiała przejść i w sumie nadal jeszcze przechodzi nasza młoda demokracja. Bułgarzy też zadają sobie te same pytania co my dekadę, dwie temu, tylko, że my chyba znamy już na nie odpowiedzi.

Wielkim plusem Kierunków są bardzo wyraziści bohaterowie. Zarówno różnorodni taksówkarze, jak i ich pasażerowie. Każdy kurs taksówki jest inny, ale wszystkie łączy jedno, troska o własny kraj, który wymaga wielkiej siły, poświęcenia i cierpliwości, żeby go nadal kochać, żeby w nim godnie żyć. I pomimo tej szarości, brudu, obrazu nędzy i zepsucia Bułgaria jawi się bardzo naturalnie i ludzko. Wspaniały film. Warto go poszukać.



piątek, 20 października 2017

33'WFF vol.2


Punk. Muzyka klasy robotniczej. Narodzony z anarchii i buntu ludzi młodych wkurwionych na cały świat i rock’n’roll, który według nich sprzedał się dla pieniędzy. Ideą punku była negacja porządku świata, utożsamiany był z nihilizmem, agresją i chuliganką. Reżyser John Cameron Mitchell wykorzystał rozkwit Punka na Wyspach Brytyjskich w latach 70-tych do stworzenia tła dla swojej mocno punkowej opowieści. Właściwie to nawet nie jego, tylko tej zawartej w opowiadaniu Neila Gaimana, na którego podstawie film bazuje. A kiedy dodamy do świata w którym rządzi awantura, chlanie, ćwieki, Sex Pistols i The Clash jeszcze popieprzonych kosmitów szykujących się na planecie Ziemia do zjedzenia siebie nawzajem, to wychodzi z tego kurewsko mocny towar, który można kupić tylko w naprawdę dobrych sklepach z narkotykami.

A jako, że lubię mocny stuff, to opis filmu Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach kupił mnie niemal od razu. Filmy popieprzone jak Lato z radiem mają tą przewagę nad tymi z pozoru normalnymi, że mogą sobie pozwolić na wszystko, na każdą jazdę bez trzymanki, zatem nurt punku jest bardzo po drodze z tym co miał do powiedzenia Pan reżyser. Problem w tym, że trailer wydał mi się co najmniej miałki, a film… niestety jeszcze bardziej. Literackiego pierwowzoru rzecz jasna nie czytałem, więc nie wiedziałem czego się spodziewać, nie wiem też czy film uniósł ciężar swojego stwórcy, prawdę mówiąc mam to w dupie, ale naprawdę bardzo ciężko mi się to oglądało. Pierwszy akt, czyli przedstawienie panczurów żyjących sobie beztrosko i demolujących okolice Croydon w Londynie był całkiem spoko i obiecywał niezłą rozpierduchę. Drugi akt, czyli wplątanie do punkowej anarchii jakiejś marnej imitacji kosmitów nieco zepsuł pierwsze dobre wrażenie, a końcowy akt tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że chyba jednak wolałbym być w tym czasie gdzie indziej, np. w barze, a nawet w łóżku z Magdaleną Środą (nie no, żartuję, nie można być aż tak zdesperowanym).

Trochę jest to opowieść o jakiejś człekokształtnej miłości kosmitki z punkiem, trochę z tego marny musical, trochę głupkowata komedia na wzór tych z Louis de Funesem, ale suma summarum wyszła z tego kakofonia dźwięków i dziwacznie migających obrazów, która momentami raziła po oczach. Zmęczyłem się bardzo, jak na półmaratonie, gdybym tylko kiedykolwiek go przebiegł. Ale nawet mimo tej katastrofy miło było zobaczyć Nicole Kidman w roli wrednej panczurzycy, czy też Elle Fanning, tak, tą słodką i niewinną Elle Fanning, która zwierzęco wrzeszczy do mikrofonu w koszulce z ćwiekami. Dla tych dziewuch warto było się trochę pomęczyć, ale wszystko pozostałe jest punkiem, który jest dead, dawno przeminął i niech już nie wraca.







A to z kolei jeden z najlepszych filmów jakie dotąd oglądałem na tegorocznym WFF. Okazuje się, że naród wybrany także umie w szyderę. Śmieją się tu zarówno z Chrześcijan, z Muzułmanów, jak i z Żydów. Parodiują i rechoczą z handlarzy dewocjonaliami w Ziemi Świętej, trochę też z samych siebie, a może nawet głównie z siebie. I robią to naprawdę dobrze. Błyskotliwie, czasem śmiesznie, a czasem na smutno. Święte powietrze to perełka. Encyklopedyczny przykład czarnej komedii ze świetnymi, wyrazistymi postaciami i zabawną historią, która wcale nie musi kończyć się happy endem.

Główny bohater, to mąż i przyszły ojciec, który musi sobie radzić z kryzysem egzystencjalnym, wypaleniem i brakiem zawodowego spełnienia. Ciągle wymyśla jakieś durne biznesy, które okazują się klapą, aż w końcu jarając w samochodzie zioło wpada na pomysł, żeby zacząć sprzedawać turystom odwiedzających Nazaret miejscowe święte powietrze w buteleczkach. Chybione? Niekoniecznie.

Święte powietrze w bardzo ironiczny sposób demaskuje zasady panujące w tym niestabilnym politycznie świecie oraz religie, które stanowią jeden z produktów globalnej ludzkiej konsumpcji. Humor jest tu naprawdę przedni, inteligentny i przemyślany. Nie wali ślepakami na oślep, raczej przyczaja się w ukryciu i cierpliwie namierza cel. Ale gdy już pociągnie za cyngiel to nie ma czego zbierać. Kapitalne sceny sytuacyjne, mimika twarzy głównego bohatera, dialogi i ogólne zawirowania na tle społecznym, ekonomicznym i religijnym ukazane na tle tego wielokulturowego tygla są momentami zaiste - wyborne. Trochę brakuje mu do nazwania go wielkim, ale nie szkodzi. To w istocie bardzo lekka, prosta i dobrze zagrana humoreska do zobaczenia raz oraz do szybkiego zapomnienia, ale jeśli już coś zapominać z godnością, to właśnie takie filmy jak ten.







Nie wracaj z księżyca. Sam nie wiem czemu się na to zdecydowałem. To jak z tą wódką w środę po pracy na którą namawiają kumple. Wiesz, że nie możesz, bo przecież rano do pracy, a i tak się w końcu na nią godzisz, by rano umierać. Ale cóż, chyba po prostu miałem ochotę na amerykańskie niszowe kino z artystycznym pazurem, na kolejne wcielenie Jamesa Franco, na amerykańską prowincję, swobodę, lato i frywolność. Ta bardzo leniwie poprowadzona opowieść zawiera wszystkie te składowe niskobudżetowego kina amerykańskiego, które dotykają problemów związanych głównie z brakiem perspektyw.

W małym miasteczku, z którego ciągle znikają dorośli mężczyźni, pozostają jedynie ich dzieciaki zmuszone do szybkiego dorośnięcia, do utrzymywania domów zbudowanych przez ojców, do niańczenia swoich braci, siostry i pozostawione samopas matki. Ale to także czas zabawy, nieskrępowanej wolności i pierwszych miłości. Niektórzy żyją tu mimo to, bo nie mają wyjścia, bo nie mają pomysłu na życie, inni zaś próbują odszukać swoich ojców, żeby spróbować ich zrozumieć. Film zadaje wiele pytań i generalnie zatacza okręgi wokół typowych definicji na temat odpowiedzialności i dojrzałości, ale zasadniczo nic wielkiego nie mówi. Wrażenie psuje także praca kamery, która irytowała mnie tak jak reklamy na Polsacie. Trzęsła się jakby wszystkie sceny były kręcone z ręki iPhonem przez jakiegoś gimbusa. Film jako całości bronią trochę świetne i naturalne kreacje małolatów oraz nieśpieszny wakacyjny klimat, ale to z pewnością za mało, żeby go zapamiętać na dłużej.



poniedziałek, 16 października 2017

33'WFF vol.1

Pierwsze filmy wyświetlane w ramach 33’WFF tak jak moje dzieciństwo, beztroska, młodość i weekendowy kac – są już za mną. Na razie szału nie ma, co mnie trochę smuci, gdyż nie lubię marnować własnej krwawicy i czasu na nietrafione inwestycje, ale też nie ma co szerzyć defetyzmu. Do tej pory trafność wyboru na poziomie 50% i szklanka jest bardziej w połowie pełna, niż pusta. Podzielę się więc teraz z wami krótkimi wrażeniami spisanymi gdzieś na kolanie w ciemnej sali kinowej, najpierw dwie mniej trafione inwestycje, potem dwie trafione trochę bardziej. Ania, Ewa, Marta… a nie, sorry, to nie ta lista.


Listę żali otwiera turecki Na uboczu (Sideway), który był pokazywany w ramach Konkursu Międzynarodowego i który przy zupełnej okazji miał u nas także swoją światową premierę. Opis na spółę ze zwiastunem kupiły mnie już w czasie pierwszej powierzchownej selekcji i pozwolę sobie w tym miejscu od razu przestrzec przed tym innych naiwniaków. Czarno-biały, niezwykle klimatyczny z pięknymi zdjęciami dawał nadzieję na bardzo ascetyczne doznania. Pech chciał, że film ten otwierał mój niedzielny maraton, a moja forma tego poranka była… no cóż, napisać, że daleka od ideału to jak spojrzeć na słońce. Niestety musiałem to jakoś odreagować, więc padło na dzieło Tayfuna Pirselimoglu, który zresztą siedział nie tak znów daleko ode mnie. Przy okazji przetestowałem nowe wypasione fotele VIP w Multikinie. Zwykle się do nich dopłaca, ale na festiwalu każdy siada jak chce i gdzie chce, więc usiadłem jak chciałem i gdzie chciałem i to był zdecydowanie dobry ruch z mojej strony. Fotele wygodne, zaś film okazał się wygodny mniej, by nie napisać wprost, że uwierał mnie tak jak ten świat mnie uwiera.

Uwierał mnie swoją bezradnością tak bardzo, że z tej nierównej walki aż mi się usnęło. Mniej więcej w połowie filmu. Już wtedy wiedziałem, że nic z niego nie będzie, więc nawet specjalnie nie walczyłem z powiekami, z resztą i tak by mnie nie słuchały. Senność wygrała, a ja dzięki temu z dwugodzinnego seansu stargowałem pół godzinki. Być może wygrałem przez to swoje życie, ale za to przegrałem 20 zł za bilet. Życie. Na uboczu chciałby być filmem mistycznym z pogranicza baśni, ale chcieć to móc. Ja też chcę trafić szóstkę w totka i jakoś nie mogę - ta sama skala niespełnienia. Trudnym marzeniom sympatycznego Pana Turka dorównały właściwie tylko piękne zdjęcia i poetycka nostalgia jaka się gdzieś trochę pogubiła między wierszami. Wszystko było tu nawet ładne i takie jak lubię. Zdjęcia, kadry, klimat zaiste przedni. Całość historii została nakręcona w języku poezji, ale już sama fabuła i konstrukcja filmu w jakimś bleblisz. A już zabójcze dłuuugie ujęcia, których najczęściej jestem wielkim fanem, tym razem mnie o mało nie zamordowały. Bardzo się wymęczyłem. Bardzo. Ale już do spania film jest w sam raz. Wyciszony, spokojny i nie razi po oczach. Psychoterapeuci powinni puszczać go swoim pacjentom w ramach hipnozy.







Jedyny dokument z całej palety programowej na jaki się zdecydowałem. Były jeszcze ze dwa nie mniej interesujące, ale nie pasowały mi godzinowo i terminowo, być może też także i finansowo. Nieważne. Padło na Miasto duchów (City Of Ghosts). Z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że miał dobre recenzje, a po drugie, interesowało mnie geopolityczne tło bliskiego wschodu, dokładnie to sytuacji w tzw. Państwie Islamskim, co ma bezpośrednie przełożenie na cały region, a wręcz cały świat, przy okazji także na moje samopoczucie. O ISIS każdy odrobinę rozumny człowiek coś tam już wie, w dużej mierze dzięki młodym Syryjczykom z Ar-Rakki, którzy założyli grupę "Raqqa is Being Slaughtered Silently (RBSS)" przez co świat mógł dowiedzieć się dużo więcej i dużo szybciej.

RBSS to grupa śmiałków, która powiedziała ISIS "ssijcie". Nie walczyli jednak z dżihadowcami kałachami i koktajlami Mołotova, lecz ukrytymi kamerami, telefonami i Internetem. Od początku utworzenia Państwa Islamskiego z ukrycia nagrywali oraz rozpowszechniali w Internecie prawdziwe oblicze oraz akty barbarzyństwa popełniane przez te muslimskie zwierzęta, rzecz jasna narażając przy tym własne życie. Wielu z nich dosięgła za to kara, ostrze meczet i kule karabinów, więc to nie była niewinna zabawa w złodziejów i policjantów, tylko gra o prawdziwe życie. Członkowie grupy, którzy zostali jeszcze przy życiu wyemigrowali do Europy i postanowili walczyć dalej. Pokazali swoje twarze, wyszli do mediów i nadal opowiadają światu o piekle jakie panuje w ich domu nad Eufratem. W tym całkiem dobrze skonstruowanym filmie faktycznie możemy trochę zobaczyć jak żyje się pod okupacją ISIS, ale prawdę mówiąc nie zobaczyłem tu niczego ponad to, o czym nie miałbym dotąd pojęcia.

Twórcy skoncentrowali się głównie na członkach RBSS, na ich przemyśleniach, lękach i bólach odmienianych przez wszystkie możliwe życiowe przypadki, natomiast fakty polityczne i historyczne zostały niestety potraktowane trochę po macoszemu. Szkoda. Oczekiwałem więcej. Kroplą, która przepełniła czarę goryczy okazało się wplątanie do dyskusji palącego, głównie w Europie, wątku emigracji, która została przedstawiona według jedynej słusznej opcji o jakiej ciągle słyszymy w mainstreamowych mediach. Zbyt zero-jedynkowe, zbyt naciągane, zbyt politycznie poprawne, ale i tak ogląda się to dobrze.







Teraz coś odrobinę ciekawszego. Sobotni poranny seans ze względu na moją ogólną dyspozycję też dał mi trochę w kość, ale w przeciwieństwie do tureckiego Na uboczu bolesnego zderzenia ze ścianą nie było. Dziwnym nie jest, bo tym razem padło na produkcję argentyńską (+ Hiszpania i Francja w śladowych ilościach), a kino z Ameryki Łacińskiej lubię łykać jak kostki lodu zamoczone w whisky.

Spotkanie na szczycie (La Cordillera) to najnowszy film Santiago Mitre - twórcy Białego słonia, który kilka lat temu także w ramach WFF zrobił trochę zamieszania, w mojej głowie zresztą również. Sam opis wydał mi się co najmniej interesujący. Oto bowiem prezydenci państw Ameryki Południowej przyjeżdżają na ważny szczyt do kurortu ulokowanego wysoko w ośnieżonych chilijskich Andach, na którym mają zapaść ważne decyzje odnośnie negocjowanego paktu gospodarczego spłodzonego na wzór OPEC. Jednym z naszych głównych bohaterów jest świeżo upieczony Prezydent Argentyny (Ricardo Darin). Widzimy kulisy świata polityki ukazanej od wewnątrz, gdzieś pomiędzy korytarzami kurortu, prywatnymi limuzynami i salami obrad.

Taki trochę latynoski House of Cards z tego wychodzi ale jest tu zdecydowanie mniej mięsa i krwi. Darinowi, mimo, że świetna rola, to jednak trochę do Kevina Spacey brakuje. Niemniej daje się to oglądać, przynajmniej do momentu, w którym reżyser postanowił wplątać w opowieść przechodzącą załamanie nerwowe córkę prezydenta i towarzyszące jej problemy. Te postanawiają wylać się także na ważne wydarzenia polityczne w tle, przez co trochę się to wszystko rozsypuje jak domek z kart, niemniej opowieść dalej broni się dzielnie sama, bo do gry o wpływy w regionie dołącza niespodziewanie Wujek Sam (gościnnie Christian Slater). Niestety film wydaje się być niedokończony. Urywa się w momencie, w którym nic jeszcze nie jest jasne i oczywiste. Chciałoby się jeszcze dalej posiedzieć w tych Andach i podumać nad tym co autor miał na myśli, ale prezydenci szybko głosują, szczyt państw się kończy i wszyscy rozjeżdżają się do domów. Skandal.







Bodo Koxa szanuję bardzo, bo jako jeden z nielicznych młodych twórców w polskim kinie stara się fruwać pod prąd, a to wbrew pozorom nie takie proste zajęcie i najczęściej kończy się rozbiciem głowy o sufit. Ale nie dalej jak 5 lat temu facet poszybował dość wysoko ze swoją Dziewczyną z szafy i bardzo mi się ten jego lot pełen nomen omen polotu podobał. Jednak czas szybko leci i nie znosi odcinać ciągle tych samych kuponów od uznania i sławy. Pora więc była to już najwyższa aby ugruntować pozycję młodego zdolnego w stawce starych nudziarzy i wypuścić w świat nowe kwity.

Człowiek z magicznym pudełkiem jest właśnie najświeższym owocem prac Asterixa, znaczy się Koxa. Miał nawet niezłe przyjęcie na niedawnym festiwalu w Gdyni, zwiastun też przyjemnie grzeje w serducho, wszystko więc zwiastowało naprawdę fajną przygodę. Jako trzeci i ostatni niedzielny seans miał mi też wynagrodzić moje wcześniejsze męki i rozczarowania i… prawie mu się to udało. Wprawdzie niewiele zabrakło, ale jednak, w polskim kinie zawsze musi być jakieś "ale". To zaiste, jest bardzo ciekawe, nieszablonowe i rześkie zderzenie ze światem spisanym na trochę wariackich papierach, ale z drugiej strony trochę za dużo tu wszędobylskich klisz dobrze już znanych i prześwietlonych w innych, głównie zagranicznych produkcjach. Na szybko zaobserwowałem rzucające się w oczy nawiązania do Zakochanego bez pamięci, trochę do Fight Clubu, a nawet występuje tu pewna humoroscenka z odniesieniem do MiB oraz... Blade Runnera. Autorzy się tego co prawda nie wstydzą, ale też, czy naprawdę było to takie potrzebne? Mam wątpliwości. A co jeszcze poza kalkomanią?

Scenariusz, mimo, że niebanalny, wydał mi się trochę nierówny i dziurawy, ale da się to wszystko obronić. Natomiast ukazanie dwóch Warszaw, jednej z 2030 i drugiej z 1952 roku jest bardzo śliskie, wręcz kiczowate. Rozumiem ograniczenia techniczne, że budżet w polskim kinie nie jest z gumy i ten brak gumy widoczny jest właśnie najbardziej w scenach, w których trzeba przekonać widza, że spaceruje po mieście przyszłości, tudzież przeszłości, ale mimo usilnych starań twórców (serio doceniam za próbę) ta sztuka średnio im się powiodła. Tradycyjnie dla polskiego kina kuleje też dźwięk i jakość obrazu, czego doprawdy, nadal, mimo tylu lat romansowania z kinem z całego świata zrozumieć u nas nie potrafię.

Ale żeby nie było znów tak, że tylko ble, to napomnę, że jest tu kilka bardzo smakowitych kąsków, które ratują, a nawet wynoszą film na nieduży piedestał. Chociażby warto zobaczyć to dla uroczo nieporadnego odkurzacza i przyjaznego androida. Do tego kilka fajnych panoramek miasta, trochę może i tandetnych efektów wizualnych, ale jednak jak na polskie warunki miłych dla oka. Wszystko to przyjemnie łechcze podniebienie, niemniej trudno jest mi powiedzieć o czym właściwie jest ten film. Nawet wątek miłosny o którym najwięcej możemy przeczytać w oficjalnych opisach filmu wydał mi się miałki i zupełnie nieprzekonujący. Acz Olga Bołądź za całokształt… ysz… no zdolna i bardzo utalentowana bestia, przyznaję, udźwignęła rolę z gracją. Reszta jest tu milczeniem owiec.

Więc czymże w końcu jest to magiczne pudełko? Zabijcie mnie, ale nie wiem. Ani to wielki romans, ani wysmakowane Science-Fiction, ani to poważne, ani niepoważne, tak po prawdzie to chyba samo nie wie czym chciałoby być. Film najbardziej przypomina mi jednak kolejną odsłonę Legend Allegro, tylko tym razem trochę dłuższą. I chyba tak należy to wszystko traktować. Ładne dla oka, trochę nostalgiczne, z kolejną odkurzoną starą piosenką (tym razem padło na Maanam) w roli motoru napędowego. Raczej do szybkiego zapomnienia, ale Panie Kox, szanuję, serio. Proszę dalej szybować wysoko nad granią. W końcu coś się z tego musi wielkiego wykluć.



CDN.

piątek, 6 października 2017

Widziałem rzeczy...

Blade Runner 2049
reż. Denis Villneuve, USA, CAN, GBR, 2017
163 min.
Polska premiera: 6.10.2017
Sci-Fi


Człowiek, co być może brzmi dumnie, acz najczęściej durnie, musi do wszystkiego dorosnąć. Choćby się bronił przed tym rękoma i nogami, chciał czy nie chciał, to musi, bo potem poza własnym psem nikt inny go nie rozumie. A i one czasem patrzą na nas jak na idiotów. Trzeba więc kiedyś w końcu dorosnąć do prawa jazdy, do pieniędzy, do związków i miłości, karty kredytowej a nawet do smaku whisky z lodem. Na to potrzeba czasem wielu lat, inni nie dorastają nigdy, ostatnio jakby częściej. Natomiast jedną z najtrudniejszych prób przed którą postawiło nas życie jest konieczność dorośnięcia do Łowcy Androidów  Blade Runnera.

Gdy przyszło na świat rękoma Ridleya Scotta byłem jeszcze dzieckiem i robiłem w pieluchy. Potrzebowałem więc trochę czasu, żeby się z tych pieluch wygramolić oraz przyjąć pozycję wertykalną. Potem pojawił się w domu magnetowid (uwielbiam słowo „magnetowid”. Szkoda, że właśnie kona na naszych oczach). Zaraz za nim pojawiły się więc w moim szczeniackim życiu Commando, Rambo, Obcy i Predator. Mniej więcej w tym samym czasie swojego szczęścia spróbował Łowca… znaczy się Blade Runner. Z pierwszego bliskiego kontaktu zapamiętałem jedynie bardzo ciemny obraz, permanentną nudę, deszcz i charakterystyczną twarz Rutgera Hauera, po czym odłożyłem lekturę na długie lata na półkę. Było na to za wcześnie. Miałem jeszcze za dużo pryszczy na twarzy i głupot w głowie. Dorosłem (acz pewny do końca nie jestem). Polubiłem wódkę i dziewczyny. Zainteresowałem się też tematyką Sci-Fi. Literatura, film, łykałem wszystko co futurologiczne, obce i niezrozumiałe. Blade Runner siłą rzeczy dostał ode mnie drugą szansę i tym razem skurczybyk ją wykorzystał z nawiązką. Wszedł we mnie jak dzik w żołędzie.

Napisać, że to obecnie jeden z moich ulubionych filmów to jak splunąć na chodnik. Niemniej obejrzałem go ledwie kilka razy i to w różnych wersjach. To nie jest typ wyjadacza telewizyjnych ramówek. Nie puszczają go w każde święta, nie dorobił się statusu Die Hard i Kevina samego w domu. Przeciętni odbiorcy sygnału telewizyjnego i tak pewnie by go nie zrozumieli, zaraz pewnie przełączyliby na inny kanał, a dzieła zniszczenia dokonałyby bloki reklamowe. Nie ma się zresztą czemu dziwić. Dziecka Ridleya Scotta nie docenili nawet widzowie gdy film ten trafiał do kin. A przecież był naszpikowany gwiazdami. Harrison Ford w szczytowej formie latał w nim ze spluwą gdzieś pomiędzy Poszukiwaczami zaginionej Arki a Powrotem Jedi. Ultrafuturystyczny obraz, który nawet dziś robi wrażenie zapodany w klimacie Noir jednak nie przypadł od razu widzom do gustu. Ci musieli do niego po prostu dorosnąć, dojrzeć, ale przede wszystkim zrozumieć. Tak jak i ja.


Trzy dni temu obejrzałem go raz jeszcze po dłuższej przerwie, tak w ramach odświeżenia i płynnego przejścia klimatem w nadchodzący sequel. I cholera jasna, on nadal to ma. Nieśmiertelność: 10. Dziś wydaje się być nawet bardziej aktualny niż wtedy, gdy wchodził do kin. Także dużo bardziej na czasie niż w roku 1968, kiedy pisał o nim P.K. Dick w Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?. Blade Runner doskonale broni się dziś także pod kątem realizacji, scenografii i efektów wizualnych. Owszem, historia dzieje się w roku 2019, czyli tak jakby pojutrze, a mieszkańcy Los Angeles nadal nie znają ekranów lcd, komórek i internetów, za to latają samochodami i mają skolonizowane planety ościenne. W kinie Sci-Fi technologia nigdy nie ma wielkich szans z upływem czasu, niemniej nawet 35 lat później świat Blade Runner nadal wygląda świeżo i intrygująco. Aż chce się do niego wejść i pozwiedzać. Niewiele gatunkowych klasyków może tak o sobie dziś z dumą powiedzieć. Może jeszcze pierwsze Alieny, czy Odyseja... Kubricka.

Poprzeczka jaką postanowił zawiesić sobie i zarazem nam wszystkim Denis Villneuve z początku była dla mnie niewidoczna gołym okiem. Wisiała gdzieś wysoko w chmurach. Delikatnie rzecz ujmując, nie jestem fanem kontynuacji w kinie i targania świętościami, które od lat grzeją w świętym spokoju swoje stare kości na półkach z napisem „kult - nie dotykać”. To się zwykle nigdy nie udaje, acz najczęściej zawsze opłaca. Zatem w pierwszej chwili opętało mnie niedowierzanie i niesmak, potem przeszło to płynnie w ciekawość i nadzieję. Gdy pojawiły się pierwsze zdjęcia z planu, pierwsze zajawki i screeny, zatraciłem się w tym projekcie już bezgranicznie. Uwierzyłem Kanadyjczykowi na słowo i kupiłem zaufanie za pięć groszy na wyprzedaży w Biedronce. Jeszcze wczoraj przed seansem, siedząc już tak w kinowym fotelu i trzymając w ręku kubek z kawą byłem dziwnie spokojny i pewny pełni satysfakcji. Gotów byłem wystawić w ciemno maksymalną ocenę ze świadomością graniczącą z pewnością, że niewiele się pomylę. I żeby nie przedłużać, bo przecież alkohol i kobiety nam stygną, rzeczywiście, nie pomyliłem się. Można umierać.


Widziałem rzeczy, którym wy ludzie nie dalibyście wiary… rzekłby ponownie Roy Batty gdyby tylko dożył tej chwili. Ale skoro on nie może, to napiszę to ja. Widziałem wczoraj rzeczy wielkie. Patrzyłem na nie z rozdziawioną gębą przez blisko trzy godziny. Byłem naocznym świadkiem jak kino po raz kolejny przekracza swoje granice. Już chyba wiem co musieli odczuwać widzowie w kinie na premierze Nowej Nadziei w 1977 roku. Podobny kaliber zderzenia z nowym wymiarem obrazu, dźwięku i emocji. Wiem doskonale, że w dzisiejszych realiach może brzmieć to co najmniej groteskowo, wszak już w co drugim blockbusterze mamy do czynienia z ogromnym wachlarzem audiowizualnych słodkości przez które zostaliśmy znieczuleni i przyzwyczajeni do zielonych ekranów i komputerowych wodotrysków, to jednak w Blade Runner 2049 ich ogrom, poczucie wielowarstwowej przestrzeni z jednoczesnym zachowaniem klimatu rodem z roku 1982 zwyczajnie wbiło mnie w fotel. Dawno czegoś takiego nie doświadczyłem w kinie.

Zapewne wszyscy teraz piszą mniej więcej to samo co ja, wiem, żadna sztuka powiedzieć to co inni, ale nawet gdybym chciał, to nie potrafię inaczej. Wybaczcie mi proszę, ale Denis Villneuve naprawdę ociera się o geniusz i arcydzieło. Nie chcę się silić na oryginalność i iść pod prąd dla kilku lajków więcej. Zostałem kupiony, poddałem się, leżę i dzień po nadal robię pod siebie z zachwytu. To obraz doskonały, pulsujący i hipnotyzujący. Zabiera widza na trzygodzinną podróż do innego świata, z którego nie chce się wracać. To jak bilet w jedną stronę, nie powinno sprzedawać się go ludziom słabym. Czy film ma w ogóle jakieś słabe punkty? Oczywiście. Jak każdy. Tu są one jedynie mikroskopijne i rzucają bardzo niewielką wiązkę światła na całość, ale jednak istnieją. Nawet się teraz nimi z wami podzielę.


Przede wszystkim lekko (zwracam uwagę na LEKKO) kuleje łącznik historii 1982 z 2017. Jest trochę nieprzekonujący i jakby stworzony na siłę, żeby tylko było jakieś alibi na stworzenie kontinuum. Treść u Villneuve’a, mimo że bogatsza od tej u Scotta, w aspekcie istoty humanizmu nad którą się obie nisko pochylają wydaje się jednak chyba nieco płytsza, co trochę mnie dziwi, bo przecież nawet na Wikicytatach obraz z 1982 roku nie grzeszy wieloma kultowymi kwestiami. Jest ich ledwie kilka liczących się, a mimo to dzielnie bronią się one przed fontanną tekstów tryskającą w roku 2017. Ale żeby być tego bardziej pewnym muszę raz jeszcze obejrzeć dzieło Kanadyjczyka. Zdecydowanie zbyt dużo się w nim dzieje, żeby już za pierwszym podejściem móc wyrobić sobie zdanie na wszystkie możliwe aspekty. Niemniej pierwsze odczucie jest w tym względzie lekko zachwiane. To samo tyczy się zakończenia. Spokojnie, nie będzie spoilerów. Te wydaje się zostawiać po sobie otwartą furtkę, jakby zapraszało do wejścia kolejnych śmiałków, a to z kolei trochę mnie niepokoi. Nie chciałbym zobaczyć za chwilę rozmnażających się jak Replikanci w fabryce Niandera Wallace’a (Jared Leto – dla mnie słaba rola) Blade Runnerów 2052, 2059 itd.

I to chyba wszystko z małych grzeszków, więcej nie pamiętam, ale wcale nie proszę o rozgrzeszenie. Wszystko inne kłębiące się w mrocznej Californii jest bardzo w me gusta. Villneuve mocno starał się zachować oryginalny klimat panujący u Ridleya Scotta, dodając coś w bonusie od siebie. Jest pod tym względem bardzo dobrze. Leniwie, dostojnie, dumnie. Tak jak i w roku 1982 widzimy tu wielkoformatowe reklamy Coca-Coli i Atari, dominuje też styl i pismo rodem z dalekiego wschodu, ale to wszystko jest tu tylko bezinwazyjnym tłem, niemniej stanowi wyraźny i jakże miły ukłon w stronę klasyki gatunku. Olśniewające zdjęcia autorstwa weterana Rogera Dekinsa dopełniają całości i stanowią truskawkę na szczycie wysokiego lukrowego tortu. Do równego poziomu dołączyli rzecz jasna autorzy ścieżki dźwiękowej - duet Hans Zimmer & Benjamin Wallfisch, acz tu muszę przyznać, że po seansie nic z ich muzyki nie ostało mi się w głowie. Jeden wielki pulsujący, obłędny chaos. Świetnie wpletli się w opowiadaną historię, nie przejmowali siłą pałeczki, nie wychodzili na pierwszy plan, byli raczej jego skutecznym uzupełnieniem i dopełnieniem, czyli tak jak to powinno wyglądać w dobrze skrojonym kinie. Vangelis powinien być zadowolony. My również.


Harrison Ford? Jest taki sam jak we współczesnych Indiana Jones czy Gwiezdnych Wojnach do których także wracał po latach. Fajnie jest go zobaczyć na ekranie, oczywiście, że tak. Dodaje trochę kolorytu i szczyptę humoru, ale poza naturalnym łącznikiem opowieści bardziej pełni on rolę oka puszczonego do starych fanów wszystkich wspomnianych serii. Sentymentytakietam. Villneuve dużo bardziej skupia się nad narodzinami nowego bohatera. Ryan Gosling a.k.a Oficer K. śmiało przejmuje od Deckarda pałeczkę w sztafecie pokoleń i robi to w charakterystyczny dla siebie sposób. Mina nr pięć w dwunastu różnych odcieniach zapodana w sosie słodko-kwaśnym. Jego fanki znów będą miały mokro w majtkach.

Reasumując. Wszyscy powinni być zadowoleni. Zarówno fani pióra P.K. Dicka, psychofani pierwowzoru Ridleya Scotta, oraz nowo pozyskani fani, którzy dopiero od 2049 roku wpadną w sidła tego szaleństwa. Rzadko przy odświeżaniu klasyka udaje się uzyskać taką zgodność interesów. Choćby więc dlatego warto zaryzykować i ochrzcić Blade Runner 2049 mianem arcydzieła, które przejdzie na długie lata do kanonu kina Sci-Fi wychowując przy tym oraz łechtając podniebienia kolejnych pokoleń, jednak z pewnością nie można powiedzieć o nim, ze jest lepszy niż jego poprzednik. To byłoby duże nadużycie, a już tym bardziej bezcelowe. Ciężko jest bowiem porównywać ze sobą kultowego Mercedesa klasy G z roku 1982 a tego z roku 2017. Niby to nadal ten sam samochód o identycznej bryle nadwozia, ale wykonanie i wnętrze są zgoła odmienne, bardziej dopasowane do potrzeb i gustów odbiorców z danej epoki. Pozwolę sobie jednak postawić między nimi znak równości, co w konsekwencji zmusza ich do podzielenia się oceną 5+ (9/10). Mam nadzieję, że historia mnie oszczędzi. Fantastyczny prezent na imieniny żeś mi Panie reżyserze podarował. Z całego serducha dziękuję.






IMDb: 8,7
Filmweb: 7,6