niedziela, 22 stycznia 2017

Krzyczę, więc cierpię

Las, 4 rano
reż. Jan Jakub Kolski, POL, 2016
97 min. Wrocławska Fundacja Filmowa
Polska premiera: 20.01.2017
Dramat



Jan Jakub Kolski, nasz czołowy reprezentant swojskiego realizmu magicznego, z którym to lubię maszerować w ciemno przed siebie i szurać bosymi stopami po krętych ścieżkach z pogranicza baśni i realnego życia - gdyż zwyczajnie lubię jego towarzystwo - tym razem postanowił upchać w ekranowe ramy jedną z najbardziej pożądanych przez miliony ludzi myśl współczesną, szalenie martyrologiczną, stolicę wszystkich ludzkich pragnień, będącą jednocześnie naszym prywatnym requiem dla bolesnej epopei, która sprowadza się do jakże wymownego i szalenie prostego stwierdzenia: "A może rzucić to wszystko w cholerę i wyjechać w Bieszczady?"

To także i moje osobiste pragnienie. Każdego dnia pałęta się ono gdzieś niczym bękart w mej zbłąkanej duszy, o dziwo głównie w weekendy, bo w tygodniu zupełnie nie mam czasu myśleć o swoim przekleństwie. Bieszczady są tu rzecz jasna tylko symbolem, jedynie umownym lokowaniem produktu, który stanowi wynik dodawania wszystkich naszych marzeń i pragnień. Dla jednych Bieszczady to sklep monopolowy w zasięgu wzroku i otwarty 24 godziny na dobę, dla innych dziesięć metrów kwadratowych prywatnej plaży wytyczonej czterema parawanami z Lidla, a dla mnie na ten przykład Bieszczady to święty spokój od ludzi. Wszystkich. I jeszcze może brak zasięgu GSM, Wi-Fi oraz o co dziś najtrudniej, brak łączności z głupotą ludzką.

Dla Forsta, bohatera Lasu, 4 rano Bieszczady to kawałek lasu lokowanego gdzieś przy ruchliwej trasie podmiejskiej, pomiędzy śmietnikiem, torami kolejowymi i dziwkami puszczającymi się na tylnym siedzeniu byle oblechom za kawałek swojej godności. W roli głównej Krzysztof Majchrzak, nieco zapomniany już (a szkoda) polski bad boy z parszywą gębą łotra i urodzonego szemranego schwarzcharakteru - reprezentant męskości odchodzącej już powoli wraz z Bogusiem Lindą i Herveyem Keitelem do lamusa, męskości cholernie mi bliskiej, szorstkiej i szczerej, bez pudrowania nosków i przepraszania za Jedwabne. Już za sam taki wstępniak gotów byłem dać się pokroić. Kolski, Majchrzak i Bieszczady. I to wszystko w cenie jednego biletu do kina. Aż się za mną kurzyło gdy biegłem w piątek do swoich małych prywatnych Bieszczad, znaczy się kina.


Niestety w samym kinie było już trochę gorzej. Z ekranu wołał do mnie jak zwykle u Kolskiego piękny obraz, ale tym razem jakby maszerujący przed siebie w pojedynkę i zupełnie osamotniony, bez towarzystwa swych nieodłącznych dotąd kompanów - myśli i mądrości. Mam więc z tym mały problem. Nie, nawet nie mały. Nie będę wam tu pieprzył bzdur do poduszki. Całkiem duży problem, tak jak ego polskich szafiarek. Forsta poznajemy już w pierwszych minutach filmu, będącego pewnego rodzaju zajebistym intro do reszty średniego albumu. Stoi na szczycie drabinki społecznej i zawodowej spod znaku "Mordoru na Domaniewskiej". Dyrektor? Prezes? CEO? Korporacyjny szef wszystkich szefów, który ostro jebie swoich podwładnych niczym biały pan i władca swoich murzynów na plantacji bawełny - "Przez bite jebane osiem godzin każdego dnia należycie tylko do mnie!" - Ma wszystko. Pieniądze, fejm, motor i żółtego Mustanga. Posuwa swoją sekretarkę w prackowym kiblu jak i każdą inną chętną młodą siksę, która chciałaby się ogrzać w blasku jego kariery, a przy tym wciągnąć koks z jego penisa. Forst jest królem życia, tego plugawego, brudnego, zakłamanego i okrutnie niesprawiedliwego, ale jednak zawsze królem.

Król ten jest jednak nieco nagi. Po pierwszych niezłych sekwencjach filmu, ni stąd ni zowąd i po ujrzeniu swojego odbicia w kubku z kawą Forst nagle budzi się w środku lasu, w norze zasypany liśćmi. Już nie jest Królem Mordoru, stał się królem lasu, Tarzanem na miarę swoich możliwości, bezdomnym dzikusem mieszkającym w leśnej lepiance i polującym na króliki. Ekstremalna przemiana trudna do zrozumienia, bowiem strasznie niewyraźnie rozrysowana, by nie powiedzieć wprost, że w ogóle. Przez cały czas próbowałem rozgryźć Forsta, zadawałem mu w duchu pytanie kim ty kurwa jesteś człowieku i o co ci chodzi? Co gorsze, odnoszę wrażenie, że sam Kolski pytał go ciągle o to samo. Bez skutku. W zamian ciągle dostawaliśmy zagmatwaną odpowiedź zbudowaną z niewyobrażalnego wręcz krzyku, bólu i cierpienia. Kolski ratując tą nieco kłopotliwą sytuację z czasem podawał widzowi na tacy garść wskazówek, starał się podpowiadać czemu Forst nagle postanowił zaszyć się w dziczy. Pytały go o to także poznane przez niego inne bohaterki tej opowieści, kobiety, co nie jest przypadkiem - przydrożna prostytutka Nata (kapitalna Olga Bołądź) oraz czternastoletnia Jadzia (uroczo przeklinająca Maria Blandzi). Kolski wplątał w to wszystko także Księgę Hioba, z której wyciął kilka cytatów i podzielił nimi film na kilka części. Niestety pytań nadal pojawiało się zewsząd mnóstwo, więc rozrywającego klatkę piersiową wewnętrznego bólu Forsta ciągle nie potrafiłem rozgryźć.


Jesteśmy zatem świadkami teatru jednego aktora, który podporządkował sobie całe towarzystwo, łącznie z samym reżyserem oraz z siedzącymi po drugiej stronie ekranu osłupiałymi widzami. To zaiste, gra aktorska godna największych mistrzów kina i teatru, wielka uczta dla widza, przyznaję, w charyzmatycznym Majchrzaku można się zatracić. To jeden z typów ludzi, z którym bez wahania poszedłbym na wódkę, by po wypitym wspólnie litrze opowiedzieć mu całą historię swojego życia. Być może nawet jesteśmy świadkami jednej z jego największych ról, hucznego ukoronowania całej jego wspaniałej, acz chyba jednak nie w pełni wykorzystanej kariery. Tak, to całkiem możliwe. Majchrzak wrócił na wielki ekran po raz pierwszy od roku 2006 i epizodzie w Inland Empire u Lyncha, zrobił to w wielkim stylu, niezwykle go za to szanuję, ale odnoszę nieodparte wrażenie, że Kolski pozwolił mu nieco na zbyt wiele. Na jego prośbę kilkanaście razy zmieniano scenariusz w trakcie zdjęć, przez co wydaje mi się, że to co chciał nam Kolski finalnie przekazać zostało trochę przez Majchrzaka zawłaszczone. Las, 4 rano jest filmem niezwykle osobistym, dedykowanym zmarłej przed dwoma laty córce reżysera. I faktycznie, po dodaniu do siebie wszystkich poszlak możemy odnaleźć pewne logiczne części tej trochę chaotycznej układanki. To opowieść o wielkim ludzkim dramacie i próbie pogodzenia się z czymś przez nas nieakceptowalnym. Ociera się o odczucie samotności i wyobcowania, jest pełen bólu i cierpienia. Wszystko to, co zapewne tli się w piersi reżysera ma symbolizować krzyk Forsta. Niestety jest on trochę niewyraźny.

Krzyk ten w ostateczności do niczego mnie nie zaprowadza, a szkoda, bowiem potencjał w tej historii drzemie ogromny. Podświadomie czułem tu ducha Siekierezady i naiwnie doszukiwałem się poetyckiej wrażliwości spod znaku Stachury, czy Stasiuka. Nie wiem czemu, tak mi to pasowało do obrazu, po prostu. Zabrakło jednak treści, trudno. Na szczęście jest tu także wiele innych pięknych i przykuwających moje poczucie estetyki w kinie niuansów. Poza wspomnianymi pięknymi zdjęciami są tu także charakterystyczne dla kina Kolskiego dopełniacze. Zwierzęta, obrazy natury, szczypta humoru i odrobina tego niedefiniowalnego realizmu magicznego, którego tym razem jest tu jednak najmniej. Las, 4 rano to film niezwykle surowy i minimalistyczny, ogołocony z treści, jakby stworzony tylko dla krzyku Majchrzaka, dzięki któremu Kolski mógł wyrzucić drzemiący w nim osobisty ból i wkurw do całego otaczającego go świata. Krzyk Forsta jest więc krzykiem rozpaczy wołającym o pomoc w głuszy, ale jednocześnie odtrąca on nim od siebie wszystkich pozostałych mu bliskich, którzy go jednak akceptowali i chcieli jakkolwiek pomóc. Krzyk, który skazuje go na wieczną samotność i potępienie. Może właśnie o to w tym wszystkim chodziło? Może Kolski po prostu chciał to wszystko z siebie wyrzucić i oczyścić się z cierpienia? Terapia kinem? Jeśli skuteczna, to dlaczego nie. Ja jednak Panie Kolski proszę, weź się Pan w garść. Czekam na kolejny film.






IMDb: 5,8
Filmweb: 6,0

środa, 4 stycznia 2017

Żywot człowieka (nie?)szczęśliwego

Paterson
reż. Jim Jarmusch, USA, GER, 2016
113 min. Gutek Film
Polska premiera: 30.12.2016
Dramat



Witam w Nowym Roku. Znów jesteśmy o rok starsi i o rok bliżsi spotkania z kostuchą. Ciągle nie mogę uwierzyć w znany w psychiatrii wzorzec epidemiologiczny, z którego wynika, iż każdego roku, gdy na świecie zaczyna kwitnąć bez, a niewiasty coraz śmielej odkrywają swoje ramiona i zawadiackie uda, zdarza się wtedy najwięcej samobójstw. Statystyki są bezlitosne i cholernie niedorzeczne, ale twierdzą one kategorycznie, że znacznie więcej ludzi (wzrost o całe 15%) popełnia samobójstwo wiosną i wczesnym latem, a nie np. późną jesienią i zimą, kiedy chlapa, błoto pośniegowe i minus osiem Celsjuszów za oknem odbierają smutnym ludziom na dużej części tego padołu chęci do dalszego spłacania wysoko oprocentowanych rat kredytu hipotecznego. Ja jeśli chciałbym się zabić, zrobiłbym to właśnie w Sylwestra, albo nie, zaraz po nim. Być może poczekałbym jeszcze do Trzech Króli, bo to zawsze wolne od pracy, ale na pewno zrobiłbym to jeszcze w styczniu, najgorszym z miesięcy, z którego wynika całe zło ludzkości. To najbardziej zakłamany miesiąc w roku, a jakby tego było mało, do wiosny i pierwszego długiego weekendu nadal jest w chuj daleko.

Być może moja niechęć do stycznia spowodowana jest tym, że w tymże miesiącu przyszedłem na świat i w sumie fajnie byłoby zdać klucze w tym samym porządku numerycznym, najlepiej jeszcze w środę, bo to najbardziej znienawidzony przeze mnie dzień tygodnia. Nie cierpię go nawet bardziej od poniedziałku, bo ten w przeciwieństwie do zdradzieckiej szmaty środy przynajmniej nie udaje kogoś, kim w rzeczywistości nie jest. Ba, nawet statystyki to potwierdzają. Właśnie w środy zostało popełnionych 25% wszystkich samobójstw na świecie. Co czwarty skubaniec skacze z mostu, strzela sobie w łeb i wiesza na sznurowadle właśnie w pieprzoną środę. Czyż to nie daje do myślenia?


Główny bohater filmu Paterson o nazwisku Paterson, mieszkający w miasteczku, tak tak, Paterson, wiedzie żywot właśnie takiego statystycznego środowego samobójcy. Do tego tak jak wielu z nich jest domorosłym poetą, co poniekąd świadczy o jego nadwrażliwości i uczulenia na życie. Zawsze nosi ze sobą notes z długopisem, w którym zapisuje swoje wiersze bez rymów. Z jego życia na pierwszy rzut oka ciężko jest wychwycić więcej niż pięć kolorów. Nasz główny bohater wstaje każdego dnia rano parę minut po szóstej, pochłania płatki z mlekiem i idzie do zajezdni, żeby po chwili wyjechać z niej zdezolowanym autobusem komunikacji miejskiej. Po pracy wraca do domu, w międzyczasie napisze jeszcze kilka wersów nigdy nieopublikowanego wiersza, porozmawia zupełnie o niczym ze swoją stukniętą dziewczyną (acz ładną), wieczorem wyjdzie z jej buldogiem angielskim na spacer, zostawi go pod barem, w którym wypije jedno piwo, po czym wróci do domu, położy się spać i znów będzie szósta rano.

Wyjątkowo nudne i bezbarwne życie, niewiele lepsze od większości naszych, prawda? Otóż nieprawda. Jim Jarmusch, jako niekwestionowana ikona niezależności w kinie nie byłby sobą, gdyby znów nie poszedł pod prąd i nie zrobił nam psikusa. Zaskoczył, ale nie tą wszędobylską nudą, bo z nią to już od dawna ma romans i trzeba się do niej po prostu przyzwyczaić, Jarmusch zaskakuje nas głównie zjawiskowym pięknem, poczuciem wolności i naturalnością jakie czają się między wierszami w tym z pozoru marnym żywocie Patersona. Zapytacie pewnie, co może być pięknego we wstawaniu każdego dnia o 6 rano do pracy? Co jest pięknego w wykonywaniu ciągle tej samej i nudnej czynności, której nawet nie lubimy? Co jest pięknego w życiu pod jednym dachem z kobietą, której nie rozumiemy i ledwie akceptujemy jej dziwactwa? Co jest pięknego w posiadaniu psa, który ma cię generalnie w dupie oraz ma wyższe poczucie wartości od Ciebie? Co jest pięknego w piciu piwa co wieczór w tym samym opuszczonym barze i w rozmawianiu z tym samym smutnym barmanem? Właśnie to. Tylko tyle i aż tyle.


Jarmusch zobrazował żywot człowieka zwyczajnego, wiodącego wyjątkowy nudny tryb życia i pozbawionego wielkich życiowych ambicji, który mimo cyklicznych poranków rodem z Dnia Świstaka żyje tak jak lubi i który na swój sposób cieszy się każdą chwilą. Paterson jest wbrew powierzchownym obserwacjom człowiekiem szczęśliwym. Nie posiada komórki, nie ogląda telewizji, nie serfuje w sieci, bo nie potrzebuje, do tego codziennie pije piwo w barze i poznaje wielu nowych, ciekawych ludzi. Definicja szczęścia według Jarmuscha? Właśnie tak to powinno mniej więcej wyglądać. Zwolnij kroku człowiek, weź wdech i wydech, porzuć utopijne i nierealne do realizacji marzenia ściętej głowy i skup się na rzeczach trywialnych i nic nieznaczących. Jakież to proste i oczywiste, a jakże trudne do realizacji w tym zabieganym i pędzącym na złamanie karku świecie. Dlatego waśnie Jarmusch do wykrzyczenia tej zawiłości, oraz do zobrazowania naszego podwójnego życia jakie dźwigamy niczym krzyż na swoich barkach, pełnego marzeń oraz tego realnego i pozbawionego złudzeń użył symbolu dualizmu w postaci bliźniaków, którzy ukazują nam się kilkukrotnie w filmie. Prosty chwyt, a jakże wymowny. Oprócz tego jest tu sto procent Jarmuscha w Jarmuschu jakiego znamy. Pejzaż ulicy, wyraziste postacie, groteska i humor. Cały on.

I wiecie co? Pieprzyć tych samobójców. Paterson jest świetną odtrutką na zimowe doły, na te wiosenne i środowe również. Udowadnia, że życie może być mimo wszech otaczającej nas szarości ciekawe i wystarczająco kolorowe, a my możemy żyć po swojemu szczęśliwie dając przy tym światu tak niewiele z siebie. Bo też nie o to w życiu winno chodzić, żeby się nabiegać, bo tylko się spocimy bez sensu, tylko o to, żebyśmy szli naprzód swoim własnym tempem pozwalając się przy tym wyprzedzić innym wariatom. Jak ktoś chce, to może przy tym jeszcze pooddychać sobie zielenią i poezją, albo muzyką, filmem i miłością, no co kto lubi. Mamy wybór. Ciągle mamy ten pieprzony wybór, acz z roku na rok jest go jakby mniej coraz. Nie wolno nam tego spieprzyć, a już tym bardziej nie wolno nam tego nie docenić. I to jest własnie największa siła jaka bije z tej niezwykle wyciszonej i ociekającą requiem do wolności produkcji. Paterson daje pozytywnego kopa, przy absolutnie minimalnym nakładzie środków ekspresji. Namawiam do zwolnienia swoich obrotów z Jarmuschem, zachęcam także do dostrzeżenia w tym filmie wszystkiego tego, o czym już dawno zapomnieliśmy. Idealny film na rozpoczęcie nowego roku nabrzmiałego od naszych kolejnych bzdurnych postanowień. Zamiast skakać z mostu, skocz lepiej do kina.






IMDb: 7,7
Filmweb: 7,5