niedziela, 31 grudnia 2017

Złote Ekrany 2016


Dzieńdobrywieczór się z Państwem, witam na corocznej, ósmej już gali rozdania „Złotych Ekranów”, których tak naprawdę nikt nie chce dostać, nikt się nimi nie jara i generalnie, poza mną samym każdy ma je centralnie w dupie. Prawdę mówiąc ja też mam je w dupie, bo z samego założenia są bez sensu, gdyż wszelkie zestawienia oraz subiektywne rankingi są tak potrzebne światu jak wybory Miss w Niemczech, ale tradycja rzecz święta, i jak co Święta, zamiast jak przykładny Katolik myć okna i lepić pierogi, siadam sobie wygodnie w wygodnym pluszu, polewam łychę z lodem i filtruję cały kinematograficzny rok sprawdzając przy tym, czym dane produkcje przysłużyły się ludzkości oraz mnie samemu najbardziej. Nie wiem po co. Chyba dla jaj.

Przypominam wszystkim zapominalskim, oraz informuję tych nowoprzybyłych i zagubionych w sieci, że jest to najprawdopodobniej jedyny ranking w polskim Internecie, który układa TOP20 filmów według daty produkcji, a nie daty premiery w polskim kinie, która jak powszechnie wiadomo, czasem zjawia się u nas kilka dni po reszcie świata (rzadko), czasem następuje u nas po kilku miesiącach (częściej), a czasem nie pojawia się w polskiej dystrybucji kinowej nigdy (najczęściej). Dlatego właśnie mój ranking jest inny i z pozoru wydaje się być nieco spóźniony do innych rocznych rankingów, które zalewają właśnie cały Internet, ale interesuje mnie to mniej więcej tyle, co Sylwester z dwójką w Zakopanem.

Więc. Jako, że kończy się właśnie rok 2017, ranking dwudziestu najlepszych filmów według lekko wypitego już Wujka Ekrana będzie dotyczył produkcji debiutujących na świecie i w odległej galaktyce w roku pańskim 2016. Proste jak budowa czachojebni Ryszarda Petru. Ok, tyle tytułem wyjaśnienia i wstępu też tyle, akurat szkło idealnie schłodzone, a za kilka godzin rozpocznie się w naszych głowach sylwestrowy bal, można więc zaczynać. Meine Lejdis und Monsieur, galę „Złotych Ekranów 2016” poprowadzi w tym roku człowiek roku w Hollywood – Hervey Weinstein.

Nominowanych do najlepszej dwudziestki filmów w tym roku było 62. Z dwudziestu szczęsliwców 9 miało polską premierę w roku 2016, 8 w roku 2017, zaś 3 nie pojawiły się w szerokiej dystrubucji w ogóle. W mojej opini rok produkcyjny 2016 był słaby, oceniłbym go na 3 i pół cycka. Nie uraczyłem nikogo ani jedną maksymalną oceną, padło też ledwie kilka piątek oraz cały las czwórek. Już teraz widzę, że przyszłoroczny ranking będzie znacznie ciekawszy, ale o tym za rok. Jak dożyję. Ok. do rzeczy.


Miejsce 20
Zwierzęta nocy - reż. Tom Ford, USA

Polska premiera: 18.11.2016
Dystrybucja: United International Pictures
Moja ocena: 4

Dlaczego: Po pierwszym kontakcie uznałem go za średnio udanego dziwoląga, który aspirował do bycia wielkim, a okazał się być tylko widowiskowym rozgardiaszem z pustką w treści, tak za drugim razem niby nadal był pretensjonalny i miałki jak siostry Godlewskie, to jednak w jego oceanie nicości dostrzegłem kilka przyjemnych dla oka drobiazgów, które ostatecznie kupiły mnie na tyle, by wyróżnić go w zestawieniu. Nie wiem, czy to świadczy bardziej dobrze o nim samym, czy też bardziej źle o całym roku.


Miejsce 19
Midnight Special - reż. Jeff Nichols, USA

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Warner Bros. Entertainment Polska
Moja ocena: 4

Dlaczego: Gdybym obejrzał go dziś, uznałbym go za piątą wodę po herbacie, bezczelną wtórność, a może nawet i plagiat chcący ogrzać się w blasku Stranger Things. Jednak na jego szczęście to on był minimalnie szybszy, przez co zmienia się nieco optyka. Jeff Nichols w swojej opowieści z pogranicza światów sięgnął po dobrze nam znaną klasykę kina Sci-Fi z lat 80-tych. Tą spod sztandarów Spielberga, E.T. i Bliskich spotkań trzeciego stopnia. Zatem, szanowny Netflixie, pobite gary.



Miejsce 18
Aż do piekła - reż. David Mackenzie, USA

Polska premiera: 2.09.2016
Dystrybucja: Kino Świat
Moja ocena: 4

Dlaczego: Głównie za nigdy niekończącą się w mojej głowie tęsknotę za klimatem amerykańskiej prerii, widokiem flanelowych koszul i teksańskich kapeluszy. Niby to wszystko już było. Twardzi faceci i typowa prosta historyjka powstała z  klasycznego mezaliansu kryminału oraz thrillera z sensacją. Dobrze obsadzony, dobrze zagrany i dobrze nakręcony, po prostu kurewskie dobre męskie kino, które smakuje jak dobrze wysmażony teksański stek popity burbonem z Kentucky. Tak trzeba żyć.




Miejsce 17
Ja, Daniel Blake - reż. Ken Loach, GBR, FRA, BEL

Polska premiera: 21.10.2016
Dystrybucja: M2 Films
Moja ocena: 4

Dlaczego: Oczekiwania miałem duże, jak zwykle przed pierwszą randką. Po zwiastunie w myślach układałem już listę najlepszych filmów roku zaczynając ją właśnie od najnowszego dziecka Loacha. Do tego Złote Palmy, Cezary, BAFTY, szaleństwo, a po pierwszym zetknięciu jednak lekkie rozczarowanie, z naciskiem na "lekkie". Niby załapał się do rankingu, ale wylądował dość nisko. Niemniej to dobre i typowe dla Brytyjczyka kino społeczne, angażujące widza i walczące o ludzką godność, ale jego moce mnie nie zaspokoiły i noc spędziłem sam w swoim łóżku.


Miejsce 16
Cloverfield Lane 10 - reż. Dan Trachtenberg, USA

Polska premiera: 22.04.2016
Dystrybucja: United International Pictures
Moja ocena: 4

Dlaczego: Trachtenberg przy pomocy rasowego thrillera zrobił widzom, a także i mi sporego psikusa. Wybornie oszukał naszą czujność. Przy okazji udowodnił też, że Sci-Fi to stan umysłu, a nie tylko gołe efekciarstwo, fajerwerki i wodotryski. Zaiste, zacne to combo milordzie. Świetny film, miła dla oka rola mojego ulubieńca - Johna Goodmana. Bez kozery powiem, że daję mu mocne cztery i pół cycka. Tak, dokładnie, takie to było dobre, jak orgietka z siostrami Kardashian.




Miejsce 15
Paterson - reż. Jim Jarmusch, USA, GER

Polska premiera: 30.12.2016
Dystrybucja: Gutek Film
Moja ocena: 4

Dlaczego: Typowy Jarmusch. Niby od dawna ma romans z nudą i był już czas, by do niej przywyknąć, ale w tym przypadku nudę pomnożył przez nie wiem, niech będzie, że osiem, i ta osiem razy większa nuda jest najbezczelniejsza i najnudniejsza jaką widziałem w tym roku. A jednoczesnie jest też nudą... najpiękniejszą. W tym z pozoru marnym żywocie głównego bohatera Jarmusch obdarzył mnie zjawiskowym pięknem, poczuciem wolności i niewzykle klimatyczną naturalnością jakie czają się gdzieś między wierszami w miasteczku Paterson. Jak w prawdziwym życiu.


Miejsce 14
To tylko koniec świata - reż Xavier Dolan, FRA, CAN

Polska premiera: 10.02.2017
Dystrybucja: Hagi
Moja ocena: 4

Dlaczego: A to ci paradoks. Z jednej strony nie lubię Dolana, powtarzam to niby od lat, a to już drugi rok z rzędu, gdzie zamieszczam jego film w mojej rocznej laurce. Chyba pora spojrzeć prawdzie w oczy i powiedzieć wprost, że z tego wiecznego małolata o aparycji Justina Biebera jest jednak kawał reżysera. To tylko koniec świata swoją minimalistyczną i niemal teatralną konstrukcją, oraz z mistrzowskimi kreacjami aktorskimi robi taką robotę, że gdyby filmy umiały lepić pierogi, to ten nakarmiłby nimi całą wioskę w Republice Kongo.



Miejsce 13
Odyseja - reż. Jérôme Salle, FRA

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 5

Dlaczego: Film o którym nikt prawie nie słyszał, widziało niewielu, a nawet wśród tych co widzieli zachwytów raczej nie wzbudził. Ale życie byłoby nudne, gdybym wyglądał, mówił i myślał tak samo jak inni, dlatego też idąc pod prąd winduję tą wspaniałą biografię na środek stawki debeściaków. Przepiękna bajka dla wilków morskich (czyli mła) o życiu legendarnego odkrywcy, badaczu mórz i oceanów, podróżniku, reżyserze i pisarzu - Jacquesa Cousteau. Zaraził pasją kilka pokoleń ludzi na całym świecie. W pełni zasłużył na film. Dobry film.


Miejsce 12
Honorowy obywatel - reż Gastón Duprat, Mariano Cohn, ARG, ESP

Polska premiera: 6.01.2017
Dystrybucja: Against Gravity
Moja ocena: 4

Dlaczego: Rzutem na taśmę wkradł się na listę debeściaków. Obejrzany ledwie kilka dni temu zdobył mnie na tyle, by się nad nim trochę niżej pochylić, a nawet mlasnąć z przekąsem, być moze pod wpływem emocji, a być może po prostu sobie na to zasłużył. Honorowy obywatel jest zarówno zabawny, błyskotliwy i inteligenty, jak i bardzo przenikliwy w swoim nieco dramaturgicznym wydźwięku. Trochę z niego argentyński Smarzowski, a nawet trochę lepszy obserwator ludzkiej natury.



Miejsce 11
Deadpool - reż. Tim Miller, USA, CAN

Polska premiera: 12.02.2016
Dystrybucja: Imperial-Cinepix
Moja ocena: 4

Dlaczego: Nienawidzę ekranizacji komiksowych bohaterów, rzygam już Marvelem, DC Comics i Disneyem, pozostaję zupełnie niezwruszony, kiedy pół świata płonie z podniecenia na widok kolejnej hiperprodukcji X-mena, Spidermana, Thora, czy innej Wonder Woman. Paradoksalnie jako fan komiksów z lat dzieciństwa są mi obojętne ich blockubusterowe ekranizacje, ale dla tego jednego pieprzonego Deadpoola zrobiłem wyjątek, obejrzałem i… świetnie się przy nim bawiłem. Szacuneczek. Ale ok, na tym koniec.


Miejsce 10
Ostatnia rodzina - reż. Jan P. Matuszyński, POL

Polska premiera: 30.09.2016
Dystrybucja: Kino Świat
Moja ocena: 4

Dlaczego: Jedyny polski rodzynek w zestawieniu. Barwna biografia pełna szaleństw, niedorzeczności i życiowych absurdów. Historia rodziny naznaczonej wielką charyzmą i artyzmem, ale też przekleństwem i śmiercią. Film skazany na sukces, doceniony i wyróżniony na niemal całym świecie, a jednak nie ujął mnie na tyle, by podciąć nim sobie swoich żył. Widmo śmierci i przekleństwo klanu Beksińskich nie zostało w pełni przeniesione na ekran, ale i tak jest to kawał swietnego kina.



Miejsce 9
Elle - reż. Paul Verhoeven, BEL, FRA, GER

Polska premiera: 27.01.2017
Dystrybucja: United International Pictures
Moja ocena: 4

Dlaczego: Kapitalny powrót zza światów Paula Verhoevena i to od razu w wysokiej formie. Stworzył niebanalną opowieść o mrocznej naturze człowieka, o jego fetyszach, pragnieniach i lękach. Momentami niesmaczny, okrutny i obrzydliwy, umiejętnie nasfaszerowany seksualnym napięciem, a jednoczesnie piękny i delikatny, ze świetną fabułą. Wspaniała rola Huppert, która zagrała jakby znów była Eriką z Pianistki.





Miejsce 8
Rogue One: A Star Wars Story - reż. Gareth Edwards, USA

Polska premiera: 15.12.2016
Dystrybucja: ?
Moja ocena: 4

Dlaczego: Oceniłem go wysoko wbrew samemu sobie i mam z tym osobisty problem. Jako fan starej trylogii, oraz puszczającej do niej oko Przebudzenia mocy, nowego wcielenia GW spod szyldu Disneya oczekiwałem mniej więcej tak jak śniegu w lipcu, a tu o dziwo okazało się, że to bardzo solidne, sprawnie skonstruowane kino, które nawet takiemu konserwie star łorsów jak ja przypadło do gustu. I piszę to z wielkim bólem, gdyż wewnętrznie chciałbym nazwać go gównem. Niestety nie potrafię. Ale też, bez przesady. Solidnie i nic poza tym, czyli wilk syty i Kansas City.


Miejsce 7
Toni Erdmann - reż. Maren Ade, GER, AUT, ROM

Polska premiera: 27.01.2017
Dystrybucja: Gutek Film
Moja ocena: 4

Dlaczego: Niby najlepszy film roku 2016 w Europie. Nie wiem, być może, na pewno oryginalny i nieco ekscentryczny, tak jak główny bohater tej dość osobliwej historyjki, która rozciąga się na niemal 3 godziny. Ale mimo długości nie ma tu miejsca na nudę. Dobre, wyraziste postacie, ciekawe dialogi, trochę absurdalny i wisielczy humor, w sam raz, żeby zostać zauważonym i by wnieść nieco kolorytu do mojej głowy. Solidnie i oryginalnie, chyba tylko tyle, ale i tak wystarczyło to na pierwszą dziesiątkę.



Miejsce 6
Klient - reż. Asghar Farhadi, IRN, FRA

Polska premiera: 21.04.2017
Dystrybucja: Gutek Film
Moja ocena: 4

Dlaczego: Nie wiem jak Farhadi to robi, podejrzewam, że wyciąga z szuflady swój ulubiony szablon, nożyczki i linijkę, po czym zmieniając tylko paletę kolorów dystrybuuje barwy po taśmie filmowej według określonego wzorca. Zdobywca Oscara za nieanglojęzyczny film roku 2017 jest niemal identyczny w warstwie konstrukcyjnej jak jego wcześniejsze, równie dobre Przeszłość, czy Rozstanie, a jednocześnie tak bardzo od nich inne. No kurwa, geniusz. Geniusz i wybitny znawca meandrów ludzkiej psychiki.



Miejsce 5
Dziennik maszynisty - reż. Miloš Radović, CRO, SRB

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 5

Dlaczego: Zapewne niewielu z was będzie miało okazję zmierzyć się z tym tytułem, ale jeśli tylko gdzieś rzuci wam się on w oko, to łykajcie bez zastanowienia. Prawdziwy samograj, pewniak u bukmacherów i miłość od pierwszego wejrzenia w jednym. Obłędny bałkański klimat, dystans do życia i boski czarny humor. Do tego barwne postacie oraz lekkość narracji powodują, że ta zabawna opowieść o starzejącym się maszyniście nie ma żadnych słabych punktów.



Miejsce 4
Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie - reż. Paolo Genovese, ITA

Polska premiera: 6.01.2017
Dystrybucja: Aurora Films
Moja ocena: 4

Dlaczego: Najlepszy dowód na to, że dobre i wciągające kino nie musi mieć w chuj lokacji, wyszukanej scenografii, wodotrysków i ujęć z dziesiątek kamer z boku, skoku i rozkroku. Wystarczy zamknąć grupkę zdolnych aktorów w jednym niedużym mieszkaniu, dać im do wykucia na blachę ciekawy scenariusz, pozwolić lekko poimprowizować i mamy przepis na dobry film. Szacuneczek dla Włochów i naszej ślicznej Kasi Smutniak.





Miejsce 3
Milczenie - reż. Martin Scorsese, USA, ITA, MEX, JPN

Polska premiera: 17.02.2017
Dystrybucja: Gutek Film
Moja ocena: 4

Dlaczego: Liryczny i bardzo osobisty film Scorsese, który zawiera zbiór filozoficznych rozważań na temat wiary, Boga w ogóle, ale też wchodzi w korelacje z zupełnie mniej boskimi, stricte ludzkimi przekleństwami i powinnościami: przeznaczeniem, wiernością, odwagą, poświęceniem, strachem, cierpieniem i bólem. Wspaniałe uniwersum nisko pochylające się nad moralną kondycją współczesnej ludzkości.






Miejsce 2
Przełęcz ocalonych - reż. Mel Gibson, USA, AUS

Polska premiera: 4.11.2016
Dystrybucja: Monolith Films
Moja ocena: 5

Dlaczego: Jedna z nielicznych piątek w tym zestawieniu, która nawet otarła się o sześć. Kolejny samograj. Historia tak bardzo szalona i niedorzeczna, że aż piękna, silnie patetyczna, a wręcz romantyczna. Aż dziw, że nikt dotąd w Hollywood po nią nie sięgnął. Ale też ze względu na wielką religijność głównego bohatera, oraz niechęć do obrazowania tego typu historii przez  srodowisko filmowców aż tak bardzo nie dziwi. Wielki film, jednocześnie wojenny i antywojenny. Prawdziwy rodzynek. Dobra robota Panie Gibson.



Miejsce 1
Manchester by the Sea - reż. Kenneth Lonergan, USA

Polska premiera: 20.01.2017
Dystrybucja: United International Pictures
Moja ocena: 5

Dlaczego: Nie pamiętam kiedy ostatnio miałem okazję zderzyć się z tak perfekcyjnie skonstruowanym filmem, który mknie po dramatycznie wąskiej i krętej szosie z gracją rollercoastera. To jedno z najprzyjemniejszych dwóch godzin jakie spędziłem w tym roku w kinie. To także jeden z nielicznych melodramatów, który pokochają również mężczyźni, a to głównie dlatego, że to film o nas i dla nas - facetów właśnie. Przejmujący i niezwykle celny przegląd naszych przekleństw, marzeń i lęków. Lonergan woła nim do nas: "Panowie, nie mazgajcie się. Chłopaki nie płaczą!" I za to należy się autorowi żółwik.





Na koniec mały bonus w postaci debeściaków roku 2017 w kategoriach z dupy:

Hasło roku: metoo
Człowiek roku: Hervey Weinstein
Dziad roku: Patryk Vega
Cycki roku: Alexandra Daddario
Gniot roku: Obcy: Przymierze (Botoks pewnie bardziej, ale nie oglądałem)
Serial roku: Narcos 3
Polski film roku: Cicha noc
Idiota roku: Maja Ostaszewska (acz konkurencja duża)
Reżyser roku: Denis Villeneuve
Rozczarowanie roku: Twin Peaks 3
Wydarzenie TV roku: Gala 25-lecia Polsatu
Smród roku: Hollywood
Facepalm roku: Przejęcie 21st Century Fox przez Disneya
Objawienie roku: Siostry Glonojad
Złodziej roku: Netflix

Do siego!



niedziela, 10 grudnia 2017

Dzieci z hotelu "Życie"

Florida Project
reż. Sean Baker, USA, 2017
115 min. M2 Films
Polska premiera: 25.12.2017
Dramat



Od razu uprzedzam. To będzie wpis o lekkim zabarwieniu sentymentalnym. Z wiekiem chyba zwyżkuje u mnie popyt na przeżuwanie fajnych chwil i momentów, a to z dzieciństwa, a to ze szkoły i studiów, czy po prostu z ostatniego weekendu próbując przypomnieć sobie np. ileż to ja wprowadziłem do rzeczywistości elementu baśniowego. Nie wiem po co. Chyba po to, żeby udawać przed samym sobą, że miałem/mam całkiem zajebiste życie. Coś jest już chyba we mnie spierdolone na amen. Shit happens. No ale sentymenty, bo o nich mowa. W ramach alibi napiszę tak z sierpowego klawiaturowego, że zostałem do tego troszkę sprowokowany przez Seana Bakera. Oglądając jego zachwalane zewsząd Florida Project jakoś mnie tak tknęło, coś mnie kurde balans ukuło i ukąsiło w ten durny łeb, że aż na blisko dwie godziny przeniosłem się wbrew swojej woli do czasów dzieciństwa i wczesnej młodości, ale przede wszystkim do słonecznego i gorącego lata, co w aktualnych arktycznych warunkach brzmi jak requiem dla bajecznego snu. Szkoda, że na końcu musiałem się z niego wybudzić.

A było to tak. Wyobraźcie sobie lato. 28 stopni w cieniu i ani jednej chmurki na niebie. Wiem, że to trudne i rzadko spotykane w naszej okolicy, ale spróbujcie. Dalej. Półwysep Floryda. Miasto Orlando, a w nim, gdzieś na rubieżach Disneylandu nieco kiczowaty, cały fioletowy i niskobudżetowy Hotel „Magiczny Zamek”. To właśnie w nim zamieszkują lokalne wyrzutki społeczeństwa, reprezentanci klasy B i C, pewnie też X, Y, i Z, lub po prostu ci, którym w życiu nie poszło jak trzeba, tudzież mieli zwyczajnie pecha. To nasi bohaterowie. Płacą około 40 dolarów za dzień, bynajmniej nie po to, by odpoczywać i zwiedzać okolice, to nie są turyści, acz wielu z nich to przyjezdni. Praca się ich nie ima, zwłaszcza ta dla bajecznego Disneya z sąsiedztwa, które stanowi kontrast tak bardzo jasny, że aż razi w oczy. Ugrzęźli na dobre, żeby przetrwać i mieć dach nad głową. Imitacja normalnego życia w cieniu świata jak z bajki. Kilkadziesiąt różnych przypadków i życiowych doświadczeń, gdzie patologia spotyka się tu każdego dnia na klatce schodowej z samotnymi młodocianymi matkami, drobnymi złodziejaszkami i chmarą dzieciaków. Nad wszystkim czuwa gospodarz domu (Willem Dafoe), który krzywdy nie da zrobić nikomu. Jeśli trzeba upomni się o zaległy czynsz, skrzyczy rozrabiające bachory, a nawet przepędzi z placu zabaw zbłąkanego pedofila. Lokalny szeryf na skalę możliwości. W takich to okolicznościach przyrody zostałem zarażony szalonym letnim i nieco leniwym klimatem, który skurczybyk trzyma mnie jeszcze do dziś.

Głównymi bohaterami są tu przede wszystkim dzieciaki naszych lokatorów, które całe lato spędzają na szwendaniu się po okolicy, beztroskiej zabawie, robieniu głupich dowcipów, pluciu na samochody, podpalaniu opuszczonych domów i innych z dupy czynności, które w permanentnym skrócie można określić mianem idealnego dzieciństwa. Co prawda współczesne wielkomiejskie smarki, które całe dnie spędzają w domu na graniu na konsoli i gapieniu się bez celu w smartfona mogą mieć nieco odmienne zdanie, ale ja, jako przedstawiciel pokolenia, które dorastało na osiedlowych boiskach typu Wembley, drzewach typu małpi gaj, ławkach typu główna siedziba mojej bandy i klatkach schodowych typu miejsce do spożywania browarów i palenia fajek w zimie, ten doskonale wie, jakie to wszystko było fajne i co te dzisiejsze durne dzieciaki wiedzą o życiu. Skrzywienie kręgosłupa i zwolnienia z lekcji WF-u są nam obce, umiemy otworzyć butelkę piwa zapalniczką, przeskoczyć przez siatkę, a i piłka przy nodze nie przeszkadza nam w życiu. Może i bieda ekonomiczna krzywdzi, czasem też mocno ogranicza domorosłego człowieka, ale dziecko, potrafi się w tej biedzie doskonale bawić, co udowodnił właśnie szacowny Pan reżyser. Wystarczy dobra pogoda, kilku kompanów i dużo wolnego czasu. Dorosły człowiek otaczający się zewsząd drogimi gadżetami nigdy tego nie skuma.


Ale żeby nie było też tak znów zbyt kolorowo, to Sean Baker z wielkim wyczuciem używa do pomalowania tej historii także skrajnie innych barw - licznych odcieni szarości, czerni oraz bieli, wszak w życiu nigdy nie jest tak, że zawsze świeci słońce, nawet z punktu widzenia beztroskiego dzieciństwa, nawet z punktu widzenia słonecznej Florydy. Niemniej przez prawie cały film mamy do czynienia z retoryką typu „dla mnie zawsze słońce”, dzięki czemu tkwiąc tak w tym kinowym fotelu doświadczałem swoistego de ja vu sprzed 20-30 lat. Leniwe ekranowe pląsy po trochę innej Florydzie niż ta, która wyskakuje nam w pierwszej kolejności po wpisaniu do paska Google są klasyfikowane bardzo blisko moich wspomnień z dzieciństwa. Też szlajałem się w lecie z kumplami z osiedla bez celu, od boiska do parku i od ławki do trzepaka. Całe dnie wakacji spędzaliśmy poza domem. Kto miał szczęście wyjechał na kolonie, czy wczasy z rodzicami, pozostali siedzieli na osiedlu i też świetnie się bawili. Nie mieli wyjścia. Sielankę zakłócał czasem głos matki któregoś z nas dochodzący z balkonu typu: „Mateusz, do domu na obiad!”. Mateusz najpierw udawał, że nie słyszy, potem szedł jak na stracenie. Nikt nie chciał opuścić ani minuty z osiedlowego melanżu i dobrej zabawy. I dlatego ciągle się dziwię kiedy widzę te same osiedle 20-30 lat później, niegdyś tętniące życiem, dziś wymarłe, jakby wszystkie dzieciaki nagle wyginęły. Kurwa, przecież to nie były dinozaury! A może jednak?

Florida Project jest więc trochę takim jednym wielkim wakacyjnym osiedlowym melanżem, tyle, że zamiast typowego polskiego blokowiska mamy przedmieścia Disneylandu na słonecznej Florydzie. Miejsce pełne dziwnej, nieco kiczowatej architektury, kolorowych budynków, jeziora z aligatorami, opuszczonych domów, ale też i luksusowych hoteli tuż obok. Trochę jak Władysławowo w szczycie sezonu, gdzie tandeta i kicz uganiają się za turystami śniącymi o wielkiej krainie baśni i idealnym wypoczynku. Turyści kontra tubylcy, dwa różne światy, jedno marzenie – Być szczęśliwym. Jakkolwiek. Nasza gromadka zwariowanych dzieciaków, to najlepsze co można aktualnie zobaczyć w tym smutnym jak pizda, szarym i zimnym punkcie naszego jestestwa. I mówię to z pełną odpowiedzialnością za słowa, jako osoba, która nie lubi dzieci, a wręcz ich nie cierpi. Paradoksalnie, bachory z Florydy są trochę jak alter ego nas samych, w sensie dorosłych, może więc właśnie dlatego fajnie się je ogląda i doskonale rozumie o czym do siebie mówią oraz w jaki sposób. W pewnym sensie są reprezentantami naszych marzeń i oczekiwań od życia, które już się zdążyły przez lata zdewaluować. Zostały przykryte przez grube warstwy kurzu, pracę, uganianie się za pieniędzmi i kredyt hipoteczny. A przecież w głębi duszy potrzebujemy od życia głównie spokoju, poczucia wolności, nieskrępowanej zabawy i swobody ruchów. Dokładnie tego, co mają te małe szkraby z Orlando i to pod dostatkiem. Większość z nas pojmie to gdy będzie już za późno.


I wszystko fajnie, tyle tylko, że to nie jest film familijny. Disney, mimo, że wszechobecny w tym świecie, znajduje się jakby po drugiej stronie ogrodzenia, gdzie startują i lądują prywatne helikoptery oraz gdzie panują inne zasady gry. Tu nie ma happy endu, to w zasadzie nawet nie jest film o zabawie i beztrosce. One tu wszystkie bywają, są lokowane nawet w dużych ilościach, ale wcale nie o nie tu się rozchodzi. To jest właśnie najlepsze co Baker nam zafundował (oprócz wspomnianych już dzieciaków). Cały myk polega na tym, że na przykładzie świata widzianego z perspektywy małych smarków obserwujemy głównie świat dorosłych, ten bardzo cierpki, trudny, szorstki i niemal zawsze niesprawiedliwy. Dzieciaki biegające po okolicy z perspektywy metra dwudziestu obserwują problemy własnych rodziców próbujących wiązać koniec z końcem - brak pracy, pieniędzy, własnego dachu nad głową i ogólnie brak perspektyw. Niby nic nowego ani też nadzwyczajnego, ale w tym wakacyjnym chill oucie lokowane jest także wiele bólu i cierpienia. I właśnie tu ukryta jest prawdziwa moc Florida Project. Baker za pośrednictwem dziecięcych środków przekazu scharakteryzował nasz świat, a raczej świat większości społeczeństwa tego globu. Okres wakacji jest pewnego rodzaju symbolem i grą w skojarzenia, ukazuje on bowiem dziecięcą radosć i beztroskę, ale gdy tylko następuje kres wakacji, kiedy ktoś zaburza naszą definicję wolności oraz gwałci naszą strefę komfortu, wtedy pojawia się rozczarowanie, złość i smutek, pojawia się dorosłość. Reżyser pokazując nam w finalnej scenie ucieczkę stara się nawet udzielić alternatywnej odpowiedzi na jakże fundamentalne pytanie - co wtedy mamy robić? - Jak to co, spierdalać, jak najdalej.

Florida Project to lekkie, leniwe i typowo letnie kino, zapodane w sosie Sundance, acz z lekko zadziornym finiszem. To idealna, słodko-gorzka odtrutka na zimową i przedświąteczną zamułę. Fajnie, że ląduje w naszych kinach w pierwszy dzień świąt, gdyż wbrew pozorom idealnie wpisuje się w świąteczny repertuar. Co prawda jest to opowieść na raz i chyba raczej nie jest z tych, które zapadają na dłużej w pamięci, ale to wcale nie znaczy, że nie dostarczy nam satysfakcji. Trzeba szanować takie obrazy za szczerość, naturalność i ten pierwiastek dziecięcego szaleństwa, które tli się także i w nas samych.

Na koniec jeszcze tylko specjalne wyróżnienie dla reżysera. Nie wiem, czy to był celowy zabieg, czy może jednak przypadek maczał w tym swoje paluchy, niechże ktoś inny osądzi, wszak budzi to moją ciekawość. A mianowicie chodzi o to, że prawie za każdym razem kiedy na ekranie pojawia się Willem Dafoe, to w tle słychać, a czasem nawet i widać przelatujący śmigłowiec. W mojej głowie uroiło się celowe i epickie nawiązanie do końcowej sceny z Plutonu z udziałem Sierżanta Eliasa granego właśnie przez Dafoe. Nawet jeśli to tylko przypadek, to i tak jest on zacny niczym cycki Hayek. Ok. Lećcie do kin. To według wielu mądrzejszych ode mnie jeden z lepszych filmów mijającego właśnie roku. Według mnie chyba też.



Filmweb: brak
IMDb: 8,1

niedziela, 26 listopada 2017

Święta.pl

Cicha noc
reż. Piotr Domalewski, POL, 2017
97 min. Forum Film Poland
Polska premiera: 24.11.2017
Dramat



Święta święta i po… no, prawie. Acz łatwo jest się dziś dać zrobić w renifera, znaczy jelenia. Nagle dzień po Zaduszkach wszystkie Mikołaje niczym jakieś zombie wyłażą z szafy i straszą nas swoim złowrogim ho ho ho. Wraz z nimi molestują nas Keviny na Polsatach i Keviny S. na TVNach. Jeszcze się grudzień nie zaczął, a już Last Christmas w głośnikach zagraca nam nasze strefy komfortu. Natomiast w kinach na dobre zagnieździły się już świąteczne Listy do M osiem, czy tam dwanaście, a w dyskontach żeby kupić butelkę whisky trzeba wpierw przebrnąć przez kilometry kwadratowe dekoracji świątecznych i gangi czekoladowych Mikołajów. Odkąd szeroko pojęta popkultura i mass media podały sobie rękę na znak zysku, odtąd okres przedświąteczny niczym wskazówki zegara cofanego w zimę o godzinę dostał pierdolca i permanentnie obrzydził mi czas oczekiwania na święta.

Obrzydzić jak obrzydzić, ale znieczulić na pewno. Nie wiem, może to oznaka starości i znudzenia po prostu. Te ciągłe zabieganie, a to za pieniądzem, a to za snem, a to za sensem istnienia w ogóle. Ciągle gdzieś biegnę i zdaję się już nie zauważać różnicy pomiędzy lipcowym skwarem a jesienną zamułą. Co chwila tylko widno i ciemno, ciepło i zimno, wstaję, robię niesamowite rzeczy i idę spać. Dzień świstaka wiecznie nieskończony. Wczoraj dekolty na ulicach, dziś błoto pośniegowe, jutro chryzantemy złociste, i tak kurwa do zajebania - jak to mawiał klasyk Koterski, młody. Ale najbardziej w tym wszystkim smuci mnie to, że już się do tego przyzwyczaiłem. Wszyscy się przyzwyczailiśmy. Czekoladowy Mikołaj na początku listopada? Spoko. Normalne. No bo co my możemy, biedne żuczki, trzeba toczyć tą kulkę gówna dalej i nie zadawać głupich pytań. Jeśli więc ciężarówka Coca-Coli ma jeździć i czarować dzieci już w listopadzie, to chuj nam do tego. Tak właśnie wymarły dinozaury, upadły Mezopotamia, Majowie, Cesarstwo bizantyńskie i Samoobrona. Bo też mieli to w dupie.

Ale wróćmy do magii świąt. Jesteśmy właśnie na szerokiej autostradzie prowadzącej do wigilijnej wieczerzy. Mkniemy lewym pasem i wyprzedzamy TIRy z prezentami z OLXa i chińskimi produktami ósmej potrzeby. Po drodze musimy jeszcze tylko zahaczyć o Biedrę, Nie dla idiotów, Codziennie niskie ceny, Empik i hot dogi na Orlenie (ależ ja dziś na prawo i lewo lokuję produkty i to za frajer, jak frajer). Dzieciaki na tylnej kanapie wrzeszczą i domagają się nowego Xboxa i siku na najbliższej stacji drogi krzyżowej, a nasza wybranka serca po prawicy przegląda właśnie w telefonie świąteczną ofertę Pandory, tak subtelnie, żebyśmy za tym kółkiem też ją widzieli. Mkniemy tak więc tym Passatem w gazie i zastanawiamy się co poszło nie tak?


Też pozwoliłem sobie zadać to pytanie siedząc tak cztery wieczory temu w warszawskim kinie Wisła, gdzieś w ostatnim rzędzie między trzema gadatliwymi kobiałkami a parką zakochańców. Ściskałem w ręku małą puszeczkę Jacka z colą i pytałem sam siebie, o co tu kurwa chodzi? Wszystko z powodu pokazu specjalnego Cichej nocy Piotra Domalewskiego. Oczekiwania miałem duże, bo i zwiastun zacny, a i uznanie krytyki zauważalne, ale puszeczkę miałem tylko jedną, do tego typ o wymiarach Magdy Gessler - tylko wzwyż a nie wszerz - zasłaniał mi ¼ ekranu, czym zaburzał mi moją kinematograficzną strefę komfortu. I tu niestety wychodzą na światło półmroczne moje dobre geny jakie chcąc nie chcąc odziedziczyłem po mojej rodzicielce. Normalny człowiek by wstał, klepnął zasłaniacza w czerep i powiedział - „ej, ty, chuju, obniż się trochę, co?”. A tak tylko lekko okopałem jego siedzisko swoim klasycznym Reebokiem, niby, że przez przypadek. Reakcji małopoluda żadnej. Wywiesiłem więc białą flagę, jak jakaś Francja, a do kompletu brakowało mi już tylko kolorowych kredek, żeby graficznie wyrazić swój sprzeciw.

W ogóle dziwny był to seans. Głównego prowadzącego (bo to był taki seans z poprzedzającym go komentarzem jakiegoś znanego pismaka, którego rzecz jasna nie znałem) nie było, bo zachorował biedaczek. Zastąpił go więc typ jakby siłą zgarnięty z ławki rezerwowych. Chyba nie był dostatecznie rozgrzany (a może nagrzany?), gdyż ni w ząb go nie zrozumiałem. Ale to akurat dobrze, bo ja nie lubię jak głupio gadają, poza tym przepraszam bardzo, ale ja przyszedłem na film, a nie na prelekcję. Nigdy tego nie zrozumiem. Po co tyle gadać o filmie przed filmem, którego nikt jeszcze nie widział? To jak zabieranie głosu w dyskusji na temat tajników seksu samemu nigdy jeszcze nie mocząc pidnola. Zresztą późno już było, a to środek tygodnia, człowiek musi się jeszcze zdążyć przespać, żeby znów móc rano tyrać na PKB ten kraju. Potem tradycyjnie puścili reklamy, a po reklamach film na który kupiłem bilet, ale do którego zapomnieli dołożyć ścieżkę dźwiękową.

Tak było. Po jakichś dziesięciu minutach zorientowałem się, że jednak głos jest, tylko go słabo słychać. Ot, typowa i nigdy nie kończąca się przypadłość polskiego filmu. Dźwięk nagrywany sokowirówką i dialogi, które rozumieją tylko ci którzy je pisali. Od dawna powtarzam, że do polskich filmów też powinni dawać napisy - tak dla ludzkiej przyzwoitości. Wytężyłem więc swój i tak już mocno sponiewierany życiem słuch, a także wyostrzyłem wciąż jeszcze sokoli wzrok, co by spróbować czytać z ruchu warg naszych bohaterów. Efekt był mniej więcej taki, że jak ktoś niżej na sali parsknął śmiechem, to ja nie wiedziałem z czego on tak głupio rechocze, więc udawałem, chyba przed samym sobą, że mnie też to rozśmieszyło. Bez sensu, wiem, ale ja przy ludziach zwyczajnie głupieję.


Tak więc już na wstępie napiszę, że w filmie dialogi słyszałem tak jak dzieła Lenina - Wybrane. Mam szczerą nadzieję, że były to te lepsze a nie na odwrót. Niemniej to co do mnie dotarło było całkiem przyjemne dla ucha, ale też uczciwie napiszę, dupy mi nie urwało. Smarzowskiego, wbrew obiegowej opinii i tego co mogliśmy zaobserwować na zwiastunie, o dziwo w Cichej nocy jest stosunkowo niewiele, ale to akurat dobrze. Niech każdy robi swoje kino, a nie powiela cudze. Jest tu więc dużo Domalewskiego i zasadniczo poza dźwiękiem nie mam przygotowanej dla niego długiej listy zażaleń, ale też chwalić go i cmokać z zachwytu nie zamierzam. Niestety.

Generalnie jest to całkiem udany obraz polskich, tradycyjnych świąt ukazanych tak trochę w krzywym zwierciadle. Mazurska wiocha zabita dechami, błoto, stary Passat w garażu, wieloosobowa rodzina, błoto, ojciec na odwyku, wódka w tapczanie, błoto, Kevin na Polsacie i Kozidrak na jedynce. Wspominałem już coś o błocie? Dobrze to znamy, często z autopsji, nierzadko z opowiadań znajomych i z nagłówków na zniszczonych moralnie serwisach informacyjnych. Zaskoczeń więc żadnych, ale i tak film stanowi miłą odtrutkę na wspomniane wyżej Listy do M. oraz inne cukiereczkowate świąteczne komedie romantyczne. Reżyser puszcza nam tu i ówdzie oko, czasem lekko rozśmieszy, czasem nieco zasmuci, ukaże też jakiś bogoojczyźniany stereotyp w roli przecinka - a to tępego drecha w swojskiej bluzie w PKSie, a to typowy polski dworzec autobusowy w ruinie, czy dzwon na drzewie jakiegoś lokalsa, tudzież dziadka (Paweł Nowisz - klasa!) nie wylewającego za kołnierz. Miks Polski B i tych co na emigracji. Zwykle widzimy to na YouTube albo u Smarzowskiego, tyle, że ten ostatni ma słabość do przejaskrawień. Domalewski za to wydaje się być bliżej realizmu.

Na tym tle poznajemy więc tradycyjną i wielopokoleniową polską rodzinę z malowniczej mazurskiej ziemi, która tak jak każda inna, ma swoje wzloty i upadki. Akurat szykują się do świąt w sposób typowo polski. W kuchni przy garach i w lesie kradnąc choinki. Nasz główny bohater, najstarszy syn Adam (Dawid Ogrodnik), to ten, któremu się jako tako powiodło, znaczy się spierdolił w odpowiednim momencie na zachód w poszukiwaniu perspektyw. Mieszka i zarabia na obczyźnie i akurat wraca do domu na święta, bynajmniej nie tylko po to, żeby podzielić się opłatkiem z najbliższymi. Jest w tym jakiś chytry jak baba z Radomia plan, który stopniowo świdruje umysły poszczególnych członków jego rodziny i który kończy się tak niby niespodziewanie, ale powiem wam tak z ręką na sercu, tzn. w sumie to na klawiaturze, że ja akurat się tego spodziewałem. W zasadzie, to każdy odrobinę myślący homo sapiens powinien wpaść na taki finał, więc trudno mówić o jakimś suspensie, ale i do samego scenariusza również nie mam większych zastrzeżeń. Tyle o historii, bo w sumie nie ma nad czym się szerzej rozwodzić. To nie jest wcale najmocniejsza strona filmu, tą są głównie fajnie scharakteryzowani bohaterowie i świetna gra aktorska. Także realizm z pogranicza paradokumentu wciąga swoim klimatem. Jeśli dodamy do tego jeszcze szczyptę czarnego humoru, to mogło by się wydawać, że rysuje nam się przed oczami obraz całkiem udanej polskiej produkcji, co niestety nieczęsto przechodzi nam przez gardła. A tu niespodziewanka. Wychodząc z kina czułem jednak jakieś takie małe niedopieszczenie oraz niedosyt.

Może to przez tą jedną tylko puszeczkę jaką miałem przy sobie, może przez tego mutanta przede mną, może też przez kiepskiej jakości dźwięk, a może po prostu spowodowane to było dużymi oczekwaniami z mojej strony, zatem już teraz podpowiadam wam, nie idźcie tą drogą. Idźcie na film, po prostu, ale nie oczekujcie zbyt wiele, wtedy powinno wam się spodobać. Cicha noc jest jak trochę te nasze święta w Polsce właśnie. Wpierw wielotygodniowe przygotowania, zakupy, lepienie pierogów, potem uprasowanie białej koszuli, wstawienie bigosu na balkon i wódki do zamrażalki, a potem to już z górki - dzielenie się opłatkiem, burzliwe rozmowy o polityce przy świątecznym stole i wspólne oglądanie Kevina na Polsacie. Nawet nie wiemy kiedy jest już po świętach. 500 zł poszło w cholerę, lodówka nadal pełna, a z magicznych chwil pozostał jeno kac moralny i debet na koncie. I tak się właśnie teraz zastanawiam, że może wszech maści producenci, reklamodawcy i sklepy wcale nie robią nam tak wielkiej krzywdy ogłaszając święta już w listopadzie? Może dzięki tej zmowie konsumenckiej już na dwa miesiące w przód wprowadzają nas wszystkich w świąteczny nastrój właśnie po to, żeby z tej wydłużonej na maxa atmosfery zostało nam coś więcej, niż tylko kłótnie przy wigilijnym stole, kolejki do kas Lidla i karpie w wannie? Tja... jasne.
Wesołych Świąt.



Filmweb: 7,7
IMDb: 7,8


czwartek, 26 października 2017

33'WFF vol.4


Pamiętacie jeszcze węgierskich Kontrolerów z roku 2003? Ten zjawiskowy film o kanarach z budapesztańskiego metra trzynaście lat temu zdobył nagrodę publiczności na WFF oraz moje uznanie. Trafił do kin, na DVD, świat go szybko polubił. Potem już tylko sława, pieniądze i autografy. Nimrod Antal, czyli Pan reżyser, na fali popularności dostał nawet angaż w Hollywood. Zrobił tam dwa, czy nawet trzy filmy, raczej kiepskie i chyba bez większego znaczenia. Wrócił więc nad Dunaj, by ponownie nakręcić film o swoich, w języku, którego nikt nie rozumie. Tym razem padło na narodowego bohatera spod ciemnej gwiazdy - Attilę Ambrusa - zawodowego hokeistę, który przy zupełnej okazji zajmował się po godzinach... napadami na bank i urzędy pocztowe.

Było ich łącznie 27. Przebiegły rabuś działał w latach 1993-1999, aż w końcu dał się złapać. Nikogo nie zabijał, nie robił krzywdy, szybko stał się legendą na Węgrzech. Ludzie go wręcz ubóstwiali i nazwali Whiskey Bandit (Viszkis) - gdyż lubił sobie golnąć na odwagę przed napadem - robili z nim koszulki i traktowali jak własnego Robin Hooda. Oczywiście innego zdania byli stróże prawa, którym przez sześć lat ciągle zwiewał spod topora. Gdyby kariera Ambrusa miała miejsce w erze powszechnego dostępu do Internetu, to jego sława obiegłaby cały świat, miałby też setki tysiące polubień na fejsie, a mimo to jego historią i tak zainteresowali się Amerykanie, którzy przymierzali się do jej ekranizacji. Padło nawet nazwisko Johnny’ego Deppa jako kandydata do zagrania postaci Ambrusa, ale zwlekali i zwlekali, aż w końcu uprzedzili ich Węgrzy. I dobrze. To węgierski bohater i węgierska historia, musiał więc powstać węgierski film. Całe szczęście, że padło na Antala, który popełnił już wspomnianych Kontrolerów i liznął trochę wielkiego świata.

Bandyta, który pachniał Whiskey/A Viszkis jest typowym gangsterskim kinem o szybkiej i wartkiej akcji wzorowanym na typowych amerykańskich filmach sensacyjnych. Dobrze to się ogląda, acz na moje oko mógłby być z pół godziny krótszy. Nie jest to jednak wielki zarzut z mojej strony. W zasadzie to ich w ogóle tu nie ma. Jest to kino nastawione głównie na rozrywkę i to akurat słuszny kierunek. Typowa biografia w stylu "Żyj szybko, umieraj młodo", nie ma więc co kombinować, bo można tylko spieprzyć samograja. Dzięki tak postawionej sprawie film zapewne zatoczy szersze koło zasięgu na świecie, a między wierszami rzecz jasna trochę opowie o ciekawej postaci Ambrusa, który notabene jest już na wolności i aktualnie zajmuje się… no, nie będę tego tu teraz zdradzał.

Ogląda się to bardzo przyjemnie, jak np. naszego Konsula z Piotrem Fronczewskim. Nawet gdzieś z tyłu głowy rodzi się irytacja, że na Węgrzech potrafią zrobić dobry gangsterski film o swoim niemalże narodowym produkcie eksportowym, a my… no cóż, a my mamy Kilera i Chłopaków nie płaczą. Niby fajne i śmieszne, ale tak po prawdzie, to mogą braciom Madziarom czyścić cholewki. Mam nadzieję, że kiedyś doczekamy się tak dobrej produkcji np. o Pershingu, albo Szpicbródce (musicalu z 1978 roku nie liczę), lub chociaż pełnometrażowej historii o naszym łamaczu kobiecych serc – Tulipanie. Ich barwne życiorysy aż proszą się o dobrą ekranizację. Ale póki co, warto popatrzeć jak robią to nasi bratankowie. Jest na co.







Osiem lat temu, chyba nawet też w ramach WFF zmierzyłem się po raz pierwszy z twórczością Urszuli Antoniak - holenderskiej reżyserki polskiego pochodzenia, tudzież Polki mieszkającej w Holandii - zależy gdzie pytają. Było to Nic osobistego. Zostałem tym surowym i ascetycznym obrazem kupiony za dosłownie grosze. Co prawda niewiele trzeba, żeby mnie kupić, najczęściej wystarczy postawić w barze kolejkę lub pokazać cycki, ale w tym przypadku wystarczyło nakręcić film faktycznie za grosze, w którym były zarówno cycki jak i alkohol. Deal idealny. Niemniej od pierwszej minuty było widać, że za sterami tego emocjonalnego bombowca siedzi kobieta. To był właśnie ten poziom wrażliwości, ten sposób dotarcia do widza poprzez gesty, mniej słowa - typowo kobiecy punkt widzenia. Potem był m.in. Code Blue, trudny, dziki, brutalny, który ugruntował pozycję Antoniak w panteonie psychodramatycznych zwierzów.

Minęło kilka lat i Antoniak uderzyła ponownie, tym razem już z udziałem polskich aktorów, Andrzeja Chyry i Jakuba Gierszała. Zbliżyła się także nieco do polskich granic, dotarła bowiem do Berlina. Dotąd akcje jej filmów rozgrywane były w Irlandii, tudzież gdzieś w Holandii. Kto wie, może w końcu odważy się nakręcić film w Polsce, acz nie wiem czy Polska jest już na to gotowa. Na razie i na przełamanie lodów otrzymujemy koprodukcję holendersko-niemiecko-polską, która zdążyła już zgarnąć kilka statuetek, m.in. Złote Lwy w Gdyni. O Pomiędzy słowami jest więc ostatnio bardzo głośno, co za tym idzie, i ja postanowiłem zagiąć na niego parol.

I... no cóż, niestety mam mieszane odczucia. Na pewno jest to film, niczym garnitury Gierszała, perfekcyjnie skrojony wizualnie. Jest po prostu ładny, tak jak obrazek jaki powiesiłem niedawno w moim salonie. Ubrany jest elegancko w czerń i biel, z których niestety coraz rzadziej się dziś korzysta, a szkoda, bo zwykle dodają kilka cennych punktów do ogólnej mocy przekazu. Lubię, kiedy zamiast zwracać uwagę na kolory odrywające mnie od tego co istotne mogę koncentrować się na tym, co zawarte jest (nomen omen) pomiędzy słowami. Tu działa to idealnie, tak jak powinno. Ta sennie poprowadzona historia to esej o trudnej relacji syna z dawno niewidzianym ojcem, który pojawia się nagle w z pozoru uporządkowanym już życiu młodego i ambitnego prawnika. Pikanterii dodaje fakt, że spotykają się na ziemi obcej, w Berlinie, na emigracji, gdzie oprócz konieczności zmierzenia się z traumą, wewnętrznym żalem i pretensjami wobec siebie nawzajem, muszą też mierzyć się z pojęciem życia w obcej społeczności, w nienaturalnym dla nich środowisku. I zostało to uchwycone w kadrach całkiem nieźle. Dużo dobrej gry mimiką twarzy, gestami, zamiast słowem mówionym, to wszystko jest zdecydowanie na plus, tak jak bramka strzelona na wyjeździe, która liczy się podwójnie.

Nie spodobał mi się jednak drugi równoległy tor po jakim pędzi (no dobra, ślimaczy się) ta opowieść, a który dotyczy samego wątku imigracji. Jesteśmy bowiem świadkami bardzo dziwacznej i nienaturalnej wręcz walki młodego chłopaka z problemem hmm... akceptacji samego siebie (?), który mimo, że zdążył już z powodzeniem wpuścić korzenie w nową ziemię jaka go karmi, to jednak coś mu zaczyna w tej głowie szwankować i gnić od środka. Być może to ta polska niedojrzałość waśnie i nietolerancja jakimi ciągle próbuje nas się szczuć i piętnować naszą zaściankowość, ale nawet jeśli, to było to dla mnie co najmniej niezrozumiałe, a może nawet i durne. A jeśli Antoniak chciała mi przez to powiedzieć, że przecież w gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy imigrantami i każdy skądś przyjechał, to... też jej nie wyszło. Teza co najmniej ryzykowna, posiadająca wiele dziur, żeby nie powiedzieć wprost, że jest bez sensu. Nie, sorry, ale nie kupuję tego.

Zatem Pomiędzy słowami jawią mi się jako takie trochę piękne nic. Ogląda to się trochę jak wybory Miss World w jakimś Dubaju. Póki sobie te misski spacerują po wybiegu w bikini i sukniach wieczorowych jest całkiem tak jakby ekskluzywnie, ale jak już w następnej rundzie podchodzą do mikrofonu i otwierają buzię, by opowiedzieć o tym, że one wszystkie chciałyby najbardziej pokoju na świecie i żeby nie było wojen, głodu i Kaczyńskiego, no to wiadomo, że czar szybko pryska i próżnia wylewa się na podłogę. Tak, to jest bardzo w stylu Pomiędzy słowami. Takie trochę ładne i trochę nic. Ale jako, że lubię rzeczy ładne, to za uszy wyciągnę i dam mu 4 cycki z minusem. Niech Pani Antoniak ma.



niedziela, 22 października 2017

33'WFF vol.3


Filmowy psychopata i artystyczny pojeb Yorgos Lanthimos znów to zrobił. Znów przeżuł i wypluł mnie zostawiając na pastwę losu z osłupieniem i otępieniem. Tym razem uczynił to idąc krok dalej, w produkcji hollywoodzkiej przy wyraźnym użyciu aktorów z pierwszej światowej półki (mam nadzieję, że nie molestowanych seksualnie). Już Lobster pokazał, że trzymanie tego ekscentryka kina tylko w administracyjnych greckich granicach mija się z sensem. Nawet Europa wydaje się być za ciasna na jego geniusz. Jego emocjonalny rozgardiasz i iście epickie popierdolenie umysłowe godne jest kin całego świata. Z nieskrywaną satysfakcją podziwiam kolejne jego produkcje. Po rewelacyjnym Kle, które uchyliły mu furtkę do gwiazd, po niezłych Alpach i kapitalnym Lobsterze przyszło Zabicie świętego jelenia, które powinno ugruntować jego pozycję na liście najbardziej popierdolonych (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) reżyserów globu. A to już wielki wyczyn, gratuluję.

Czymże jest tytułowy święty jeleń? Cóż. W starożytności jeleń uchodził za święte zwierzę Artemidy, a walka jelenia z innymi zwierzętami symbolizowała walkę między światłem a ciemnością. Jeleń jawił się także różnym ludom jako pośrednik między niebem a ziemią. W Piśmie Świętym jeleń symbolizuje bliskość świata nadprzyrodzonego, mógł być upostaciowieniem Chrystusa lub też symbolem duszy ludzkiej pragnącej zbawienia. Wszystko to wydaje się bezwzględnie pasować do myśli przewodniej z którą brutalnie pozostawia nas na pastwę losu Lanthimos, niemniej najbliżej prawdy zdaje się być ścisłe nawiązanie do mitologii greckiej, a konkretnie do opowieści o Królu Agamemnonie, który miał złożyć Artemidzie w ofierze swoją córkę Ifigenię. Tak. Właśnie z takim światem i przemyśleniami jesteśmy siłą wciśnięci w kinowy fotel tak mocno, że aż trudno się ruszyć.

To film, który rozpoczyna się spokojnie, wręcz niegroźnie (acz trochę niesmacznie), by z każdą kolejną minutą bardziej drażnić, niepokoić, nękać i terroryzować wszystkie ludzkie zmysły. Nie bez przyczyny otrzymał Złotą Palmę na tegorocznym festiwalu w Cannes za scenariusz. Jest iście fantastycznie skrojony na miarę wielkiego, acz na swój sposób uroczego popierdolenia Greka. Mamy bowiem rodzinę, z pozoru normalną, acz taką w stylu Lanthimosa - coś jest tu zepsute na amen - klasyczny model 2+2. Mąż, żona jako uznani w światku lekarze specjaliści, dwójka zdrowych i normalnych dzieci, piękny dom, dwa drogie auta, pies, klasa wyższa. I nagle pojawia się on, nie wiadomo kto, nie wiadomo skąd, niby normalny 16-letni chłopak, który pragnie wymierzyć karę rodzinie lekarza. Za co? Wszystkiego dowiadujemy się stopniowo, ale co najpiękniejsze w tej opowieści, niczego nie dowiadujemy się do końca. Uwielbiam tak stawianie sprawy, te liczne niedopowiedzenia, nawiązania do mitologii greckiej, do światów nadprzyrodzonych, do istoty Boga, do zbrodni i kary. Przepiękny miszmasz wielu gatunków, konwencji i psychologicznych wstawek.

W swojej konstrukcji i klimacie Zabicie świętego jelenia przypomina mi romans Lśnienia Kubricka z Antychrystem Von Triera. Sami musicie przyznać, że jest to mieszanka zaiste - piekielna. I taki właśnie jest ten najnowszy owoc Lanthimosa. Piekielnie mocny, brutalny i bezkompromisowy. Pożyczając na chwilę gimbusową retorykę - zdrowo ryje beret. W trakcie seansu wyszło kilka osób, zatem z pewnością nie jest on skrojony pod wrażliwość przeciętnego odbiorcy. Bezwzględnie jeden z najlepszych filmów jaki widziałem w tym roku. W polskich kinach od 1 grudnia. Warto się z nim zmierzyć.







Zawsze uważałem, że najwięcej o życiu wiedzą taksówkarze, są bowiem najbliżej ludzi, tych biednych i bogatych, reprezentantów niemal każdej grupy społecznej, dlatego zawsze chciałem być taksówkarzem. Tak samo jak piłkarzem, kierowcą rajdowym, reżyserem i kochankiem Salmy Hayek, ale jak to zwykle w moim życiu bywało, na planach spłodzonych z zupełnie niczego szybko się kończyło. Ale za to mam kilku kumpli taksówkarzy lub takich z taksiarską przeszłością. Dobre chłopaki, cwaniaki warszawskie, zawsze gdy się widzimy wyciągają z rękawów sążniste historie z życia ulicy zaczerpnięte zupełnie jakby brali udział w jakimś One Man Show na stand-upach. Kabina taksówki to wylęgarnia kapitalnych opowieści o których mogą pomarzyć scenarzyści, filmowcy i kabareciarze. Chyba tylko konfesjonał może się z nią równać. Dlatego po przeczytaniu opisu bułgarskiego filmu Kierunki (Posoki/Directions) od razu zaznaczyłem w programie - Idę.

I poszedłem. Akcja filmu dzieje się w ciągu 24 godzin na ulicach brzydkiej Sofii ukazanej z perspektywy sześciu różnych taksówek oraz rzecz jasna ich kierowców. Na tle jednego dramatycznego wydarzenia z udziałem ich kolegi taksówkarza obserwujemy różne ludzkie dramaty, perypetie i igraszki z losem. Czasem jest śmiesznie, czasem strasznie, czasem smutno. Wszystkie te historie są ze sobą w jakiś sposób połączony jedną ludzką tragedią, wszystkie też nawiązują do aktualnej sytuacji geopolitycznej w Bułgarii, która przypomina dziką i chaotyczną Polskę w latach 90-tych. Korupcja, ubóstwo, brak perspektyw, marzenia o emigracji do reichu, żeby tylko uciec od tego syfu jak najdalej. Bułgarski reżyser w bardzo trafny i zarazem interesujący sposób opowiada o swojej dzisiejszej ojczyźnie, ukazuje jej bolączki i niestety nie rysuje jej przyszłości w zbyt kolorowych barwach. Ale ze względu na naszą podobną historię, oraz identyczną drogę jaką musieliśmy pokonać od roku 1989 ogląda się to bardzo dobrze i ze zrozumieniem. Łatwo też odnaleźć wiele łączących nas wspólnych bolączek oraz problemów przez które musiała przejść i w sumie nadal jeszcze przechodzi nasza młoda demokracja. Bułgarzy też zadają sobie te same pytania co my dekadę, dwie temu, tylko, że my chyba znamy już na nie odpowiedzi.

Wielkim plusem Kierunków są bardzo wyraziści bohaterowie. Zarówno różnorodni taksówkarze, jak i ich pasażerowie. Każdy kurs taksówki jest inny, ale wszystkie łączy jedno, troska o własny kraj, który wymaga wielkiej siły, poświęcenia i cierpliwości, żeby go nadal kochać, żeby w nim godnie żyć. I pomimo tej szarości, brudu, obrazu nędzy i zepsucia Bułgaria jawi się bardzo naturalnie i ludzko. Wspaniały film. Warto go poszukać.



piątek, 20 października 2017

33'WFF vol.2


Punk. Muzyka klasy robotniczej. Narodzony z anarchii i buntu ludzi młodych wkurwionych na cały świat i rock’n’roll, który według nich sprzedał się dla pieniędzy. Ideą punku była negacja porządku świata, utożsamiany był z nihilizmem, agresją i chuliganką. Reżyser John Cameron Mitchell wykorzystał rozkwit Punka na Wyspach Brytyjskich w latach 70-tych do stworzenia tła dla swojej mocno punkowej opowieści. Właściwie to nawet nie jego, tylko tej zawartej w opowiadaniu Neila Gaimana, na którego podstawie film bazuje. A kiedy dodamy do świata w którym rządzi awantura, chlanie, ćwieki, Sex Pistols i The Clash jeszcze popieprzonych kosmitów szykujących się na planecie Ziemia do zjedzenia siebie nawzajem, to wychodzi z tego kurewsko mocny towar, który można kupić tylko w naprawdę dobrych sklepach z narkotykami.

A jako, że lubię mocny stuff, to opis filmu Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach kupił mnie niemal od razu. Filmy popieprzone jak Lato z radiem mają tą przewagę nad tymi z pozoru normalnymi, że mogą sobie pozwolić na wszystko, na każdą jazdę bez trzymanki, zatem nurt punku jest bardzo po drodze z tym co miał do powiedzenia Pan reżyser. Problem w tym, że trailer wydał mi się co najmniej miałki, a film… niestety jeszcze bardziej. Literackiego pierwowzoru rzecz jasna nie czytałem, więc nie wiedziałem czego się spodziewać, nie wiem też czy film uniósł ciężar swojego stwórcy, prawdę mówiąc mam to w dupie, ale naprawdę bardzo ciężko mi się to oglądało. Pierwszy akt, czyli przedstawienie panczurów żyjących sobie beztrosko i demolujących okolice Croydon w Londynie był całkiem spoko i obiecywał niezłą rozpierduchę. Drugi akt, czyli wplątanie do punkowej anarchii jakiejś marnej imitacji kosmitów nieco zepsuł pierwsze dobre wrażenie, a końcowy akt tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że chyba jednak wolałbym być w tym czasie gdzie indziej, np. w barze, a nawet w łóżku z Magdaleną Środą (nie no, żartuję, nie można być aż tak zdesperowanym).

Trochę jest to opowieść o jakiejś człekokształtnej miłości kosmitki z punkiem, trochę z tego marny musical, trochę głupkowata komedia na wzór tych z Louis de Funesem, ale suma summarum wyszła z tego kakofonia dźwięków i dziwacznie migających obrazów, która momentami raziła po oczach. Zmęczyłem się bardzo, jak na półmaratonie, gdybym tylko kiedykolwiek go przebiegł. Ale nawet mimo tej katastrofy miło było zobaczyć Nicole Kidman w roli wrednej panczurzycy, czy też Elle Fanning, tak, tą słodką i niewinną Elle Fanning, która zwierzęco wrzeszczy do mikrofonu w koszulce z ćwiekami. Dla tych dziewuch warto było się trochę pomęczyć, ale wszystko pozostałe jest punkiem, który jest dead, dawno przeminął i niech już nie wraca.







A to z kolei jeden z najlepszych filmów jakie dotąd oglądałem na tegorocznym WFF. Okazuje się, że naród wybrany także umie w szyderę. Śmieją się tu zarówno z Chrześcijan, z Muzułmanów, jak i z Żydów. Parodiują i rechoczą z handlarzy dewocjonaliami w Ziemi Świętej, trochę też z samych siebie, a może nawet głównie z siebie. I robią to naprawdę dobrze. Błyskotliwie, czasem śmiesznie, a czasem na smutno. Święte powietrze to perełka. Encyklopedyczny przykład czarnej komedii ze świetnymi, wyrazistymi postaciami i zabawną historią, która wcale nie musi kończyć się happy endem.

Główny bohater, to mąż i przyszły ojciec, który musi sobie radzić z kryzysem egzystencjalnym, wypaleniem i brakiem zawodowego spełnienia. Ciągle wymyśla jakieś durne biznesy, które okazują się klapą, aż w końcu jarając w samochodzie zioło wpada na pomysł, żeby zacząć sprzedawać turystom odwiedzających Nazaret miejscowe święte powietrze w buteleczkach. Chybione? Niekoniecznie.

Święte powietrze w bardzo ironiczny sposób demaskuje zasady panujące w tym niestabilnym politycznie świecie oraz religie, które stanowią jeden z produktów globalnej ludzkiej konsumpcji. Humor jest tu naprawdę przedni, inteligentny i przemyślany. Nie wali ślepakami na oślep, raczej przyczaja się w ukryciu i cierpliwie namierza cel. Ale gdy już pociągnie za cyngiel to nie ma czego zbierać. Kapitalne sceny sytuacyjne, mimika twarzy głównego bohatera, dialogi i ogólne zawirowania na tle społecznym, ekonomicznym i religijnym ukazane na tle tego wielokulturowego tygla są momentami zaiste - wyborne. Trochę brakuje mu do nazwania go wielkim, ale nie szkodzi. To w istocie bardzo lekka, prosta i dobrze zagrana humoreska do zobaczenia raz oraz do szybkiego zapomnienia, ale jeśli już coś zapominać z godnością, to właśnie takie filmy jak ten.







Nie wracaj z księżyca. Sam nie wiem czemu się na to zdecydowałem. To jak z tą wódką w środę po pracy na którą namawiają kumple. Wiesz, że nie możesz, bo przecież rano do pracy, a i tak się w końcu na nią godzisz, by rano umierać. Ale cóż, chyba po prostu miałem ochotę na amerykańskie niszowe kino z artystycznym pazurem, na kolejne wcielenie Jamesa Franco, na amerykańską prowincję, swobodę, lato i frywolność. Ta bardzo leniwie poprowadzona opowieść zawiera wszystkie te składowe niskobudżetowego kina amerykańskiego, które dotykają problemów związanych głównie z brakiem perspektyw.

W małym miasteczku, z którego ciągle znikają dorośli mężczyźni, pozostają jedynie ich dzieciaki zmuszone do szybkiego dorośnięcia, do utrzymywania domów zbudowanych przez ojców, do niańczenia swoich braci, siostry i pozostawione samopas matki. Ale to także czas zabawy, nieskrępowanej wolności i pierwszych miłości. Niektórzy żyją tu mimo to, bo nie mają wyjścia, bo nie mają pomysłu na życie, inni zaś próbują odszukać swoich ojców, żeby spróbować ich zrozumieć. Film zadaje wiele pytań i generalnie zatacza okręgi wokół typowych definicji na temat odpowiedzialności i dojrzałości, ale zasadniczo nic wielkiego nie mówi. Wrażenie psuje także praca kamery, która irytowała mnie tak jak reklamy na Polsacie. Trzęsła się jakby wszystkie sceny były kręcone z ręki iPhonem przez jakiegoś gimbusa. Film jako całości bronią trochę świetne i naturalne kreacje małolatów oraz nieśpieszny wakacyjny klimat, ale to z pewnością za mało, żeby go zapamiętać na dłużej.



poniedziałek, 16 października 2017

33'WFF vol.1

Pierwsze filmy wyświetlane w ramach 33’WFF tak jak moje dzieciństwo, beztroska, młodość i weekendowy kac – są już za mną. Na razie szału nie ma, co mnie trochę smuci, gdyż nie lubię marnować własnej krwawicy i czasu na nietrafione inwestycje, ale też nie ma co szerzyć defetyzmu. Do tej pory trafność wyboru na poziomie 50% i szklanka jest bardziej w połowie pełna, niż pusta. Podzielę się więc teraz z wami krótkimi wrażeniami spisanymi gdzieś na kolanie w ciemnej sali kinowej, najpierw dwie mniej trafione inwestycje, potem dwie trafione trochę bardziej. Ania, Ewa, Marta… a nie, sorry, to nie ta lista.


Listę żali otwiera turecki Na uboczu (Sideway), który był pokazywany w ramach Konkursu Międzynarodowego i który przy zupełnej okazji miał u nas także swoją światową premierę. Opis na spółę ze zwiastunem kupiły mnie już w czasie pierwszej powierzchownej selekcji i pozwolę sobie w tym miejscu od razu przestrzec przed tym innych naiwniaków. Czarno-biały, niezwykle klimatyczny z pięknymi zdjęciami dawał nadzieję na bardzo ascetyczne doznania. Pech chciał, że film ten otwierał mój niedzielny maraton, a moja forma tego poranka była… no cóż, napisać, że daleka od ideału to jak spojrzeć na słońce. Niestety musiałem to jakoś odreagować, więc padło na dzieło Tayfuna Pirselimoglu, który zresztą siedział nie tak znów daleko ode mnie. Przy okazji przetestowałem nowe wypasione fotele VIP w Multikinie. Zwykle się do nich dopłaca, ale na festiwalu każdy siada jak chce i gdzie chce, więc usiadłem jak chciałem i gdzie chciałem i to był zdecydowanie dobry ruch z mojej strony. Fotele wygodne, zaś film okazał się wygodny mniej, by nie napisać wprost, że uwierał mnie tak jak ten świat mnie uwiera.

Uwierał mnie swoją bezradnością tak bardzo, że z tej nierównej walki aż mi się usnęło. Mniej więcej w połowie filmu. Już wtedy wiedziałem, że nic z niego nie będzie, więc nawet specjalnie nie walczyłem z powiekami, z resztą i tak by mnie nie słuchały. Senność wygrała, a ja dzięki temu z dwugodzinnego seansu stargowałem pół godzinki. Być może wygrałem przez to swoje życie, ale za to przegrałem 20 zł za bilet. Życie. Na uboczu chciałby być filmem mistycznym z pogranicza baśni, ale chcieć to móc. Ja też chcę trafić szóstkę w totka i jakoś nie mogę - ta sama skala niespełnienia. Trudnym marzeniom sympatycznego Pana Turka dorównały właściwie tylko piękne zdjęcia i poetycka nostalgia jaka się gdzieś trochę pogubiła między wierszami. Wszystko było tu nawet ładne i takie jak lubię. Zdjęcia, kadry, klimat zaiste przedni. Całość historii została nakręcona w języku poezji, ale już sama fabuła i konstrukcja filmu w jakimś bleblisz. A już zabójcze dłuuugie ujęcia, których najczęściej jestem wielkim fanem, tym razem mnie o mało nie zamordowały. Bardzo się wymęczyłem. Bardzo. Ale już do spania film jest w sam raz. Wyciszony, spokojny i nie razi po oczach. Psychoterapeuci powinni puszczać go swoim pacjentom w ramach hipnozy.







Jedyny dokument z całej palety programowej na jaki się zdecydowałem. Były jeszcze ze dwa nie mniej interesujące, ale nie pasowały mi godzinowo i terminowo, być może też także i finansowo. Nieważne. Padło na Miasto duchów (City Of Ghosts). Z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że miał dobre recenzje, a po drugie, interesowało mnie geopolityczne tło bliskiego wschodu, dokładnie to sytuacji w tzw. Państwie Islamskim, co ma bezpośrednie przełożenie na cały region, a wręcz cały świat, przy okazji także na moje samopoczucie. O ISIS każdy odrobinę rozumny człowiek coś tam już wie, w dużej mierze dzięki młodym Syryjczykom z Ar-Rakki, którzy założyli grupę "Raqqa is Being Slaughtered Silently (RBSS)" przez co świat mógł dowiedzieć się dużo więcej i dużo szybciej.

RBSS to grupa śmiałków, która powiedziała ISIS "ssijcie". Nie walczyli jednak z dżihadowcami kałachami i koktajlami Mołotova, lecz ukrytymi kamerami, telefonami i Internetem. Od początku utworzenia Państwa Islamskiego z ukrycia nagrywali oraz rozpowszechniali w Internecie prawdziwe oblicze oraz akty barbarzyństwa popełniane przez te muslimskie zwierzęta, rzecz jasna narażając przy tym własne życie. Wielu z nich dosięgła za to kara, ostrze meczet i kule karabinów, więc to nie była niewinna zabawa w złodziejów i policjantów, tylko gra o prawdziwe życie. Członkowie grupy, którzy zostali jeszcze przy życiu wyemigrowali do Europy i postanowili walczyć dalej. Pokazali swoje twarze, wyszli do mediów i nadal opowiadają światu o piekle jakie panuje w ich domu nad Eufratem. W tym całkiem dobrze skonstruowanym filmie faktycznie możemy trochę zobaczyć jak żyje się pod okupacją ISIS, ale prawdę mówiąc nie zobaczyłem tu niczego ponad to, o czym nie miałbym dotąd pojęcia.

Twórcy skoncentrowali się głównie na członkach RBSS, na ich przemyśleniach, lękach i bólach odmienianych przez wszystkie możliwe życiowe przypadki, natomiast fakty polityczne i historyczne zostały niestety potraktowane trochę po macoszemu. Szkoda. Oczekiwałem więcej. Kroplą, która przepełniła czarę goryczy okazało się wplątanie do dyskusji palącego, głównie w Europie, wątku emigracji, która została przedstawiona według jedynej słusznej opcji o jakiej ciągle słyszymy w mainstreamowych mediach. Zbyt zero-jedynkowe, zbyt naciągane, zbyt politycznie poprawne, ale i tak ogląda się to dobrze.







Teraz coś odrobinę ciekawszego. Sobotni poranny seans ze względu na moją ogólną dyspozycję też dał mi trochę w kość, ale w przeciwieństwie do tureckiego Na uboczu bolesnego zderzenia ze ścianą nie było. Dziwnym nie jest, bo tym razem padło na produkcję argentyńską (+ Hiszpania i Francja w śladowych ilościach), a kino z Ameryki Łacińskiej lubię łykać jak kostki lodu zamoczone w whisky.

Spotkanie na szczycie (La Cordillera) to najnowszy film Santiago Mitre - twórcy Białego słonia, który kilka lat temu także w ramach WFF zrobił trochę zamieszania, w mojej głowie zresztą również. Sam opis wydał mi się co najmniej interesujący. Oto bowiem prezydenci państw Ameryki Południowej przyjeżdżają na ważny szczyt do kurortu ulokowanego wysoko w ośnieżonych chilijskich Andach, na którym mają zapaść ważne decyzje odnośnie negocjowanego paktu gospodarczego spłodzonego na wzór OPEC. Jednym z naszych głównych bohaterów jest świeżo upieczony Prezydent Argentyny (Ricardo Darin). Widzimy kulisy świata polityki ukazanej od wewnątrz, gdzieś pomiędzy korytarzami kurortu, prywatnymi limuzynami i salami obrad.

Taki trochę latynoski House of Cards z tego wychodzi ale jest tu zdecydowanie mniej mięsa i krwi. Darinowi, mimo, że świetna rola, to jednak trochę do Kevina Spacey brakuje. Niemniej daje się to oglądać, przynajmniej do momentu, w którym reżyser postanowił wplątać w opowieść przechodzącą załamanie nerwowe córkę prezydenta i towarzyszące jej problemy. Te postanawiają wylać się także na ważne wydarzenia polityczne w tle, przez co trochę się to wszystko rozsypuje jak domek z kart, niemniej opowieść dalej broni się dzielnie sama, bo do gry o wpływy w regionie dołącza niespodziewanie Wujek Sam (gościnnie Christian Slater). Niestety film wydaje się być niedokończony. Urywa się w momencie, w którym nic jeszcze nie jest jasne i oczywiste. Chciałoby się jeszcze dalej posiedzieć w tych Andach i podumać nad tym co autor miał na myśli, ale prezydenci szybko głosują, szczyt państw się kończy i wszyscy rozjeżdżają się do domów. Skandal.







Bodo Koxa szanuję bardzo, bo jako jeden z nielicznych młodych twórców w polskim kinie stara się fruwać pod prąd, a to wbrew pozorom nie takie proste zajęcie i najczęściej kończy się rozbiciem głowy o sufit. Ale nie dalej jak 5 lat temu facet poszybował dość wysoko ze swoją Dziewczyną z szafy i bardzo mi się ten jego lot pełen nomen omen polotu podobał. Jednak czas szybko leci i nie znosi odcinać ciągle tych samych kuponów od uznania i sławy. Pora więc była to już najwyższa aby ugruntować pozycję młodego zdolnego w stawce starych nudziarzy i wypuścić w świat nowe kwity.

Człowiek z magicznym pudełkiem jest właśnie najświeższym owocem prac Asterixa, znaczy się Koxa. Miał nawet niezłe przyjęcie na niedawnym festiwalu w Gdyni, zwiastun też przyjemnie grzeje w serducho, wszystko więc zwiastowało naprawdę fajną przygodę. Jako trzeci i ostatni niedzielny seans miał mi też wynagrodzić moje wcześniejsze męki i rozczarowania i… prawie mu się to udało. Wprawdzie niewiele zabrakło, ale jednak, w polskim kinie zawsze musi być jakieś "ale". To zaiste, jest bardzo ciekawe, nieszablonowe i rześkie zderzenie ze światem spisanym na trochę wariackich papierach, ale z drugiej strony trochę za dużo tu wszędobylskich klisz dobrze już znanych i prześwietlonych w innych, głównie zagranicznych produkcjach. Na szybko zaobserwowałem rzucające się w oczy nawiązania do Zakochanego bez pamięci, trochę do Fight Clubu, a nawet występuje tu pewna humoroscenka z odniesieniem do MiB oraz... Blade Runnera. Autorzy się tego co prawda nie wstydzą, ale też, czy naprawdę było to takie potrzebne? Mam wątpliwości. A co jeszcze poza kalkomanią?

Scenariusz, mimo, że niebanalny, wydał mi się trochę nierówny i dziurawy, ale da się to wszystko obronić. Natomiast ukazanie dwóch Warszaw, jednej z 2030 i drugiej z 1952 roku jest bardzo śliskie, wręcz kiczowate. Rozumiem ograniczenia techniczne, że budżet w polskim kinie nie jest z gumy i ten brak gumy widoczny jest właśnie najbardziej w scenach, w których trzeba przekonać widza, że spaceruje po mieście przyszłości, tudzież przeszłości, ale mimo usilnych starań twórców (serio doceniam za próbę) ta sztuka średnio im się powiodła. Tradycyjnie dla polskiego kina kuleje też dźwięk i jakość obrazu, czego doprawdy, nadal, mimo tylu lat romansowania z kinem z całego świata zrozumieć u nas nie potrafię.

Ale żeby nie było znów tak, że tylko ble, to napomnę, że jest tu kilka bardzo smakowitych kąsków, które ratują, a nawet wynoszą film na nieduży piedestał. Chociażby warto zobaczyć to dla uroczo nieporadnego odkurzacza i przyjaznego androida. Do tego kilka fajnych panoramek miasta, trochę może i tandetnych efektów wizualnych, ale jednak jak na polskie warunki miłych dla oka. Wszystko to przyjemnie łechcze podniebienie, niemniej trudno jest mi powiedzieć o czym właściwie jest ten film. Nawet wątek miłosny o którym najwięcej możemy przeczytać w oficjalnych opisach filmu wydał mi się miałki i zupełnie nieprzekonujący. Acz Olga Bołądź za całokształt… ysz… no zdolna i bardzo utalentowana bestia, przyznaję, udźwignęła rolę z gracją. Reszta jest tu milczeniem owiec.

Więc czymże w końcu jest to magiczne pudełko? Zabijcie mnie, ale nie wiem. Ani to wielki romans, ani wysmakowane Science-Fiction, ani to poważne, ani niepoważne, tak po prawdzie to chyba samo nie wie czym chciałoby być. Film najbardziej przypomina mi jednak kolejną odsłonę Legend Allegro, tylko tym razem trochę dłuższą. I chyba tak należy to wszystko traktować. Ładne dla oka, trochę nostalgiczne, z kolejną odkurzoną starą piosenką (tym razem padło na Maanam) w roli motoru napędowego. Raczej do szybkiego zapomnienia, ale Panie Kox, szanuję, serio. Proszę dalej szybować wysoko nad granią. W końcu coś się z tego musi wielkiego wykluć.



CDN.