niedziela, 13 listopada 2016

"Dobra zmiana" po amerykańsku

Przełęcz ocalonych
reż. Mel Gibson AUS, USA, 2016
131 min. Monolith Films
Polska premiera: 4.11.2016
Dramat, Wojenny, Biograficzny



Nie od dziś wiadomo, że w Hollywood - filmowym bastionie mocno lewicującego liberalizmu - istnieje "czarna lista konserwatywnych filmowców", której środowisko utrudnia pracę jak tylko się da. Listę "hańby" otwierają nazwiska dziarskiego i niepoprawnego politycznie dziadka Clinta Eastwooda, oraz chyba największego persona non grata w Hollywood - Mela Gibsona. Ten drugi popadł w niełaskę jakoś zaraz po premierze Pasji, gdzie został potępiony przez środowisko i oskarżony o antysemityzm, bigoterię i homofobię. Na Gibsonie postawiono krzyżyk, a ten potrzebował blisko dziesięciu lat, by wygramolić się z tego syfu i powrócić na fotel reżysera. Tak się szczęśliwie złożyło, że "coming back" Gibsona nastąpił przy okazji wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, w których niespodziewanie wygrał republikanin Donald Trump. Na ekrany polskich kin wszedł więc bardzo mocny ze względów moralnych, religijnych oraz politycznych obraz obyczajowego konserwatysty - Przełęcz ocalonych. Czy amerykańska "dobra zmiana" przyniesie jakże potrzebną ideologiczną odwilż w Fabryce snów? Cóż, oby. Silne skrzydło konserwatystów w Hollywood, które w latach 60-tych straciło na znaczeniu jest światu bardzo potrzebne, wszak w kinie, tak jak i w przyrodzie, potrzebna jest równowaga.

Przełęcz ocalonych bazuje na niesamowitej historii kaprala Desmonda Dossa, który był pierwszym obdżektorem (osoba odmawiająca z powodów moralnych walki oraz noszenia broni) w Armii USA i który został odznaczony Orderem Honoru Kongresu za swoją heroiczną i bohaterską postawę sanitariusza podczas krwawej bitwy o Okinawę w 1945 roku. Typowy samograj. Historia tak bardzo szalona i niedorzeczna, że aż piękna, silnie patetyczna i wręcz romantyczna. Aż dziw, że nikt dotąd w Hollywood po nią nie sięgnął. Ale też ze względu na wielką religijność głównego bohatera, oraz niechęć do obrazowania tego typu historii przez Hollywood, w sumie aż tak bardzo nie dziwi.

Angielski pisarz - Gilbert Chesterton - powiedział niegdyś, że "Moralne problemy są zawsze straszliwie skomplikowane dla kogoś bez zasad". Odnoszę wrażenie, acz nie mam ku temu żadnych dowodów, że Mel Gibson sięgając po historię Desmonda Dossa chciał światu udowodnić, że pewna bliska mu wizja świata, zupełnie dziś niepopularna i zwalczana przez wojujące z nią postępowe i lewicowe środowiska, potrafi być równie piękna, sprawiedliwa, nowoczesna i uczciwa. To może i duże nadużycie z mojej strony, ale pal licho, mam prawo, zwłaszcza po dwóch drinkach - dla mnie młody kapral Doss, który wiernie chroni swoich zasad moralnych oraz zasad wychowania według doktryny Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego (to taka chrześcijańska odnoga protestancka opierająca się tylko na Piśmie Świętym), jest pewnego rodzaju symbolem, a nawet alter ego Mela Gibsona, który celowo użył go do uderzenia w swoich ideologicznych wrogów.


Oczywiście w tym filmie chodzi głównie o opowiedzenie wspaniałej historii wielkiego-małego człowieka, o pochylenie głowy przed bohaterem wojennym, który zawsze był bardzo skromnym, religijnym i dobrodusznym człowiekiem. Amerykanie jak nikt inny na tym padole potrafią czcić i wielbić swoich bohaterów w mundurach. Szacunek jakim obdarza się weteranów w tym kraju jest godny pozazdroszczenia. To nieodłączny element ich tradycji, która na szczęście jeszcze nie wymarła. Od najmłodszych lat uczy się dzieciaków w ich szkołach szacunku do flagi państwowej, szacunku do hymnu, historii i munduru. Może nie we wszystkich stanach tak samo, a patrząc na to jak Amerykanie (wyznawcy Clinton, ci wykształceni i z wielkich ośrodków) depczą w proteście przeciw Trumpowi flagi narodowe, a nawet na nie srają (publicznie!), to czasem można odnieść wrażenie, że nauka idzie w las. Nie zmienia to postaci rzeczy, że poddając się wygodnej generalizacji, Ameryka czci swoich bohaterów bardzo, bo w istocie - bardzo ich na co dzień potrzebuje. Dzieciaki mają więc swoich bohaterów komiksowych, młodzież wielkich muzyków i aktorów, dorośli i starsi - polityków, żołnierzy i weteranów. Ameryka zbudowana jest rękoma bohaterów i wielkich ludzi, w końcu też, Ameryka potrafi się o nich zatroszczyć.

Przełęcz ocalonych utkana jest z bardzo charakterystycznych i dobrze nam wszystkim znanych nici, z których powstały takie historyczne obrazy jak Pearl Harbor, Szeregowiec Ryan, czy Listy z Iwo Jimy. Gibson poświęcił wpierw trochę czasu na przedstawienie nam głównych postaci, na okrzepnięcie i zaprzyjaźnienie się z nimi, głównie rzecz jasna z pogodnym i prostolinijnym Dossem. Dla uwiarygodnienia postaci wplątał w to wszystko wątek miłosny, po czym brutalnie przeniósł nas na linię frontu, gdzie sielankowy dotąd obraz świata nagle dostał się pod zmasowaną linię ognia. Liczba trupów, rozerwanych kończyn i wylewających się z rozszarpanych przez kule ciał wnętrzności czasem mogą co wrażliwsze osoby zniesmaczyć, ale to jest wojna w szczytowym swoim barbarzyńskim wydaniu, a nie elegancja Francja. Na polu bitwy, zwłaszcza podczas walki z honorowym i niezwykle walecznym narodem jakim są Japończycy, nie ma mowy o półśrodkach, o udawaniu i grze na czas. W tak trudnych warunkach potrafią przetrwać tylko najsilniejsi, lub ci, którzy mają najwięcej szczęścia. Desmond Doss, mimo, iż zamiast karabinu dźwigał na plecach apteczkę z pierwszą pomocą i kulom się nie kłaniał - miał jedno i drugie. A może to była boża opatrzność? Jedno jest pewne. Kapral Doss był wspaniałym żołnierzem i człowiekiem, który robił to w co wierzył. Niby prosta recepta na życie, a jakże dziś zapomniana i rzadko praktykowana przez jego współczesnych rówieśników.


Mel Gibson stworzył nienachalny obraz, dobrze wyważony, bez przesadnego stygmatyzowania wiary i aspektów moralnych, z których mimo to utkano bardzo chwalebny obraz mogący służyć milionom ludzi za drogowskaz, jakże potrzebny w dzisiejszych bezdusznych czasach zawłaszczonych przez brak jakichkolwiek zasad. Do tego odrobina amerykańskiego patosu, lecz bez ekstremalnych przegięć, świetne batalistyczne sceny walki i ta nieodłączna w tej historii gęsia skórka, która pojawia się w wielu momentach i ma czelność chwycić jeszcze za serce, prowokując przy tym łzy do wypłynięcia ze swego źródełka. Bardzo dobre emocjonalnie dzieło, które wbija w fotel. Takiej lekcji historii powinno dawać na całym świecie, również u nas. Bardzo mi brakuje takiego podejścia do odwzorowywania nad Wisłą obrazów historycznych. Mamy przecież mnóstwo wspaniałych scenariuszy z życia wziętych na poziomie tego z Desmondem Dossem. Na szczęście Przełęcz ocalonych jest bardzo uniwersalną historią, która swoim przekazem potrafi przekroczyć wszystkie geograficzne granice, by nieść piękno i prawdę.

Wielki film, jednocześnie wojenny i antywojenny, czego dotąd chyba nie byliśmy świadkami, a przynajmniej nie w takiej skali. Bardzo mnie oczarował. Najlepszy w tej kategorii od lat. A jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że Gibson nie opowiedział w tym filmie wszystkiego co rzeczywiście miało miejsce, bo jak sam uznał, ludzie by w to po prostu nie uwierzyli, to przed oczami rysuje nam się obraz człowieka giganta, nie pasującego do dzisiejszych realiów (tamtych zresztą również), który z uśmiechem na twarzy i z tą jego naturalną życzliwością pokazuje współczesnemu porządkowi świata środkowy palec. Bardzo krzepiące i pouczające kino. Co ciekawe, wielką siłę bijącą z kaprala Dossa mogą czerpać nie tylko polityczne i moralne konserwy (acz oni przede wszystkim), ale też wszelkie inne frakcje i ideologie od prawa do lewa, co czyni z Przełęczy ocalonych film niezwykle uniwersalny i potrzebny. Wielkie pięć ode mnie. Dobra robota panie Gibson, mam nadzieję, że teraz, kiedy u najważniejszych sterów w państwie ponownie są republikanie, będziesz pan częściej krzyczał z tej strony kamery.






IMDb: 8,7
Filmweb: 8,5


środa, 9 listopada 2016

Wywiad z wampirem

Jestem mordercą
reż. Maciej Pieprzyca, POL, 2016
117 min. Next Film
Polska premiera: 4.11.2016
Thriller, Psychologiczny



Maciej Pieprzyca po 18 latach powrócił do swojego dawnego projektu telewizyjnego i przekonwertował na fabułę własną dokumentalną wersję Jestem mordercą. Scenariusz napisało samo życie i bezsprzecznie należy do grona samograjów. Wystarczy tylko dać mu się rozwinąć i pozwolić zaprezentować pełnię możliwości, a odwdzięczy się z nawiązką. Innymi słowy - wystarczy nie spieprzyć. Wydawać by się więc mogło, że recepta na sukces zostanie przez doświadczonego już aptekarza Pieprzycę zrealizowana w sposób nienaganny, wzorcowo i z palcem wetkniętym tam, gdzie zwykł docierać tylko Rocco Siffredi. I generalnie temat został przez śląskiego reżysera potraktowany na tyle rzetelnie, że nie ma mowy o rozczarowaniu, niemniej trudno jest się oprzeć wrażeniu, że zadanie to można było wykonać odrobinę lepiej.

Jestem mordercą jednak oczarowało polską krytykę. Na Festiwalu Filmowym w Gdyni zgarnęło trzy statuetki. Bardzo szybko okrzyknięto go polskim Zodiakiem, co samo w sobie jest dość idiotyczne. Polska kinematografia nie potrzebuje stawać w szranki z hollywoodzką konkurencją, bo raz, że nie ta liga, dwa, wygląda to niepoważnie. Koniec końców polski widz i tak dostaje obuchem w tył głowy. Aczkolwiek jako wabik od kilku dni ściąga do kin chyba nie najgorszą frekwencję, ale też ku chwale uczciwości, jeśli ktoś będzie chciał w tym obrazie znaleźć Fincherowski suspens, to może się lekko rozczarować. To są zupełnie dwie różne bajki oraz dwa inne światy i trzeba to sobie na dzień dobry powiedzieć. Na do widzenia zresztą również.


Żeby wejść w świat Służby Bezpieczeństwa, Milicji Obywatelskiej i Polski Ludowej rządzonej przez zdradziecki aparat złożony z sowieckich pachołków trzeba wpierw poznać zarys historyczny. Jestem mordercą jest teoretycznie tylko inspirowane słynną w PRLu sprawą Wampira z Zagłębia, to jednak dość wiernie polega on na najważniejszych faktach. A te są takie, że Wampir na przełomie lat 60 i 70 brutalnie zamordował 14 kobiet i usiłował zabić kolejnych 7. W owym czasie była to najgłośniejsza sprawa kryminalna w kraju, a i Europa zdawała się być wolna od takich pojebańców. Dochodzenie przybrało bardzo prestiżowy wymiar w momencie, kiedy jedną z ofiar została 18-letnia bratanica I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR - Edwarda Gierka. I właśnie dokładnie w tym momencie wkraczamy do akcji my, cali na biało, czyli widzowie. Wraz z nowym oficerem Milicji przydzielonym do sprawy (kapitalny Mirosław Haniszewski) wkraczamy w świat seryjnych morderstw i bezradności wkurwionego aparatu państwowego, kiedy licznik zabójstw na tablicy wyników wskazuje już bolesne i upokarzające 10:0. Brakuje więc wprowadzenia, początku i rozwinięcia, czyli składowych stuprocentowego kryminału. To trochę tak, jakby rozpocząć oglądanie meczu od 65 minuty, przez co odnoszę wrażenie, że mam do czynienia z opowieścią niepełną, ale na pewno ciekawą, wszak i w meczu najważniejsze rzeczy potrafią zadziać się w ostatnich pięciu minutach spotkania. Grunt, to dobrze wyważyć. Pieprzyca z pewnością próbował, niemniej jakiś tam mały niedosyt z tyłu głowy pozostał.

Dużym sukcesem reżysera jest za to dobre odwzorowanie epoki. Może i bez szerokich kadrów oraz rozbudowanych planów, których - przyznaję - czasem mi brakowało, może też i większość scen kręcona była w pomieszczeniach, lub skąpych scenograficznie lokacjach, w których można było dostrzec najwyżej kilka radiowozów z epoki, ale pomimo tego nie idzie na nic narzekać. Klimat z epoki jest zachowany wzorowo, a pomaga mu w tym wszędobylski dym z papierosów, wódka, PRLowska brzydota i klasyczny polski jazz, który całkiem zgrabnie rozgościł się gdzieś pomiędzy scenami. Ale to co podoba mnie się w tym filmie najbardziej to fakt, że Jestem mordercą w pewnym momencie zbacza z drogi wytyczonej przez klasyczny thriller, tudzież kryminał i zaczyna wariacko pędzić poboczem po którym dawno nikt w polskim kinie nie podążał, a jeśli już, to robił to bardzo rzadko. Główna postać milicjanta pod wpływem śledztwa i presji czasu oraz swoich przełożonych towarzyszy staje się nagle postacią tragiczną, targaną przez emocje i wątpliwości, przez co jej zobrazowanie ociera się o typową charakterystykę bohaterów-idealistów wywodzących się z zarośniętego już pajęczyną kina moralnego niepokoju. Wątek psychologiczny dziarsko przejmuje palmę pierwszeństwa i nie boi się zepchnąć w cień wątku stricte kryminalnego, który dziś, po latach wydaje się być jedną wielką mistyfikacją i celowym działaniem propagandowym ówczesnych władz mającym na celu przykładne ukaranie winnego, kimkolwiek by był.


Reżyser skupia się więc głównie na aspekcie czysto ludzkim. Stworzył dzięki temu klasyczny moralitet ukazujący dzieje bohatera wybierającego pomiędzy dobrem i złem, potępieniem i zbawieniem, winą i karą. Na przeciw niego oraz po drugiej stronie barykady stoi, no dobra, głównie siedzi, główny podejrzany o dokonanie morderstw i zarazem ofiara milicyjnej nagonki (Arkadiusz Jakubik), jednak gdy do głosu zaczynają dochodzić wątpliwości oraz moralna ocena sytuacji, naturalna granica pomiędzy nimi zaczyna się zacierać. Stajemy się więc świadkami pojedynku prawdy z zakłamaniem i uczciwości z fałszem, ale jednak niekoniecznie zostało ono zarysowane w wydawać by się mogło oczywisty sposób. Pieprzyca nie pozwala do końca wygodnie opowiedzieć się po czyjejś ze stron, ani też kogokolwiek w tej sprawie osądzić. Oczywiście na końcu zapada wyrok i zostaje wykonana kara, ale czy sprawiedliwa i tak zupełnie oczywista?

W Jestem mordercą nie ma Wampira z Zagłębia, jest tylko jego wyobrażenie i wiara ówczesnych władz w jego istnienie, najlepiej dyndającego na stryczku. Film ośmiesza, ale też i tłumaczy ich działanie, po części rzecz jasna potępia epokę i ustrój polityczny, ale głównie jednostkę ludzką żyjącą w nienormalnych czasach oraz konformizm. Bohaterski milicjant może i doprowadza sprawę do końca, staje po stronie zwycięzców, ale w starciu z systemem, którego jest twarzą finalnie ponosi porażkę. Zupełnie tak jak bohater kina moralnego niepokoju. Zostaje unieszczęśliwiony i moralnie wykluczony z życia społecznego.

Reasumując. To dobre, wyważone i mądre kino próbujące zmierzyć się z meandrami ludzkiej psychiki zawładniętej przez zmowę szaleństwa ze strachem. W Jestem mordercą można natknąć się czasem na Kieślowskiego, czasem na Zanussiego, ale jednak głównie wpadamy na Ślązaka Pieprzycę. Jest kilka rzeczy do poprawki, takich typowych dla polskiego kina, czysto technicznych. Można też się nieco przyczepić do zaprezentowanej nam bardzo skróconej wersji wypadków, ale jak się finalnie okazuje, nie zupełnie o to w tym filmie chodzi. Dobra, solidna czwórka z plusem. Za włożone w całość serce, dobre aktorstwo i plakat. Minus za Adamczyka. No za cholerę nie pasował mi do tej roli. Ale ja już tak mam. Jak się kogoś zawczasu uczepię, to choćby świat stanął na głowie, nie puszczę.






IMDb: 7,4
Filmweb: 7,5