środa, 28 września 2016

Rodzina słowem... tragiczna

Ostatnia rodzina
reż. Jan P. Matuszyński, POL, 2016
124 min. Kino Świat
Premiera: 30.09.2016
Biograficzny, Dramat



Nie zdążyły jeszcze ucichnąć zachwyty i spazmy nad dziełem młokosa Matuszyńskiego, nie opadły do końca tumany kurzu jakie jeszcze przed kilkoma dniami kłębiły się na czerwonym dywanie w Gdyni, a już puka do nas z wielkiego ekranu przywrócona do życia rodzina Beksińskich, barwna biografia pełna szaleństw, niedorzeczności i życiowych absurdów. Historia rodziny naznaczonej wielką charyzmą i artyzmem, ale też przekleństwem i śmiercią. Z wielką ufnością czekałem na Ostatnią rodzinę, z niekłamanym podziwem oraz zachwytem łykałem pierwsze kadry i ujęcia w zwiastunach. Ogień pożądania podsycały media, krytyka filmowa i pierwsi szczęściarze, którzy widzieli film wcześniej. Są takie produkcje, które wielkie stają się w głowach zanim te jeszcze odkryją je same. Ostatnia rodzina zdaje się być jedną z nich. Na kilka dni przed oficjalną premierą, udekorowana w najbardziej błyszczące nagrody w polskiej kinematografii została z góry skazana na sukces. Wyznaczono jej azymut niekolidujący i bezpiecznie prowadzący do szczęśliwego celu na listach box office i kto wie, być może nawet do polskiego kandydata do Oscara (no dobra, dziś już wiadomo, że się nie udało). Czy słusznie? Czy jest to film tak doskonały jak go malują? Nieskazitelny i nietykalny na tyle, że świadoma krytyka tego obrazu może jawić się jako poczwarz i bluźnierstwo? Niestety nie. Biorąc pod uwagę wszystkie uwarunkowania, jestem nim nawet trochę rozczarowany.

Zacznijmy jednak od początku. Młody reżyser, debiutant, wraz ze scenarzystą Robertem Bolestą nie mieli łatwego zadania, to pewne. Jak bowiem ukazać sedno istnienia legendarnego rodu Beksińskich? Jak zmaterializować toksyczny związek wybitnego malarza i grafika z neurotycznym synem Tomaszem, oraz próbującą scalić ich wspólne dziwactwa w jedną, normalną rodzinną tkankę, żoną Zofią? Na czym się skupić, co uwypuklić, a co uczciwie przemilczeć? Takie wybory nigdy nie należą do prostych. Żywot Beksińskich zasługuje bardziej na dwunastoodcinkowy serial, niźli fabułę. Jest zbyt wielopłaszczyznowy i zbyt rozległy. Panowie finalnie skupili się na 28-letnim okresie życia rodziny, począwszy od roku 1977, w którym to Beksińscy przeprowadzili się z rodzinnego Sanoka do blokowiska na warszawskim Służewiu, a na ostatnim tchnieniu Zdzisława w roku 2005 kończąc. Autorzy, co zrozumiałe, w sposób wybiórczy przedstawiają nam tylko najważniejsze momenty z życia rodziny, skupiając się przy tym głównie na egzystencjalnych i zupełnie trywialnych czynnościach oraz osobistych relacjach pomiędzy członkami klanu szczelnie opakowanego w elegancki PRL-owski papier, czyli apartament typu M-5.


Koncentrujemy się więc na wycinku ich prywatnego, bardzo intymnego świata oraz na skomplikowanych relacjach na linii ojciec-matka-syn, które zostały złożone z wielobarwnych klisz umiejętnie na siebie nałożonych przez reżysera. Twórczość artystyczna Zdzisława i kariera radiowa Tomasza są tu tylko tłem informującym widza o ich prywatnych pasjach i talentach z których są znani najbardziej. W Ostatniej rodzinie dużo ważniejsze jest to, jak członkowie rodziny do siebie mówią i o czym, jak się śmieją i płaczą, kochają i cierpią, jak dorastają i jak się starzeją, w końcu o tym, jak umierają. Ich z pozoru nieco toksyczny związek ociera się o groteskę, o skandynawski humor rodem z filmów Roya Anderssona. Granica pomiędzy śmiechem i rozpaczą zdaje się tu być zupełnie iluzoryczna, czym łatwo zaskarbia sobie uznanie i szacunek u widza. Na widowni co chwila wybuchały salwy śmiechu, w liczbie mnogiej pojawiały się rechot i nieco tępe pojękiwania. Obok mnie młoda kobieta rechotała w tak regularny i cykliczny sposób, że z boku można było pomyśleć, że znajdujemy się na seansie serialu komediowego Pełna chata. Amerykanie wpadli kiedyś na genialny pomysł, żeby własnego, zwykle niezbyt bystrego widza uświadomić kiedy ten ma się śmiać i z czego. Dlatego nagrali w studiu śmiech wynajętej do tego celu publiczności i podkładali go do obrazu zawsze wtedy, gdy uznali, że zaprezentowana scena jest, lub powinna być śmieszna. I widz się śmiał, często nawet nie wiedział po co i z czego.

Ostatniej rodzinie jest wiele takich sytuacji kiedy sala kinowa rechocze jak na komediowym sitcomie, co rzecz jasna nie jest powodem do zażenowania, ani też do dystrybuowania przeze mnie pogardy. Po prostu śmiech ten, a także zapodana w hurtowych ilościach groteska, czarny humor i dystans do życia jaki często był lokowany w mieszkaniu rodziny Beksińskich, z jednej strony przejmująco uroczy, z drugiej jednak zabrał mi on nieco należnej dla ich rodziny powagi oraz szacunku dla jej istnienia. Nazbyt duże wytłuszczenie z ich życia groteskowych zażyłości spowodowało, że w momencie w którym nadchodziła faktyczna śmierć, przekleństwo i cierpienie, nagle nie potrafiłem wysupłać z siebie współczucia i popaść w zadumę. Nie umiałem się smucić i utknąć w emocjonalnej refleksji. Każda kolejna zaprezentowana na ekranie śmierć w rodzinie Beksińskich, począwszy od dwóch seniorek rodu, po te najważniejsze i najbardziej tragiczne, przechodziła gdzieś obok mnie. Nie poczułem jej. Przynajmniej nie na tyle, aby ta mną wstrząsnęła. Nie zostałem sprowokowany do żadnej głębszej refleksji, nie znalazłem też w sobie odczucia pustki i tęsknoty za którąkolwiek z ekranowych postaci. Do śmierci Beksińskich w Ostatniej rodzinie podszedłem tak, jak do padających setkami trupów w produkcjach Tarantino. Bezinwazyjnie i bezrefleksyjnie. Zupełnie obojętnie. A tak chyba jednak być nie powinno.


Śmierć tak bardzo zapowiadana i obiecywana w filmie została przez autorów spłycona i jakby odpuszczona. Nie została naznaczona traumą ani powagą, groteską za to już jak najbardziej. Mocno mnie to zaskoczyło i finalnie zdecydowało o przyznanej niżej nocie za film. Zdecydowanie zabrakło mi wyrazistości w sposobie przedstawienia cierpienia i przekleństwa życia rodu Beksińskich. Matuszyński skupił się na zupełnie innych aspektach ich życia, po łebkach przeprowadził nas za rękę po dwudziestu ośmiu latach ich wspólnej rodzinnej biesiady w bloku, żeby w chwili ostateczności pozostawić ich samych sobie na podłodze w formie przecinka, a nie wielokropka. Być może był to zabieg jak najbardziej celowy, aby odwrócić naszą uwagę od faktów oczywistych, byśmy skoncentrowali się na życiu codziennym bohaterów i poszukali tam zrozumienia. Może chodziło też o to, aby uwypuklić miałkość i kruchość życia, żeby pokazać, że Beksińscy byli zupełnie normalnymi ludźmi, że mieli zwyczajne mieszkanie, jak miliony Polaków wracali windą do domu i jedli wspólnie śniadania. Że byli tacy sami jak my, mimo, że byli zupełnie inni. Życie obdarzyło ich zarówno niezwykłością jak i nieszczęściem. Nie zmienia to faktu, że zabrakło w tym wszystkim śmierci właśnie. Ona tu jest, empirycznie i lirycznie, jak najbardziej. Widać krew, nóż, trumnę, pogrzeb i kwiaty, jest ukazana jej ulotność oraz trywialność, ale do jasnej cholery, jej tutaj nie czuć. Ostatnia rodzina trochę więc spłyca biografię Beksińskich i sprowadza ją do krótkiej notki na Wikipedii - Zmarł dnia tego i tego, w Warszawie.

Ale paradoksalnie sposób w jaki przedstawiono jednego z najważniejszych współczesnych polskich malarzy, rzeźbiarzy i grafików, którego artyzm przeciętnemu rodakowi jawi się, tak jak i jego prace - w sposób mroczny, posępny, zimny i wyobcowany - ociera się o wybitność. Matuszyński jednocześnie puszcza oka do, być może lekko zdezorientowanego widza i zamiast wnikliwego wgłębiania się w tą z pozoru skomplikowaną i zawiłą jednostkę, artystycznie niedostępną i emocjonalnie skrytą, na dzień dobry przedstawia nam ją zupełnie swobodnie i neutralnie. Z aparatem, w windzie, urokliwie żonglującą żartem i ciętym językiem oraz z nieodłącznym uśmiechem na twarzy. Taki w istocie był Zdzisław Beksiński. Spotkany na ulicy nikt zwróciłby na niego uwagi.

Genialnie został odwzorowany przez Andrzeja Seweryna. Nie chcę powielać słów zachwytów, pisać tego samego co wszyscy, bo to po protu trzeba zobaczyć na własne oczy. Jeśli Seweryn otarł się o genialność, to Dawid Ogrodnik odgrywający Tomasza zahaczył o trudno definiowalną epickość. Co prawda słabo kojarzyłem Tomasza Beksińskiego, nie dane mi było śledzić jego audycji w radiowej Trójce, ale wystarczy spojrzeć na archiwalne nagrania, by dostrzec ogrom podobieństw i docenić wysiłek oraz klasę aktorską. Oczywiście warsztatowo w niczym nie odstaje od nich Aleksandra Konieczna (Zofia), tu też nie zamierzam silić się na oryginalność oraz górnolotne epitety, całej trójce należą się ogromne słowa uznania, to właśnie oni są największą siłą i jednocześnie kołem zamachowym tej produkcji, ostatecznie windując ją na bardzo wysoki i unikalny w polskim kinie poziom.


Niestety kolejnym i osobnym kamyczkiem wrzuconym przeze mnie do ogródka twórców, który także spowodował lekkie obniżenie noty jest, wypisz wymaluj stary grzeszek polskiej kinematografii, który ciągle nie potrafi wydźwignąć się ze swojego wrodzonego niechlujstwa. Otóż nie przekonuje mnie do końca warstwa audiowizualna Ostatniej rodziny. Kadry i ujęcia kamery są momentami co najmniej niedoskonałe. Widoczny jest czasem drżący i zbyt statyczny obraz. Kilka razy przyłapałem się na tym, że ja bym to w danym momencie pokazał inaczej, acz akurat to konkretne przeczucie nawiedza mnie niemal zawsze podczas oglądania każdego filmu. Raziło mnie to jednak czasem w oczy pomimo tego, że w większości przypadkach zdjęcia prezentowały się nienagannie i tak jak należy. Były to jednak trochę za duże dysproporcje i wahania jak na jedną, doskonałą przecież produkcję. Podobne odczucia miałem w przypadku udźwiękowienia filmu, czyli następna typowa przypadłość polskiego kina. Męczyły czasem niewyraźne i trudne do wychwycenia dialogi, zwłaszcza Dawida Ogrodnika a.k.a Tomasza Beksińskiego. Oczywiście doskonale rozumiem jego wrodzoną neurotyczność, zaburzenia emocjonalne i język jakim się posługiwał (acz np. gdy oglądałem po filmie na YT różne sceny i nagrania z prawdziwym Beksińskim w roli głównej, to nie potrafiłem zrozumieć, czemu obie postacie tak bardzo się od siebie różnią), ale kilka razy miałem problemy w wychwyceniu tego co mówi. Muzyka jest, a jakże, ale na pewno nie zajmuje eksponowanych miejsc na pierwszym planie czego szczerze oczekiwałem. Poważnych zarzutów jednak w tym aspekcie z mojej strony brak.

Dla odmiany duży plus za scenografię i umiejętne odwzorowanie każdej kolejnej epoki, w której toczyła się akcja. Miło było dostrzec liczne elementy wyposażenia domu doskonale znane z własnych zasobów rodzinnych, także sprzęty, plakaty na ścianach, płyty, kasety, muzykę i ubrania. Czuć było ducha epoki. Brawo.

Jak więc mogę ocenić finalnie film z gruntu doskonały, na który miliony Polaków czekało z wielkim utęsknieniem? Gdyby nie tak duże oczekiwania z mojej strony, wysoko zawieszona poprzeczka i pierwsze zachwyty krytyki Ostatnią rodzinę oceniłbym pewnie nieco wyżej, na mocne pięć (lub 8/10 jak kto woli). Jednak moje wymienione wcześniej wątpliwości i delikatne zawody poboczne natury technicznej zmusiły mnie do odjęcia kilku mikro punkcików i ubranie dzieła Matuszyńskiego w cycki Marion Cottillard. Też piękne i zacne, w końcu m.in. dla nich Brad Pitt porzucił swoją Angelinę, zatem to chyba jednak nie zamach na świętość, prawda? Świetny debiut, mocne kino, być może rzeczywiście najlepsze w tym roku w swojskim wydaniu (nie widziałem jeszcze Wołynia i paru innych), ale nie potrafię ocenić go na wzorcowe pięć. Cztery z małym plusem, na zachętę. Za wiek i ambicje reżysera, za wybitne aktorstwo, klimat i za całokształt twórczości rodu Beksińskich.







IMDb: 8,0
Filmweb: 8,3


5 komentarzy:

  1. Pełna chata :D Wiesz, wydaje mi się, że sami Beksińscy mieli dość specyficzny stosunek do śmierci. Oni na nią czekali w zasadzie, zwłaszcza na śmierć babek i Tomka. To było ich nieuniknione przeznaczenie. I my jako widzowie też na nie czekamy bo przecież wiemy jak to się wszystko skończy. I chyba dlatego te sceny odejścia są takie surowe. Mnie poruszyła jedna - ta po śmierci matki, kiedy każdy z nich przeżywał ją w samotności, a nie wspólnie i to było najbardziej przejmujące.

    OdpowiedzUsuń
  2. Brad porzucił Angelinę?? Coś Ci się pokręciło:) Angelina porzuciła Brada. A z Marion to była tylko sensacyjka tabloidowa.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie psuj mi koncepcji. Mój jedyny słuszny, seksistowski punkt widzenia oparty na męskiej solidarności i doświadczeniu dowodzi jednoznacznie, że to Pitt kopnął ją w tyłek. Kobita sfiksowała już doszczętnie na łeb i miał jej zwyczajnie dość, bo to dość prosty i nieskomplikowany facet. Żadne Pudelki tego nie zmienią :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Zastanawiałam się czy nie pójść na ten film z mężem.

    OdpowiedzUsuń
  5. Marzena jak znam Twojego męża to uśnie.

    OdpowiedzUsuń