środa, 20 lipca 2016

Ballada o smutnym skinie

Green Room
Reż. Jeremy Saulnier, USA, 2015
94 min.
Polska premiera: ?
Thriller



Trwa atak naziolków na sale kinowe i wygodne sofy - główne składowe naszych domowych kin. Nie dalej jak dwa tygodnie temu i przez głównie prawicową sieć przelała się fala krytyki (słuszna zresztą) w kierunku producentów filmu Imperium z naziolkiem Harrym Potterem Danielem Radcliffem w roli głównej, którzy to w opublikowanym trailerze obok flag i symboli jednoznacznie kojarzonych z ideologią kultu swastyki jak gdyby nigdy nic zamieścili fragment warszawskiego Marszu Niepodległości na którym widać, o zgrozo! nazistowskie polskie flagi narodowe. Mało tego. W innej scenie można dostrzec nawet żółtą flagę Gadsena - symbol libertarian na całym świecie, którzy to, delikatnie rzecz ujmując, również nie mają zbyt wiele wspólnego z Adolfem Hitlerem. Jednak producenci Imperium zdawali się nic o tym nie wiedzieć i najpewniej będą musieli się z tych niefortunnych, by nie napisać wprost - debilnych posunięć tłumaczyć za chwilę przed sądami. Póki co usunęli ze zwiastuna polskie flagi i przeprosili. Czy jednak usuną je z samego filmu? Nie wydaje mnie się. Tymczasem swoiste tournée po torrentach odbywa inny tytuł spod znaku glanów i białych sznurówek - Green Room, czyli kolejna nazi opowieść o złych skinach, którzy szanują Rudolfa Hessa.

Na szczęście tym razem obyło się bez wyraźnego ideologicznego, propagandowego i politycznego faux pas, acz wszyscy ci, którzy mają jakąś styczność z tym środowiskiem, lub w młodości przeczołgali się w swoich flyersach przez niejedną ganiankę z punkami czy dresami, to na widok tego co proponuje im Green Room litościwie się tylko uśmiechną pod nosem, ale uznajmy na wstępie i dla wygody, że to nie lata 90-te i nie Polska, ani tym bardziej Anglia, lecz współczesna amerykańska prowincja, w dodatku ukazana tak trochę z przymrużeniem oka. Twórca tej dość przewrotnej produkcji - Jeremy Saulnier ma już za sobą jeden całkiem udany film - Blue Ruin, dzięki któremu kilka lat temu usłyszał o nim cały świat, a nawet się nim trochę zachwycał (ja również). Tym razem młody reżyser spłodził równie klimatyczną opowiastkę z pogranicza bardzo różnych, z pozoru nie mających ze sobą za wiele wspólnego stylów o których za chwilę, bo to ciekawe.

Na dzień dobry odsapnąłem z ulgą. Boże - wzdycham do samego siebie - wreszcie film, który trwa klasyczne godzinę trzydzieści. Męczą mnie już dwu godzinne i dłuższe seanse, którymi od wielu miesięcy katują mnie producenci. Godzina trzydzieści jest akurat i w sam raz na niezobowiązujący wieczorny chill w domowych pieleszach oraz dwa drinki. A po filmie można jeszcze nawet zrobić coś pożytecznego. Np. polać sobie trzeciego drinka.


No więc film. Początek jest świetny. Zaczyna się od słów "kurwa". Potem jest już tylko lepiej. Co chwila w głowie zalęgają się jakieś szalone analogie i podobieństwa do innych kultowych filmów. Nie wiem, czy to już może zboczenie zawodowe, czy tylko skutek picia łychy z colą, ale w Green Room widziałem na ten przykład migawki ze Lśnienia Kubricka (np. scena jadącego samochodu wąską, krętą ulicą pokazana z powietrza w asyście złowrogiej muzyki), albo z Od zmierzchu do świtu Rodrigueza, czyli tak w skrócie - epicki i gatunkowy rozpierdol jaki dzieje się tu pod koniec oraz w ostatnich sekwencjach filmu. Saulnier bardzo umiejętnie żongluje różnymi filmowymi stylistykami i gatunkami przez co kilka razy zdrowo mnie zaskakuje i ubogaca kulturowo ten w sumie nieskomplikowany z punktu widzenia fabuły film.

Tak w skrócie i z małymi, ale to na prawdę bardzo małymi spojlerkami. Młoda i nikomu nie znana kapela punkowa (tzn. z punkiem za wiele wspólnego nie mają, ale takie to czasy) jest w trakcie swojego tournée po Stanach. Występuje w spelunach za marne kilkanaście zielonych i michę ryżu. Kradną benzynę i generalnie co zarobią to w mig przejedzą i tak w koło Macieju, aż w końcu niczym manna z nieba spada im przypadkiem na łby koncert za na prawdę niezłe pieniądze. Speluna w której mają zagrać ulokowana jest na zupełnym odludziu na skraju lasu i zarządzana jest przez nazioli. Klimat, zaiste przedni. Czuć wyraźnie rozrysowany na ekranie niepokój i od razu wiadomo, że coś się zaraz wydarzy. Kapela na przywitanie się z łysolami (bardzo kurwa rozsądnie) gra im pewien być może znany w punkowym środowisku cover, który, delikatnie rzecz ujmując, wyraża zaniepokojenie ideologią skinów i pluje na ich "white power". W Polsce lat 90-tych najpewniej doszłoby już do zdrowej jatki, ale to jest Ameryka i XXI wiek, zatem kończy się na rzucaniem w nich butelkami. Logiczne. Potem jednak na zgodę grają już Oi oraz trochę ska i wszyscy bawią się jak małe dzieci w Energylandii do momentu, aż po koncercie członkowie kapeli zobaczą coś, czego nie powinni byli zobaczyć. No i się zaczyna.


Co konkretnie? Najpierw klasyczny thriller, potem nawet horror, acz taki gorszego sortu. Właśnie wtedy pojawiają się w mej głowie skojarzenia z Od zmierzchu do świtu, bowiem sytuacja, w której kapela zostaje uwięziona w spelunie i tytułowym zielonym pokoju, na myśl przywodzi mi bar Titty Twister, w którym to krwiożercze wampiry rzucają się na Tarantino i Clooneya z pastorałkową rodzinką. Tu wampirów rzecz jasna nie ma, ale są naziolki. Skojarzenia gwarantowane. Jednak Saulnier w przeciwieństwie do Rodrigueza utrzymuje u siebie pełnię powagi, nie ma durnych rechotów, śmiesznych gagów i dialogów, te momentami są tu niestety marne i trochę czerstwe ale nic to, jedziemy dalej. A tu im dalej w las, tym więcej klasycznego i gatunkowego slashera. Tak, dobrze czytacie. Slashera. Krew leje się litrami, akcja przyśpiesza, giną kolejni ludzie, a nawet zwierzęta, w pewnym momencie brakuje mi tu już tylko czerwonej lub żółtej czcionki z charakterystycznym napisem "Episode 4". Duch Tarantino czuwa nad Green Roomem i to jest proszę ja was bardzo dobra wiadomość.

Nie jest to jednak żadne ksero, ot, najwyżej mamy do czynienia z drobnymi zapożyczeniami, tudzież z naturalnymi skojarzeniami, ale nad wszystkim czuwa gospodarz domu i krzywdy on zrobić nie da nikomu. Saulnier umiejętnie żonglując gatunkową stylistyką, oraz w oparciu o to co umie najlepiej, czyli podsycanie odczucia niepokoju i delektowanie się pauzą i ciszą, po raz drugi spłodził kawał solidnego kina, które niejednego i niejedną zaskoczy. Świetny klimat, trochę krwi i strachu, do tego szczypta ostrej muzyki i wisienka na torcie - iście slasherowa rozgrywka - ogląda się to wszystko na prawdę sympatycznie. Dodatkowe wyróżnienie wędruje dla sir Patricka Stewarta, któremu do twarzy w czerwonych szelkach. Warto także wyróżnić fantastyczną Imogen Poots, która z powodzeniem mogłaby grać w This is England. Zarówno w serialu jak i w filmie. Skinówa jakby z żurnala młodego Oi-owca wycięta.

I generalnie wszystko zakończyłoby się happy endem, podaniem sobie rąk oraz wymianą koszulek, gdyby nie te durne i irracjonalne motywy oraz momentami bardzo nielogiczne zachowywanie się głównych bohaterów. Podejmowane decyzje przez małolatów z kapeli, ale też i samych naziolków momentami aż raziły po oczach. Czasem kojarzyły mi się one z tanimi horrorami klasy B, w których to głupie cycate blondynki uciekają z domów do lasu w środku nocy, gdzie wiadomo, że już nie wrócą. W mojej ocenie zepsuło to nieco ogólne odczucie ekranowej satysfakcji i zamiast pokusić się o zacną piąteczkę oraz cycki Evy Green, których przecież tak dawno już nie widziałem, to niestety ponownie rejestruję lądowanie w piersiach Marion Cottillard. Niby też bardzo zacnych, no ale jednak trochę szkoda. Mocne cztery cyce po raz enty.

I tylko tych skinów trochę żal... Oi.



IMDb: 7,2
Filmweb: 6,4


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz