czwartek, 30 czerwca 2016

AAA tanio kupię dobre Sci-Fi

Wpadły mi w oko dwa doskonałe przykłady na to, że dobre Sci-Fi wcale nie musi być zewsząd otoczone zielonymi ekranami oraz umorusane po uszy w kosztownych efektach specjalnych. Wystarczy odrobinę mądrości w treści, szczypta niedopowiedzenia i podszycie niepokojem emocji, które potrafią stymulować naszą podświadomość i wyobraźnię. Efekty wizualne? Ok, to się ze sobą nie gryzie, ale też, po co przepłacać? Poniżej dwa namacalne dowody na to, że jak się chce, to się da, w dodatku jest to proste jak bułka z masłem. Smacznego.



Cloverfield Lane 10
reż. Dan Trachtenberg, USA, 2016
105 min. United International Pictures
Polska premiera: 22.04.2016
Thriller, Sci-Fi



Dam sobie rękę uciąć (ale na wszelki wypadek nie swoją), że większość widzów przez 2/3 czasu trwania filmu nieustannie zadawała sobie w głowie pytanie: Gdzie u licha jest to Sci-Fi, które mi obiecywano? Gdzie żeś je ukrył debiutancie Danie Trachtenbergu? Oddawajcie kasę oszusty! Przyznaję, Sci-Fi jest tu mocno zamaskowane i tak jak Media Markt - nie dla idiotów, ale tak na prawdę to jest ono tu obecne i to już od pierwszych minut. Wyraża się głównie w odczuciu permanentnego niepokoju, w napięciu i w licznych niedopowiedzeniach. Byłem więc spokojny. Ufałem, że finał mnie zaskoczy i zapewne też zadowoli i to pomimo tego, że wielu twierdzi, iż finał generalnie rozczarowuje. Ale ja czekałem na niego z ogromną przyjemnością i ekscytacją. Trochę jak na finał w bunga-bunga. Erupcja, orgazm, szaleństwo, ale wpierw trzeba było przebrnąć przez świetny i trzymający w klinczu rasowy thriller jakim obdarzył nas reżyser pobłogosławiony przez znaczącego producenta filmu, jaśniepana J.J. Abramsa.

Tak, dokładnie, takie to było dobre. Jak orgietka z siostrami Kardashian. Niemal na dzień dobry lądujemy w klaustrofobicznym, szczelnie zamkniętym pod powierzchnią ziemi schronie w towarzystwie jego trzech rezydentów. Kim są? Jak się tu dostali? Po co w nim siedzą? No i co u licha dzieje się na powierzchni ziemi? Na początku nie wiemy nic, co rzecz jasna stanowi bardzo wygodny dla wszystkich zainteresowanych stron punkt wyjściowy, w którym znaleźliśmy się wraz z główną bohaterką Michelle (Mary Elizabeth Winstead). Musimy więc polegać głównie na jej intuicji, mimowolnie wchodzimy w jej ciało i umysł, bowiem tak jak i ona jesteśmy karmieni tymi samymi informacjami i wyjaśnieniami, które z początku nie trzymają się kupy. Skażenie chemiczne? Atak kosmitów? A może to tylko jedna wielka maskarada i typowe porwanie na tle seksualnym? Wiele koncepcji, każda bardzo prawdopodobna. Umiejętność utrzymania w ogładzie takiego stanu niepewności przez praktycznie cały czas trwania filmu oceniam cholernie wysoko.

Nawet jeśli ta biedna Michelle uwolni się z "niewoli", to co ją tam czeka na powierzchni? Zagrożenie radioaktywne? Ucieknie z miejsca gwarantującego jej przetrwanie żeby zginąć? A może to zwykła mistyfikacja i na powierzchni czeka ją tak bardzo oczekiwana wolność? No i na domiar złego jeszcze ten dwuznaczny tag "Sci-Fi", który przez cały czas siedzi nam gdzieś z tyłu głowy. To wszystko po prostu musi dawać do myślenia i z góry zakazuje odrywania oczu od ekranu. Pieprzę więc konieczność uzupełnienia pustej szklanki kolejnym napojem chmielowym, a wizytę w łazience z pewnego rodzaju bólem w okolicach podbrzusza przekładam na "po filmie", acz osobiście tego nie polecam i nie próbujcie tego w domu. Jakby tego jeszcze było mało, autor projektu (a może też doświadczenia naukowego?) ciągle stosuje różne triki w celu zmylenia i oszukania naszej czujności. Co i rusz płodzi nowe fakty, które przecież muszą zostać zweryfikowane przez nasz jak zwykle ciekawski mózg, przez co tylko opóźnia się nasze jarzenie i kojarzenie faktów. I bądź tu myślący człowieku mądry. Trachtenberg bawi się tobą jak durny York mojej siostry swoją ulubioną pluszową zabawką. Gryzie, ślini, ciąga ją wszędzie za sobą, a na koniec jeszcze wymolestuje i zostawi w kącie samopas.

I kiedy w końcu niczym nasi piłkarze zbliżamy się do finału, kiedy werble nagle przyśpieszają tempo i kiedy wreszcie dostrzegamy światełko w tunelu wyjściowym, wtedy nagle dostajemy obuchem w łeb i głupiejemy jeszcze bardziej. Spodziewałem się tego, czy się nie spodziewałem? Niby tak, ale kurwa, no nie, jednak nie. To jest chyba dość zaskakujący obrót sprawy. Nawet ta biedna Michelle w pewnym momencie mówi do samej siebie, z tym charakterystycznym dla stanu ducha typu "zatkao kakao" wyrazem twarzy - No bez jaj... - A ja jej na to - W rzeczy samej dziewczyno, w rzeczy samej. Z ust mi to wyjęłaś, lepiej bym tego nie ujął. Bez jaj panie reżyserze. Takiego finału chyba jednak się nie spodziewałem. Czy to źle? Niektórzy twierdzą, że tak, ponieważ zepsuło to cały nieźle rokujący film i było zupełnie niepotrzebne, a ja na to? A ja jestem jednak bliższy stwierdzeniu, że tak właśnie trzeba było. Że zaskakujące zakończenie dodało całości klasowego ekscentryzmu. Popieprzenie przed zjedzeniem zawsze spoko.

Tak więc Trachtenberg przy pomocy rasowego thrillera zrobił widzom psikusa i wybornie oszukał ich czujność. Przy okazji udowodnił też, że Sci-Fi to stan umysłu, a nie tylko gołe efekciarstwo, fajerwerki i wodotryski. Zaiste, zacne to combo milordzie. Świetny film, zacna rola mojego ulubieńca - Johna Goodmana, bez kozery powiem, że daję mu mocne cztery i pół cycka. Na pięć piersi to trochę jednak za mało, ale i tak jestem ukontentowany.






IMDb: 7,4
Filmweb: 6,5





Midnight Special
reż. Jeff Nichols, USA, 2016
111 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: ?
Dramat, Sci-Fi



Produkty Jeffa Nicholsa łykam w ciemno tak jak wszystkie bourbony destylowane w Clemont w stanie Kentucky. Pewniak jak lato z radiem. Gdy jakieś 4 lata temu moim oczom ukazał się jego Take Shelter, bez zastanowienia wpisałem go na listę najbardziej obiecujących reżyserów młodego pokolenia. W międzyczasie popełnił jeszcze kapitalny Mud, czym tylko potwierdził swoją niebanalność i kinową inteligencję. Gdy więc pół roku temu ujrzałem pierwszy teaser do jego najnowszego filmu - Midnight Special - doskonale wiedziałem jak to się skończy i że generalnie "będzie Pan zadowolony". Film swoją światową premierę miał w styczniu, ale nadal nie doczekał się premiery w Polsce. Szkoda, ale ten tego, wiecie, że dla przeciętnego Polaka to żadna przeszkoda i nic trudnego. Serio.

No więc film. Jest on dziś moim drugim namacalnym dowodem na to, że inteligentne kino Sci-Fi może dziś rządzić się innymi prawami, niż to, co się nam powszechnie sprzedaje przez mainstream. Jeff Nichols w swojej opowieści z pogranicza światów sięgnął po klasykę kina Sci-Fi z lat 80-tych. Tą wiecie, spod sztandarów Stevena Spielberga. Nie trudno będzie dostrzec podobieństw do E.T. czy do Bliskich spotkań trzeciego stopnia. Być może niektórzy będą tego używać jako głównego argumentu przeciwko Nicholsowi, ale ja rzecz jasna się do nich nie zaliczam. Nigdy bowiem nie przeszkadzało mi w kinie świadome naśladowanie i inspirowanie się sprawdzonymi w bojach pozycjami kultowymi i wielkimi. O ile rzecz jasna nie nadużywa się kalki kopiującej. Jednak w tym konkretnym przypadku wszystko jest w normie i zrobione z umiarem.

Elementem spajającym wszystkie dotychczasowe produkcje reżysera jest Michael Shannon, odtwórca głównych ról w jego filmach. Tym razem gra ojca, który wraz ze swoim przyjacielem ucieka samochodem przez kilka stanów z "porwanym" dzieckiem Shannona, znaczy się w filmie jest on po prostu Royem. Dziecko, a konkretnie ośmioletni chłopiec, a jeszcze dokładniej - Alton, jak można zobaczyć na trailerze i przeczytać w opisach filmu, jest absolutnie wyjątkowe. Ma dar który jest nie z tego świata i którego nie da się logicznie pojąć ani też wyjaśnić. Zresztą nawet sam Nichols z początku nie próbuje tego czynić i pozwala tej opowieści żyć własnym życiem. Ścigają ich wszyscy. Policja, FBI, oraz pewna religijna sekta z rancza, która przez pewien czas była w posiadaniu chłopca i zna jego możliwości.

Na początku lądujemy wraz z uciekinierami w samym środku pościgu i próbujemy zrozumieć co się wokół nas dzieje. Ale i tu, tak jak w przypadku opisywanego wyżej Cloverfield Lane 10 nic nie jest nam podane na tacy. Wręcz przeciwnie. Nichols odsłania karty tak samo wolno i z oporem jak czyni to u siebie Trachtenberg. No jakby się umówili. Do tego korzysta z typowych już dla siebie elementów ubogacających efekty wizualne w postaci dłuższych pauz, leniwych i statycznych kadrów zapodanych w akompaniamencie jak zwykle bardzo obecnej i wyrazistej w jego filmach, acz w sumie prostej muzyki. To na swój sposób zdumiewające, że w tak dynamicznym z pozoru obrazie jest tyle miejsca na takie rozluźnienie i błogi chillout. To się po prostu świetnie ogląda i prawie dwugodzinna akcja ani specjalnie nie nudzi, ani się tym bardziej nie dłuży. Jest w sam raz.

Chłopiec grany przez Jaedena Lieberhera, to kolejny przykład na to jak dzieciaki potrafią wytworzyć wokół siebie doskonały klimat. Świetna gra, naturalność i mądrość w połączeniu z elementami nadprzyrodzonymi potęgują jego doskonały odbiór i dają gwarancję na fajne relacje z widzem. Oczywiście z biegiem czasu dowiadujemy się przed czym tak na prawdę nasi bohaterowie uciekają, dokąd zmierzają i w jaką moc wyposażony jest mały Alton, być może zakrapiać to będzie nawet na lekki banał, być może w rzeczywistości tak właśnie jest, nie nastawiałbym się też na szalone zakończenie w stylu Cloverfield Lane 10, ale jednego odmówić Nicholsowi nie sposób. Umie stworzyć na taśmie filmowej fascynujący klimat. Potrafi pociągnąć za sobą widza, porwać go i nie dać spokoju do samego końca. Ten element niepewności oraz odczucie permanentnego niepokoju balansują w tym filmie na granicy arcydzieła.

W zasadzie czego się Nichols nie dotknie, to zamienia w wizualny majstersztyk. W każdym dotychczasowym filmie korzystał z tych samych sztuczek i metod, także i tutaj łatwo jest dostrzec liczne podobieństwa oraz triki którymi się regularnie posługuje, niemniej nadal mnie to kręci i nie przestaje zadziwiać. Powiem nawet więcej, chcę tego doświadczać ciągle i jeszcze mocniej. To w sumie dobrze, bo lada chwila powinien się u nas pojawić kolejny jego film kręcony mniej więcej rónocześnie - Loving. A Midnight Special? Tym razem treść jest w moim odczuciu minimalnie słabsza od tej z Mud czy Take Shelter, dlatego całość tego projektu oceniam po prostu dobrze, a nie bdb jak to drzewiej bywało, ale też dostać u mnie mocną czwórkę, to jak wygrać los na loterii. Szanujcie więc ten werdykt oraz film sam w sobie. Warto dać mu szansę i cofnąć się do czasów naszego dzieciństwa, kiedy jaraliśmy się E.T. i kosmitami Spielberga. Dla mnie jest to w pewnym sensie requiem dla tamtych emocji. Takim współczesnym E.T. dla dorosłych.






IMDb: 6,8
Filmweb: 6,0



piątek, 17 czerwca 2016

Hitler 2.0

On wrócił
reż. David Wnendt, GER, 2015
116 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia




Faszyzm, wszędzie faszyzm. Czasem słuchając doniesień wiodących polskich mediów oraz wypowiedzi niektórych, głównie liberalnych i lewicowych politycznych celebrytów odnoszę dziwne wrażenie, że żyjemy dziś w faszystowskiej Polsce (tak wiem, demokracja jest zagrożona, dzwońcie do Brukseli), a jej symbolem stała się ta wstrętna wąsata polska flaga narodowa z symbolem białego faszystowskiego ptaka, która wywieszana w święta państwowe prowokuje jedynych słusznych antyfaszystów i demokratów spod sztandarów sierpa i młota, czy tam innej UE, najlepiej jeszcze w asyście flagi tęczowej, no bo tolerancja płciowa też jest antyfaszystowska, wiadomo. Jesteś przeciwko przyjmowaniu muzułmańskich imigrantów? Faszysta. Nie lubisz gejów i jesteś za polityką prorodzinną? O matko, faszysta pełną gębą! Swego czasu mnie to irytowało, dziś już tylko śmieszy. Dewaluacja wszech wartości postępuje w zastraszającym tempie. Normalność i zdrowy rozsądek, jakkolwiek je definiować, często są dziś bardziej faszystowskie niż NSDAP i Hitler razem wzięci. Ba, Führer przy całym tym zaścianku wydaje się być sympatycznym starszym panem, który w dodatku po tuningu przeprowadzonym przez speców od marketingu oraz wygodnie lokowany w oparach celebryckiego absurdu i nowych technologii ponownie może stać się dziś idolem dla szerokich mas. Takim Hitlerem w poprawionej wersji beta. Hitlerem 2.0. I wiecie co? Nadal będzie mniej faszystowski niż pani Janina z mięsnego.

Dowód? Obejrzyjcie On wrócił Davida Wnedta. Film bazuje na literackim bestsellerze (ponad 700 tys. sprzedanych egzemplarzy!) autorstwa Timura Vermesa i teoretycznie lokowany jest w tagu "komedia", a to bardzo duże uproszczenie, które w wielu aspektach brutalnie mija się z prawdą. To jest w istocie bardzo mocna, niczym zapach klejnotów Joachima Loewa (fujka, wiem) satyra na współczesne Niemcy, Europę (w mniejszym stopniu, ale jednak) i ich mieszkańców. Przebiegła, inteligentna, acz niestety z błędnie rozrysowaną puentą i linią morału. No, przynajmniej ja się z nimi nie zgadzam, ale o tym na końcu.

Krótko i tytułem wstępu. Führer, ten prawdziwy z krwi i kości, budzi się w roku 2014 (w książce jest 2011) na trawniku jednego z berlińskich osiedli. Z głową oraz umorusanym mundurem lokowanymi jeszcze w roku 1945 nie potrafi odnaleźć się we współczesnej rzeczywistości. Mały niemiecki dzieciak w koszulce z napisem "Ronaldo", murzy... znaczy się Afroamerykanie spacerujący po ulicach miasta, do tego chmara Turków, dziwne ubrania, futurystyczne pojazdy i niedorzeczne obyczaje panujące w krainie III Rzeszy - klasyczny szok poznawczy charakterystyczny dla wielu utrzymanych w podobnym tonie opowieści Sci-Fi o podróży w czasie.


Adolf Hitler wyglądający zupełnie jak Adolf Hitler włóczy się więc po współczesnym Berlinie i co jest największym plusem tej nieco absurdalnej historii, ukazane jest to w wielu scenach w sposób zupełnie naturalny i realistyczny. Tzn. aktor (Oliver Masucci) grający postać Führera krąży w jego mundurze po centralnym i obleganym przez tłumy ludzi Berlinie, a ci w pierwszej chwili nie dostrzegając ukrytych w tłumie kamer reagują zupełnie spontanicznie i naturalnie na widok "ikony" Niemiec. Nie, wcale go nie przepędzają, nie pokazują mu także masowo środkowych palców, a starsze Niemki wcale nie podchodzą do niego i nie spluwają mu w twarz. Oni robią sobie z nim selfie. Tak, dokładnie. Roześmiani czternastolatkowie pozdrawiają go salutem rzymskim i czule się do niego uśmiechają. Jeden z największych zbrodniarzy w historii świata, pod Bramą Brandenburską w centrum swojej byłej ojczyzny, która po wojnie została na dziesięciolecia naznaczona piętnem narodu sprawców jest traktowany jak Święty Mikołaj, Paris Hilton, czy Myszka Mickey. Wyobrażacie sobie centrum Warszawy i jak nigdy nic spacerujących sobie po nim przebranych za Stalina i Hitlera straceńców, którzy pozdrawiają przy tym mieszkańców stolicy zniszczonej przez ów przeklęte w naszej historii persony? No dobra. Ja to sobie niestety nawet trochę wyobrażam, ale na pewno nie mieliby u nas lekko, a przynajmniej chciałbym w to wierzyć.

Niemniej, jest to fenomenalny socjologiczny trik autora, a jest ich tu przynajmniej kilka i każdy, dosłownie każdy, obnaża niewyobrażalną głupotę, brak wyobraźni i świadomości historycznej oraz straszne rozmiękczenie niemieckiego społeczeństwa. No dobra, jest tu też kilka pozytywnych wyjątków od reguły, ale tu już trudno jednoznacznie określić, czy jest to zupełnie naturalne zachowanie przypadkowych obywateli Niemiec, czy może jednak są to już wyreżyserowane sceny dla obrony pewnych zawartych w tej opowieści tez. To w końcu rasowy film fabularny, który tylko czasem korzysta z paradokumentalnych form, ale robi to, zaiste wyśmienicie.

Zatem Adolf Hitler po wyleczeniu się z szoku poznawczego próbuje zrozumieć współczesne Niemcy i wyrusza w podróż po całym kraju. Staje się spowiednikiem uciśnionego pod liberalną polityką Kanclerz Merkel narodu, który narzeka mu na napływ imigrantów, na brak społecznej sprawiedliwości, zachwiane poczucie bezpieczeństwa i ogólnie na złą kondycję demokracji. Tu akurat bardzo podoba mi się dotykanie przez reżysera niuansów niemieckiej, a pośrednio także i europejskiej polityki wewnętrznej, jak i tej międzynarodowej. Nawet jeśli robi to niechcący, a cholera wie, może nawet robi to celowo, to w kilku punktach wybornie obnaża słabość współczesnej i lansowanej przez UE polityki. Stara się także nie ulegać politycznej poprawności, powszechnego ugrzecznienia i nie cenzuruje artykułowanych w sposób naturalny myśli szarych niemieckich obywateli. To jest na swój sposób krzepiące, oczywiście pod warunkiem, że się z tymi poglądami zgadzasz ;)


Ramię w ramię z Führerem stają niemieckie media społecznościowe, które lansują postać sobowtóra Hitlera do statusu gwiazdy internetów. Miliony wyświetleń na YT i lajków na fejsie, istne cyberszaleństwo, które od razu stara się wykorzystać show-biznes oraz jego żołnierze - hieny telewizji i prasy. Zaproszenia do programów talk-show, teleturnieje, liczne wywiady, udział w reality-show, wszędzie tam bardzo chętnie pojawia się Hitler, który odkrywa w ten sposób nowe fascynujące go techniki manipulacji i propagandy, o których nie śnił nawet sam Józek Goebbels. Naród i publika uważająca Hitlera za dowcipnego komika staje się w pewnym momencie jego zakładnikiem. Tak oto przy pomocy współczesnych nowych technologii oraz mediów staje się on gwiazdą, która chętnie z tego przywileju korzysta i dzięki swoim pięciu minutom promuje na nowo odrodzone idee narodowo-socjalistyczne. W najlepszym czasie antenowym uderza we współczesne Niemcy, utopijną politykę multi-kulti i zjednoczoną Europę - symbole zdziczenia obyczajów. Führer zostaje świetnie sprzedającym się produktem, dostaje własny program oraz rekrutuje z młodych niemieckich neonazistów swoją małą armię gotową do pójścia za nim w ogień. Pisze nawet swoją najnowszą biografię, kolejny bestseller po Mein Kampf. Naród szaleje, igrzyska trwają, medialna paranoja trwa w najlepsze. Z dnia na dzień w środku cywilizowanej Europy po siedemdziesięcioletnim letargu powstaje z kolan przeklęta przez cały świat dyktatura zła i pogardy, ale reżyser dla zachowania zdrowej równowagi bardzo chętnie korzysta przy tym z komediowych trików, śmiertelnie poważne idee obraca w żart, a nawet parodiuje kultową już scenę z Upadku przez co całość, mimo mrocznej otoczki staje się czymś w rodzaju słodko-gorzkiej rozprawki o złym Hitlerze, który w gruncie rzeczy był spoko, tylko nikt go nie rozumiał (a.k.a "naziści byli źli, ale się dobrze ubierali/mieli fajne fryzury").

I generalnie wszystko byłoby w porządku, zabawnie, a w porywach mądre, gdyby reżyser (tudzież autor literackiego pierwowzoru) nie chciał na koniec zrobić widzowi psikusa. Wyśmiewane przez cały film poprawność polityczna wespół z tolerancją nagle odżywają w końcowych scenach i ruszają do kontrataku. Nie biorą jeńców. Nie chcę i nie mogę wszystkiego zdradzać, by nie psuć wam zabawy, ale prawione w tym momencie przez reżysera morały i wytykanie współczesnemu światu niesubordynacji wobec jedynie słusznej polityki miłości jest dokładnie takie samo, jak ten nasz rzekomy polski faszyzm zrodzony w sklepie mięsnym. No ale cóż, gdyby nie nazwanie zła po imieniu i nie wskazanie palcem winnych, film mógłby stać się zbyt kontrowersyjny, mógłby zostać też źle odebrany, bardziej jako pro, niż anty, przez co być może nawet nie doczekałby się swojej premiery. Teza została więc skrojona pod tą jedynie słuszną i lansowaną przez dzisiejszy świat, rzecz jasna teoretycznie dobrą - ostrzegającą przez narastaniem ruchów radykalnych - ale praktycznie złą, bowiem radykalizm zarzucany jest w tym filmie nie tym, którym czynić się to powinno, a to trochę psuje mój finalny, mimo wszystko i tak całkiem niezły odbiór całości. Jednak najbardziej szkoda mi tego, że po raz kolejny wrzucono mnie do jednego worka z nazistami, faszystami, nietolerancyjną hołotą i Bóg raczy wiedzieć z kim jeszcze, ale jak już wspomniałem w pierwszym akapicie, kiedyś mnie to irytowało, dziś już tylko śmieszy. Jeśli więc ktoś chce się trochę pośmiać, trochę zadumać, a może nawet lekko wkurwić, to zapraszam na seans. W każdym bądź razie nudzić nie będziecie. Heil Hipster!






IMDb: 7,1
Filmweb: 6,5



czwartek, 9 czerwca 2016

Hello bitch, I'm back!

Zamuliłem, wiem. Znowu. Nie zaglądałem tu od lutego, a to już prawie cztery miesiące błogiego lenistwa. Aż bałem się, że nadzieję się tu na „404 not found”, a tu o dziwo wszystko jest mniej więcej na swoim miejscu, acz statsy dramatycznie spadły i jakieś pajęczynki dojrzewają po kątach. Mus ogarnąć jakąś Ukrainkę, co by za 100 zł zrobiła tu porządek, a za kolejną stówkę porządek ze mną. To chyba dobra inwestycja. Tak czy owak, wracam, chyba już po raz czwarty i jak znam życie, nie ostatni. Nie wiem, czy będę tu bywał częściej, wszak jak na złość jeszcze EURO za pasem, ale wiele wskazuje na to, że być może, bowiem wreszcie zapowiada się, że będę miał nieco więcej czasu na pisanie tych wszystkich bzdur i pierdół, których od lat siedmiu i tak prawie nikt nie czyta. Ciągle zastanawiam się na cholerę mi to gówno z którego nie mam żadnej korzyści i jak Salmę Hayek kocham, nie wiem. Nikt tego nie wie. Lekarze również. Może chociaż ta Ukrainka będzie wiedziała? Wtedy zapłacę jej choćby i trzysta.

No dobra. Na któreś tam już dzień dobry z tymi, którzy tyle lat wytrwali z moim wydurnianiem się, czasem chamstwem i fochami, krótkie streszczenie siedmiu tytułów, które w tym czasie zrobiły na mnie jako takie wrażenie. No dobra, było ich więcej, ale nie chce mnie się o nich wszystkich naraz pisać. Zatem przed wami siedmiu wspaniałych, acz ku chwale absolutnego przypadku, wszystkie je oceniłem tak samo, na mocne cztery, tudzież na cycki Marion Cottillard, czyli poniekąd nudy, zero zwrotów akcji i elementu zaskoczenia, no ale ja w ogóle jestem nudny, więc był czas przywyknąć.

Siedem mocnych czwórek i ani grama więcej, acz kilka z nich ociera się o zacne piąteczki, ale to po prostu dobre pozycje, którym należy się miejsce na tym najlepszym filmowym blogasku w sieci (heheszki, dobry suchar na koniec). Lecimy, póki mi się jeszcze chce stukać w te klawisze.



High-Rise
reż. Ben Wheatley, GBR, 2015
120 min. M2 Films
Polska premiera: 15.04.2016
Dramat, Sci-Fi



Jeśli miałbym opisać to dzieło jakimś krótkim chwytliwym opisem, a nawet hashtagiem, to chyba postawiłbym na: „Alternatywy 4 na kwasie” (acz ktoś to już chyba gdzieś przede mną podobnie określił). Z pewnością doskonale kojarzycie ostatni odcinek tego kultowego serialu, w którym podczas wizytacji bloku przez gości z całego świata jego mieszkańcy dokonali zemsty na gospodarzu domu, który krzywdy nie da zrobić nikomu, i ze wzorowego bloku mieszkalnego klasy Ursynów, zrobili całkiem epicki festiwal rozpusty i przemocy. Rozpierdol, hulanki, swawole, skoki z balkonu, latanie ze strzelbą po klatce schodowej, ot, przeciętna sobotnia impreza młodych wykształconych w dużych ośrodkach miejskich. O ile jednak Bareja przedstawił nam ten obraz w sposób iście prześmiewczy, nieco ironiczny, także charakterystyczny dla samego siebie oraz ówczesnej socjalistycznej rzeczywistości, o tyle Ben Wheatley, a konkretnie to J.G. Ballard, na którego to powieści ("Wieżowiec") został wiernie odwzorowany High-Rise, wykorzystał podobny motyw, tyle, że w celu zobrazowania okrutnej i dystopijnej wizji, w której człowiek człowiekowi człowiekiem, a... zombie zombie zombie.

Jest takie bardzo mądre doświadczenie ze świata nauki, które zwie się Eksperymentem Calhouna, i które przeprowadzane za każdym razem dawało takie same rezultaty. Otóż, na cztery lata umieszczano w zamkniętym pomieszczeniu gromadę myszy, którym zapewniono wszystkie możliwe dogodności i luksusy życiowe. Myszy miały pożywienia pod dostatkiem, wodę, kołowrotki i inne szmery bajery. W pierwszej fazie gryzonie żyjąc w tym dobrobycie szybko się rozmnażały, dbały o swoje potomstwo i pławiły się w luksusach, słowem - sielanka. Ale z biegiem czasu zaczęły wykazywać coraz większą obojętność na prokreację i życie rodzinne. Zaczęły skupiać się głównie na samych sobie. Całymi dniami dbały więc głównie o swój wygląd, ciągle się myły, długo spały, jadły i srały. Były piękne, miały lśniące i miękkie futerka, do tego cały czas idealnie odżywione, no aż chciało się je pogłaskać i adoptować do domu. Tyle, że nie rodziły już małych myszek. Brzydziły się nimi, miały w dupie przyszłość swojego gatunku, aż w końcu po czterech latach wszystkie wymarły, po drodze jeszcze popadając w konflikty i wojując ze sobą. Czemu o tym wspominam? Ano dlatego, że High-Rise jest niemal książkowym odwzorowaniem Eksperymentu Calhouna. Oczywiście pod warunkiem, że potraktujemy go z dużym przymrużeniem oka. Skupia się on także na nieco innych aspektach życia i funkcjonowania w określonym stadzie, no ale jednak, nadal jest eksperymentem, tyle, że przeprowadzonym na ludziach. Nawet czasy akcji mniej więcej się ze sobą pokrywają, bowiem wspomniane doświadczenie zostało przeprowadzone w roku 1968, natomiast bliżej nieokreślona akcja filmu, sądząc po kostiumach, muzyce i samochodach, to także przełom lat 60 i 70.

Piękni i wysoko sytuowani społecznie nowobogaccy mieszkańcy Londynu wprowadzają się do nowoczesnego i luksusowego wieżowca, który zdaje się być ucieleśnieniem ich marzeń o dobrobycie, a przy okazji stanowi grubą kreskę odcinającą ich od plebsu z nizin społecznych żyjących gdzieś tam kilkadziesiąt pięter niżej. Mają tu wszystko co jest potrzebne do wygodnej egzystencji. Basen, siłownię, sporych rozmiarów market spożywczy, a nawet ogród na dachu, po którym jak gdyby nigdy nic biega sobie biały koń podkreślający status mieszkańców. Brzmi nawet nieco znajomo. W samej tylko Warszawie jest co najmniej kilka podobnych mieszkalnych projektów, a kolejne powstają jak grzyby po deszczu. Przyszłość jest dziś? A jakże.

Wheatley skupia się głównie na zobrazowaniu trzymiesięcznego okresu egzystencji mieszkańców wieży tuż po wprowadzeniu się głównego bohatera (Tom Hiddleston - chyba dopiero teraz tak na prawdę go polubiłem), na wspólnych seksistowskich libacjach lokatorów i szalonych imprezach, ale też ukazuje fragmenty życia rodzinnego i prywatnego poszczególnych mieszkańców. Jak łatwo się domyślić, ich sielanka oraz zabawa w bogatą burżuazję kończy się właśnie mniej więcej tak, jak w tym ostatnim odcinku Alternatyw, albo bardziej dosłownie - jak w eksperymencie Calhouna.

Rock'n'rollowa jazda bez trzymanki. Cycki, seks, przemoc, kokaina, jakieś opętane bachory latające po korytarzach, prawdziwa uczta dla smakoszy apokaliptycznych obrazów skąpanych w utopijnej treści, także dla fanów audiowizualnych popisów oraz wysmakowanych kadrów i ekstremalnego montażu ociekającego krwią. Ogląda się to wszystko, zaiste świetnie, jednak wolałbym doświadczyć nieco bardziej wyrazistej puenty, wykrzyknika, no choćby wielokropka, a tu wyszedł z tego najwyżej przecinek. Trochę szkoda, ale też w Wieżowcu J.GBallarda było podobnie, acz tam autor pozwolił sobie na nieco więcej w opisie procesu rodzenia się w głowach mieszkańców pogańskiego szaleństwa. W filmie był zaś duży przeskok, ciężko było dostrzec moment, w którym to szaleństwo się zaczęło. Po prostu jakby się wszyscy umówili i na raz zwariowali. Niemniej duży plus za chęci. To nie był łatwy tekst do przeniesienia na ekran. Chwała więc Wheatley'owi. Spłodził zdrowo popieprzony obraz, którego kinematografia zapamięta na lata. Przypomina mi nieco krzyżówkę American Psycho z Wideodromem. A to jest, sami chyba przyznacie, bardzo klawe towarzystwo.






IMDb: 6,1
Filmweb: 6,1




Mon roi
reż. Maïwenn, FRA, 2015
130 min. Best Film
Polska premiera: 15.01.2016
Melodramat



Cycki, wóda, football, samochody i melodramat. Co z tych pozycji nie pasuje do jestestwa stuprocentowego mężczyzny? Znaczy się do mnie? Brawo, zgadliście. Dlatego właśnie na dzień dobry postawiłem przy Mon roi wielgachny krzyżyk i to pomimo tego, że gra w nim mój jeden z ulubionych męskich akotrzyn (Vincent Cassel). Pomógł mi w tym także fakt, że jakiś kretyn (pozdro Best Film) przetłumaczył tytuł oryginalny na... Moją miłość. Bleh, no jak to brzmi? Jak przepis na koktajl z jarmużu w "Pani domu".

Ale po jakimś czasie, kiedy zaobserwowałem jego stale rosnące oceny oraz wysyp bardzo pozytywnych recenzji, a także kiedy kilka osób mocno mnie zachęciło do tego, abym się przemógł, no to się w końcu... kurwa przemogłem. I wiecie co? Było to jedno z najwartościowszych moich przełamań w ostatnim okresie. Maïwenn le Besco, francuska reżyserka, acz chyba bardziej znana jako aktorka, podeszła do przedstawienia damsko-męskiego związku... no jak to kobieta właśnie, głównie z punktu widzenia macicy, permanentnego bólu głowy i braku umiejętności parkowania równoległego tyłem. Ale, niech mnie gęś, tym razem było to całkiem chwalebne i pożyteczne także z punktu widzenia mężczyzny, który jak powszechnie wiadomo, zawsze ma inny punkt widzenia na kobiece histerie i paranoje. A przynajmniej powinien. A tu o dziwo, autentyk, doliczyłem się mnóstwo wspólnych mianowników pomiędzy nami, wiecznie skłóconymi i którzy zupełnie przy okazji, żyć bez siebie nie możemy.

Niespecjalnie urodziwa (acz o gustach... to wiadomo) babeczko-prawniczka (Emmanuelle Bercot) poznaje w nocnym klubie amanta, przystojniaka i lovelasa, prywatnie właściciela restauracji. Klasyka. Pies na baby. Typowy przedstawiciel gatunku, który lubi budzić się co ranek z inną samicą (a kto nie lubi?). Z pozoru nie ma między nimi punktów stycznych, no bo gdzie taka przeciętna babeczka, acz zgoda - nie głupia, do takiego paryskiego Amaro, który może mieć każdą? A jednak. Coś zaiskrzyło, acz odnoszę wrażenie, że takie historie zawsze trafiają się tylko w filmach.

Przechodzimy więc wraz z nimi przez cały proces miziania się, począwszy od tego najfajniejszego, czyli zwierzęcy seks, odkrywanie siebie nawzajem, śmiechy, zabawy i raz jeszcze zwierzęcy seks, przez etap kolejny, już mało fajny, czyli znudzenie, zmęczenie materiału, kłótnie i zdrady. Niby nihil novi, a jednak. Czuć tu świeżość i mądrość w sposobie przekazywania emocji. Maïwenn zbudowała nietuzinkowe relacje pomiędzy naszą parą gołąbków, które nasiąknięte czasem patologią, czasem nienawiścią, a czasem czystą miłością i fascynacją przedstawiają obraz współczesnych związków. Mon roi, czyli mój król, to opowieść o sile pożądania i przyciągania, która jest czasem silniejsza niż nakazuje zdrowy rozsądek. Świetne studium ludzkich meandrów uczuciowych, z którego można wyciągnąć wiele dobrego i mądrego. W tej historii odnajdywałem bardzo dużo podobieństw do Scen z życia małżeńskiego Bergmana. To trochę taki współczesny ich sequel. Inteligentne i całkiem ładne kino. Nie tylko do obejrzenia razem ze swoją kobietą. Z cudzą można to zrobić również :)







IMDb: 7,1
Filmweb: 7,3




W samym sercu morza
reż. Ron Howard, USA, AUS, ESP, GBR, CAN, 2015
121 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: 4.12.2015
Dramat, Przygodowy



Pierwszą szantą jaką nauczyłem się na pamięć i którą to potem sam na kolejnych obozach żeglarskich śpiewałem, a nawet grałem na gitarze, ku chwale rozkochanych we mnie niewiast, zwała się „Śmiały harpunnik”. Opowieść o dzielnych i legendarnych łowcach wielorybów. Do dziś jest to jedna z moich ulubionych szant, acz możliwe, że to głównie przez to, że kojarzy mi się ona z taką jedną Martą z Gdańska (odezwij się, jeśli to czytasz), z którą to na tle tej szanty i przy ognisku oraz gwiaździstym niebie wymienialiśmy się poprzez usta naszymi płynami ustrojowymi. A może miała na imię Magda? Yyy... no nieważne.

Tak więc na dzień dobry W samym sercu morza miał u mnie dużo łatwiej. Klimaty marynistyczne i żeglarskie w kinie nie pojawiają się specjalnie często, a już te przyjemnie zobrazowane ukazują się na dużym ekranie tak jak nasza reprezentacja na wielkich turniejach piłkarskich, raz na ruski rok. Jako zapalony żeglarz odczuwam więc wieczną za nimi tęsknotę, dlatego bardzo ucieszyłem się na wieść o tym, że Ron Howard, który czego ostatnio nie dotknie, to zamienia w kasowy przebój, bierze się za ekranizację powieści Nathaniela Philbricka o tym samym tytule. Historia wielorybniczego statku Essex, oraz jego zderzenie z ogromnym kaszalotem w roku 1820 jest dla całej żeglarskiej braci niekwestionowaną legendą, której dorównać estymą może co najwyżej zderzenie Titanica z górą lodową, a i tak to nie ten sam poziom kultu. O statku Essex i jego załodze ułożono już wiele pieśni i szant, już od niespełna dwustu lat historia ta ciągle jest obecna w świadomości żeglarzy na całym świecie. Dramatyczna walka o przetrwanie załogi rozbitego statku stanowiła także inspirację dla Hermana Melville'a, który na jej podstawie spłodził nie mniej kultowego Moby Dicka. Tak więc historia ta zdecydowanie zasłużyła na przeniesienie na duży ekran.

Ron Howard oczywiście podszedł do tego zadania w sposób dla siebie typowy, czytaj - iście hollywoodzki. Przedstawił tą historię według niemal identycznego szablonu z którym mieliśmy do czynienia w jego wcześniejszym Wyścigu. Szczypta adrenaliny, liczne nawiązania historyczne i biograficzne, dużo świetnych zdjęć, szybki montaż i sprawna realizacja, ale przede wszystkim emocje, bardzo dużo przyjemnie łechtających moje podniebienie emocji. I pomimo tego, że jest tu tym razem nieco więcej formy, a tak jakby nieco mniej treści, to jednak żeglowało mi się z tymi chłopakami po oceanie wprost bajecznie. Wielka legenda doczekała się w końcu całkiem wielkiego filmu i za to chylę Howardowi czoła, ahoj.






IMDb: 7,0
Filmweb: 6,8





Deadpool
reż. Tim Miller, USA, CAN, 2016
108 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 12.02.2016
Komedia, Akcja, Sci-Fi



Nie cierpię całego uniwersum Marvela. W ogóle się w nim nie odnajduję, czuję się w nim zagubiony niczym osiemdziesięcioletni staruszek trzymający w rękach po raz pierwszy w życiu tablet od Apple. Czasem to wręcz boję się otworzyć lodówkę, żeby nie wyskoczył z niej Kapitan Ameryka, czy inny X-Men. Ponoć mężczyźni to wieczne, duże dzieci, ale ja to w tym momencie publicznie dementuję. Za dzieciaka owszem, lubiłem komiksy Marvela, nawet miałem ich parę, ale dziś, te dwadzieścia kilka lat później, na dużym ekranie pokazuję im wszystkim serdeczny, znaczy się środkowy palec. No sorry, ale z tego się jednak wyrasta i mam szczerą nadzieję, że w tym odczuciu nie jestem osamotniony.

Uważam, że w ogromnej większości przypadków idealnym środowiskiem dla komiksowych bohaterów są... komiksy właśnie. Dlatego Deadpool na starcie nie miał ze mną łatwo. Oj nie miał. Od razu sklasyfikowałem go jako „nie interesuje mnie, obejrzę za jakiś czas w telewizji, albo najlepiej w ogóle”, ale w międzyczasie świat oszalał, co ja gadam, ocipiał. Przez kilka dni nawet nie wchodziłem na fejsa, bo wszędzie był ten wredny chuj w czerwonym kombinezonie. I kiedy tak już myślałem o porzuceniu pracy i emigracji w Bieszczady machnąłem ręką i w myśl zasady "czym się strułeś, tym się lecz" naraziłem swoje oczy i uszy na pewny gwałt. Ale nic z tego. Nikt mi niczego niepożądanego w oczodoły nie wsadził. Mało tego, nawet trochę polubiłem tego świra Deadpoola, acz wódki to jednak wolałbym z nim nie pić.

To całkiem niezła i nie takich znów najniższych lotów (jak to mają mieć w zwyczaju inne marvelowskie kinowe epopeje) rozrywka, a także całkiem zabawnie zrobiona beka z super herosów zapodana w sosie chilli. Odnoszę nawet wrażenie, acz z pewnością mylne, że film ten został skonstruowany właśnie dla takich jak ja - wrogów klasycznych opowieści o bohaterach w kombinezonach i tych pryszczatych gimnazialistów - fanów Marvela. Oczywiście, że między wierszami oraz pomiędzy jednym rechotem a drugim wybuchem szaleństwa jest tu sporo tego wszystkiego, czego w herosach nienawidzę najbardziej, czyli te infantylne napierdalanki, brak logiki i spójności akcji, oraz te spektakularne, nietrzymające się kupy wybuchy, ale w tym konkretnym przypadku jakoś mi to specjalnie nie przeszkadzało. Całkiem pokaźnych rozmiarów mości czarny humor stanowił miękkie lądowanie dla tych wszystkich debilizmów. Trawienie miałem więc po nim całkiem w pytkę. Biję się więc publicznie w pierś i zwracam kawałek zajumanego przeze mnie honoru wszystkim jarającym się Deadpoolem, no ale żeby nie było też znów tak za słodko - nigdy więcej. Chciałbym, aby na tym poprzestano, ale jak wszyscy doskonale wiemy, nie ma na to najmniejszych szans. Trudno. Nadal pozostaje mi więc opozycja i własnoręcznie przygotowany transparent  z napisem: "Precz z Marvelem!"






IMDb: 8,2
Filmweb: 7,8




Fusi
reż. Dagur Kári, ISL, DEN, 2015
94 min. Against Gravity
Polska premiera: 19.02.2016
Dramat, Czarna komedia


Zawsze uważałem, że Islandia to stan umysłu. Ktoś, kto rodzi się na tej odległej, zimnej i pełnej gejzerów wyspie wikingów, ostatniej zaludnionej przez białego człowieka w Europie, na swój sposób staje się wybrańcem Boga, lub też jego odszczepieńcem. Swego czasu, czyli mniej więcej w okolicach 2003 roku, kiedy to po raz pierwszy miałem styczność z reżyserem Dagurem Kari (Noi Albinoi), siedziałem już po uszy w fascynacji tą wyspą. Koniecznie chciałem ją odwiedzić, w sumie to nadal mam na nią chrapkę. Słuchałem też i robię to zresztą nadal Bjork, Sigur Ros, Mum, czy Gus Gus, oraz byłem pod wpływem 101 Reykjavik Baltasara Kormakura. Jak na wyspę o ludności całkowitej porównywalnej z Bydgoszczą, miejscowi mają w sobie nad wyraz ogromny potencjał twórczy. Nie wiem skąd biorą się ich talenty, może to z surowych powodów klimatycznych, albo po prostu w grę wchodzą uwarunkowania genetyczne odziedziczone po dzielnych i walecznych Wikingach - nie wiem. W każdym bądź razie filmy robią też niezłe, bardzo charakterystyczne dla szeroko rozumianej kultury skandynawskiej, niemniej na ich ogólnym tle kino islandzkie w szczególności przypada mi do gustu.

Wspomniany Dagur Kari, przy okazji także muzyk i multiinstrumentalista jest chyba najbardziej znanym przedstawicielem nurtu współczesnej islandzkiej kinematografii. Oprócz wspomnianego Noi Albinoi jest autorem także m.in. świetnych Zakochani widzą słonie oraz Dobre Serce. Dlatego z wielką przyjemnością i ufnością sięgnąłem po jego najnowszy tytuł - Fusi.

I jak przystało na Kariego jest to typowa, słodko-gorzka opowieść o niedojrzałym czterdziestolatku, pracowniku lotniska, który żyje z mamą w małym mieszkaniu. Jego pasją jest modelarstwo i w zasadzie to wszystko. Nigdy nie był poza Islandią, nie ma dziewczyny, w pracy kumple się z niego śmieją, a jego stara pieprzy się czasem w kuchni z jakimś nowym"wujkiem". Fusi jest więc takim życiowym outsiderem i niedorajdą, w dodatku tłuściutkim. To idealny punkt wyjściowy do wywrócenia jego życia do góry kołami i to według klasycznego wzoru skandynawskich czarnych komedii. Jest sporo humoru, groteski, ale także emocji i takiej, jakby to nazwać, życiodajnej energii, która daje pozytywnego kopa nie tylko naszemu nieporadnemu bohaterowi, ale także odbiorcom filmu. Zacny klimat, fajne zdjęcia, oryginalne dialogi i liczne, absurdalne sytuacje czynią z filmu pozycję obowiązkową dla miłośników skandynawskiej kinematografii. Dagur Kari, co mnie bardzo cieszy, nadal jest w wysokiej formie i niech bogowie; potężny Thor i wszechmogący Odyn dodadzą mu sił i energii, żeby tak było jeszcze przez wiele następnych lat.






IMDb: 7,5
Filmweb: 7,4



Lobster
reż. Yorgos Lanthimos, GRE, FRA, GBR, IRL, 2015
118 min. United International Pictures
Polska premiera: 26.02.2016
Dramat, Sci-Fi


„Nudny w chuj”, „Nie no, daj spokój, straszne gówno”, „Zupełnie nie wiem o co w nim chodziło”, „Ty to serio jakiś pojeb jesteś. Przecież to jest fatalny film!”. Te i im podobne epitety padały z ust moich znajomych zaraz po usłyszeniu ode mnie, że Lobster, to w gruncie rzeczy bardzo dobry film i że generalnie to go polecam (wiem wiem, zmień znajomych - dzięki). No cóż, najwidoczniej rzeczywiście jestem pojebem, w zasadzie to żadna dla mnie nowość, także zapewne dla większości moich interlokutorów, ale w aspekcie stricte kinematograficznym uznaję to za komplement. Zresztą, tak na marginesie i w tajemnicy wam powiem, że w niekinematograficznym również.

Na Lobstera czekałem z bardzo dużymi nadziejami. Film ten chyba nawet otwierał na początku stycznia moją noworoczną listę najbardziej oczekujących tytułów. Anglojęzyczny debiut Greka Lanthimosa już tylko przy pomocy zwiastunów zapowiadał się co najmniej tak samo dobrze jak jego głośny Kieł, którym to sześć lat temu (poważnie? To już 6 lat?) zachwycałem się wraz z całym światem, a raczej z tą pojebaną jego częścią, wszak i on ochrzczony został produkcją uszytą na miarę tych niezupełnie normalnych ludzi. Cóż. Nic na to nie poradzę. Lubię pojebane filmy. Życie samo w sobie jest ciężkie i sfiksowane, bardzo mnie więc raduje fakt, że ktoś o tym po prostu czasem nakręci film. Ja generalnie cenię śmiałe filmowe projekty, w których absurd, niedorzeczność, surrealizm i czarny humor podają sobie ręce i idą razem na lufę, a Lanthimos idzie z nimi najczęściej od razu na pół litra. W nadmiarze ugrzecznionych politycznie, merytorycznie i realizacyjnie produkcji każde ekranowe dziwadło jest godne naszej uwagi.

Lobster siłą rzeczy musiał zmierzyć się z wielkością Kła. Być może, już jako międzynarodowa produkcja z wielkim budżetem i pierwszoplanowymi aktorami także skazany był na jego przebicie, co na swój sposób już na starcie było trudne i raczej bezcelowe. Dla mnie wystarczyłoby jednak, aby Lobster był przynajmniej tak samo dobry. I był. Jest dobry, ale co mnie cieszy najbardziej, jest tak samo absurdalny i wyobcowany. Wbrew pierwszemu wrażeniu stara się mądrze, acz z nieco wisielczym humorem komentować otaczającą nas rzeczywistość z punktu widzenia nie tak znów odległej wizji przyszłości, tej zimnej, odczłowieczonej i humanitarnie obcej. To także bardzo śmiały komentarz ludzkich fobii, pragnień i przekleństw. Kontestuje modną i jakże popularną w dzisiejszej cywilizacji zachodniej samotność. Przyrosty naturalne w państwach teoretycznie rozwiniętych od dziesięcioleci lecą na łeb i szyję, stąd między innymi kryzys migracyjny na naszym kontynencie, który z roku na rok będzie zyskiwał na sile ośmieszając przy tym nasz utopijny zachodni model egzystencjalny.

Odważny Grek w pewnym sensie, acz rzecz jasna niedosłownie, ściśle do tego nawiązuje, ale zabiera się do tego tak jakby od dupy strony. Przedstawia wizję nieodległej przyszłości, w której społeczeństwo jest już niemal doszczętnie wyprane z emocji i uczuć. Zatracone jest ono w nihilistycznej kulturze bytu i nie potrafi samodzielnie funkcjonować. Zakazy i nakazy, to wolno, tego nie wolno. Ludzkość, niemal bez oporu poddaje się rygorystycznym wytycznym narzucanym jej przez apodyktyczne rządy, które w tym konkretnym przypadku nie tolerują życia w liczbie pojedynczej. Umiera ci żona? Trudno, musisz natychmiast znaleźć nowa partnerkę, masz na to kilkanaście dni. Jeśli nie znajdziesz, zamienimy cię w dowolnie wybrane przez ciebie zwierzę, tak jak np. twojego brata, który jest dziś psem. Absurd? Niedorzeczność? Oczywiście że tak, ale to także symbol opresji, oraz jednocześnie punkt zapalny i zwrotny, pewnego rodzaju wyraz buntu przeciw politycznemu, lub też fanatyczno-religijnemu zniewoleniu. To donośny głos sprzeciwu wobec próby narzucaniu społeczeństwom jedynej słusznej wizji świata. Lobster, to w moich oczach film głównie o sile buntu i bezkompromisowej walce o wolność oraz duchową i mentalną niepodległość. Znajdą w nim paliwo rakietowe dla siebie zarówno prawicowi wolnościowcy, środowiska LGBT, weganie, miłośnicy zwierząt, wojownicy o zachowanie lasów tropikalnych, czy też zniewoleni komunistycznym reżimem mieszkańcy Korei Północnej. Szalenie uniwersalne kino, trudne - zgoda - pojebane - zgoda po dwakroć, ale jednocześnie mądre i nawet zabawne. Bardzo rzadko trafiają nam się w przyrodzie takie rodzynki. Dlatego smacznego życzę. Niżej podpisany, autor pojebany.






IMDb: 7,2
Filmweb: 6,9




Syn Szawła
reż. László Nemes, HUN, 2015
107 min. Gutek Film
Polska premiera: 22.02.2016
Dramat


Na koniec film o którym napisać jest mi cokolwiek mądrego najtrudniej. Powyżej było trochę śmiechu, trochę absurdu, surrealizmu, niedorzeczności i miłości, a tu raptem jebut, Holokaust. Trudno jest powracać do tych ekstremalnie ciężkich i ludzkich dramatów z czasów, kiedy przez kilka/kilkanaście lat niepodzielnie rządziło na tym padole zło. Obozy koncentracyjne, masowa eksterminacja ludności, dramaty jednostek, śmierć i stęchlizna. O tym wszystkim powstały już setki produkcji filmowych, napisano tez tysiące książek. Cóż można więcej dodać w tej materii? Ale Węgier László Nemes udowadnia, że w całym tym dantejskim piekle o którym cały świat próbuje zapomnieć zawsze znajdzie się jakiś temat godny uwagi, który zasługuje na swoje pięć minut i który ponownie wywróci nasze prywatne definicje na temat człowieczeństwa na lewą stronę, połamie je, zbeszcześci, połknie i wypluje wraz z żółcią.

Syn Szawła jest filmem ekstremalnie ciężkim w odbiorze, ale jednocześnie szalenie bezpośrednim i realistycznym w przekazie treści. Bardzo wyciszony i ascetyczny obraz, który skupia się na prostych ludzkich instynktach takich jak przetrwanie, wiara, miłość i nienawiść. W każdej minucie tego filmu czuć zapach palonych ciał, odoru i stęchlizny, które mimowolnie nam towarzyszą. Autorzy niczego nie tuszują. Celowo i w bardzo naturalny sposób ukazują całe zło i traumę tamtych dni oraz ludzi opuszczonych przez Boga. Sytuacja wydawać by się mogła bez wyjścia. Od początku wiadomo jak skończą "goście" hitlerowskiego obozu pracy, a jednak w całym tym syfie tli się jakaś nikła iskierka człowieczeństwa, którą wraz z głównym bohaterem za wszelką cenę chcemy ochronić przez wiecznym zgaśnięciem.

Ojciec żyd, jako nieco bardziej uprzywilejowany kapo próbuje pochować w obozie swojego syna według judaistycznego zwyczaju. To bezsprzecznie ostatnie zadanie w jego życiu chce doprowadzić do końca jak należy, ku naturalnym przeciwnościom losu oraz pokrętnej logice. A że nie jest łatwo? W tych warunkach ciężko jest nawet oddychać, dlatego cieszę się, że takie filmy powstają. Niech współczesna ludzkość widzi i wie, że jeśli się nie ogarnie, to takie sceny powrócą i to szybciej niż później. Ważny film, ale do geniuszu wiele brakuje. Po prostu pozycja jedna z wielu istotnych oraz wrażliwych na cudze nieszczęście, która wpisuje się w klasyczny żydowski schemat mający na celu podtrzymywanie za wszelką cenę nad lustrem wody pamięci o holokauście. Otrzymany w lutym Oscar tylko potwierdza tezę, w której to bardzo liczna w USA społeczność żydowska zrobi wszystko, żeby przy pomocy swojego holokaustu osiągać swoje cele strategiczne. Niemniej w tym konkretnym przypadku i na całe szczęście, uhonorowany film jest zwyczajnie dobry i tak jakby lokowany ponad religijnymi oraz politycznymi podziałami. Brawo Wy, bracia Madziary.





IMDb: 7,6
Filmweb: 7,2