piątek, 26 lutego 2016

Wujek Ekran rozdaje Oscary 2016

Pokój
reż. Emma Donoghue, IRL, CAN, 2015
118 min. Monolith Films
Polska premiera: 26.02.2016
Dramat


To był jedyny z wybranych przeze mnie filmów na ostatnim Warszawskim Festiwalu Filmowym, którego na pół godziny przed seansem musiałem odpuścić z przyczyn nazwijmy to wyższych (tak, kobieta). Jak na złość okazało się zaraz, że Pokój zgarnął tytuł najlepszego filmu według jak zawsze wymagającej publiczności, do tego świetnie oceniła go także krytyka. Mało tego. Amerykańska Akademia nominowała go do Oscara. No cóż. Peszek. Obejrzałem go więc te kilka miesięcy później, a w międzyczasie zdążyłem nabrać pewności, że pozycja ta jest solidna i zwyczajnie dobra. W związku z powyższym, co zrozumiałe, wypadało od Pokoju oczekiwać więcej. No więc oczekiwałem.

I to był błąd. Bez tak wysoko zawieszonej poprzeczki film z pewnością wszedłby mi zdecydowanie lepiej i głębiej. Ups. Mało sztywne zestawienie. No więc po prostu lepiej. Niestety po seansie zostało nas na placu boju dwóch. Ja oraz lekki niesmak, taki wiecie, jak po całonocnej libacji i mieszaniu trunków. Historia oczywiście zacna i ciekawa. Scenariusz to mocny kandydat w kategorii adaptacji, i chyba właśnie tu daję Pokojowi największe szanse w wyścigu po Oscary. Bardzo sprawnie zostały skonsolidowane a także upchane w małym, szczelnym pomieszczeniu ludzki dramat i emocje. Mały chłopiec (Jacob Tremblay) dał aktorski popis, zgoda, ale już jego wychwalana przez wszystkich matka (Brie Larson) bez przerwy działała mi na nerwy. Ok. Ja wszystko rozumiem. Taka rola. Załamanie nerwowe, psychiczne zawiechy, tak brutalne wydarzenie musiało przełożyć się na ogólny stan psychiczny, fobie, ataki, histerię, niemniej nie mogłem jej zdzierżyć, zwłaszcza w drugiej części opowieści.

Oczywiście niewiele to zmienia w moim finalnym odbiorze. A ten był zwyczajnie dobry. Film jest poprawny, troszkę emocjonujący i momentami wstrząsający, nie zamierzam wytaczać przeciw niemu ciężkich dział. Ale nic ponadto. Przetrawiłem go w sposób dość bezrefleksyjny, a chyba nie powinienem. Bardzo podobała mi się pierwsza część filmu. Relacja matki z synem, sposób tłumaczenia i opisywania mu świata, którego nigdy nie widział. Instynkt przetrwania, knucie planu ucieczki. Tak, to było interesujące i dobre. Ale druga część, już po uwolnieniu, totalnie mnie rozczarowała i znudziła. Nie, to nie jest arcydzieło, o które od miesięcy ociera się w ocenach. To po prostu dobry film. Tak jak szot wódki - na jeden raz.

4/6

Mój typ Oscarowy: 2 nagrody
Real: 1 nagroda



Sicario
reż. Denis Villeneuve, USA, 2015
121 min. Monolith Films
Polska premiera: 25.09.2015
Dramat, Kryminał


Denis Villeneuve to dziś już Gość przez duże G. Ziomale z osiedlowych ławek przed blokiem nazwaliby go pewnie bratem i pozwolili mu zjarać z nimi blanta. Kanadyjczyk wyrósł już z wieku szczenięcego, w którym to szokował niezwykłą dojrzałością i mądrością, jakimi raził po oczach w kapitalnych Pogorzelisku, Labiryncie i Wrogu. Ale to już przeszłość. Teraz przyszła pora na konfrontację z punktu widzenia wieku dojrzałego. Dostał więc od Hollywood kosztowne zabawki za trzydzieści baniek i powiedziano mu - masz chłopie, baw się i rób co chcesz, tylko uważaj, nie zawiedź nas.

Z tak postawionego zadania Villeneuve wywiązał się bez zarzutu. Na mocne cztery z plusem. W światowych Boxoffice'ach tabelki w Excelu biją brawo i mrożą szampana, wszak film nadal jeszcze na siebie zarabia, a trzy nominacje do Oscara dodają mu tylko dodatkowych punktów do ogólnej zajebistości. W zasadzie facet mógłby już dziś powiedzieć: „melduję wykonanie zadania”. Tyle, że według mojej szkolnej skali ocen nie poszło mu aż tak dobrze. Tak, wiem, cały świat w tym momencie właśnie zadrżał w podstawach i zamarł z przerażenia. Sicario jest perfekcyjnie niepokojący, także bardzo wciągający i niezwykle klimatyczny, ma w sobie też wiele z typowych cech charakterystycznych dla kina Kanadyjczyka. Np. to, że jesteśmy długo prowadzeni przez niego za rączkę, by na koniec nam ją bezceremonialnie pragnął odrąbać tępym scyzorykiem. Cholernie szanuję tak bezczelnych reżyserów.

Gdybym nie widział jego wspomnianych wcześniejszych tytułów, zapiałbym nad Sicario z zachwytu, tak jak uczyniła to reszta wszechświata i okolic. Ale niestety widziałem. Tzn. jakie niestety? Niestety dla Sicario rzecz jasna. To zdecydowanie mniejszy rozmiar kaloszy. Zabrakło mi tu głównie elementu zaskoczenia i nieprzewidywalności, oraz tego trudno definiowalnego odczucia satysfakcji. Czułem się trochę znużony, a finalnie niezaspokojony. Dziwny stan. Masz przed sobą fajną cycatą laskę, Anię, czy tam Ewę, nawet nie pamiętasz jej imienia, grunt, że chętną na igraszki, a ty po 20 minutach obiecującej gry wstępnej zasypiasz w skarpetkach. Zdarza się najlepszym, wiadomo, ale jednak wstyd. Cóż... To dobre kino, acz bardziej kino domowe. W sam raz do uśpienia. Mojego lub jej.

4/6

Mój typ Oscarowy: 1 nagroda
Real: Zero


Creed
reż. Ryan Coogler, USA, 2015
133 min. Forum Film Poland
Polska premiera: 8.01.2016
Dramat, Sportowy


Mam ogromną słabość do Rocky’ego. Jest ona tym większa, im robię się starszy. Z wiekiem staję się coraz bardziej sentymentalny, do głosu dochodzą jakieś durne tęsknoty i inne dziwki. Za dzieciaka wiadomo, totalne szaleństwo i kult. Potem lekkie znudzenie ikonami kina lat 80-tych, świadome zbesztanie ich w swoim łbie, oraz rozpaczliwe poszukiwanie w kinie nowych bohaterów.

Potrzebowałem wielu lat, by kategorycznie stwierdzić, że większych herosów jak oni nie ma i nigdy już chyba nie będzie. Dzieciństwo dzieciństwem, sentymenty sentymentami, z pewnością mają w tym aspekcie wiele do powiedzenia, ale jak oglądam po raz kolejny takiego Rocky’ego, to aż się we mnie gotuje i mam ochotę zalać samym sobą kubek z herbatą. Patos, charakterystyka postaci oraz klarowny podział na dobro i zło jest w tym kinie nieśmiertelne. Właśnie na tym bazowały sportowe filmy lat 80-tych, może i do bólu przewidywalne oraz szalenie proste w konstrukcji, ale dziś, gdy tylko ktoś współczesny świadomie nawiąże do nich i to garściami, to niemal za każdym razem chwytają za serce, czego najlepszym dowodem są Zapaśnik, Southpaw, czy Za wszelką cenę. Ludzie chyba po prostu ciągle tęsknią za tego typu emocjami. Są jedyne w swoim rodzaju. Proste i nieskomplikowane, a przy tym cholernie szczere.

Creed podąża więc tą samą ścieżką chwały. Nie tyle czerpie garściami z oryginału, co staje w szranki z jego kontynuacją. Rocky Balboa żyje, dalej prowadzi swoją restaurację w Philadelphii, a na ulicach i w knajpach na całym mieście widoczne są zdjęcia i graffiti z jego podobiznami. Może jest już nieco podstarzały i obolały ale to ciągle ten sam szczery, skromny i zabawny facet. W filmie mamy do czynienia z niemal identycznym klimatem oraz schematami charakterystycznymi dla sportowego kina, także te same aspekty psychologiczne, walka samego z sobą, upadek, potknięcie, ciężka praca i walka o zwycięstwo oraz powrót w chwale. Co prawda na pierwszym planie nie ma już Rocky'ego, tylko młody Adonis "Creed" Johnson, syn Apollo Creeda, ale tak po prawdzie, to niczego w tej sadze nie zmienia. Dla mnie Creed to Rocky, tylko kilkadziesiąt lat później. Nadal budzi we mnie te same emocje. I chyba właśnie o to chodziło jego twórcom.

To fantastyczne uczucie móc ponownie zobaczyć na ekranie Sylvestra Stallone, który nie musiał specjalnie grać ani udawać. Był sobą. Po prostu. Rocky to on, dosłownie i w przenośni. Oglądając Creed czułem się trochę jak na Przebudzeniu Mocy. Po dłuższej przerwie ponownie doświadczyłem powrotu bohaterów i emocji jakie towarzyszyły mi w latach szczeniackich. To absolutnie świetne nawiązanie do lat dzieciństwa w których raczkowała moja fascynacja kinem. Ale Creed to coś więcej niż tylko kubeł zimnej wody polany na rozgrzane sentymenty. On idzie krok dalej. Nie tylko nawiązuje do lat minionych, ale też kreuje coś zupełnie nowego i z dumą przekazuje pałeczkę w sztafecie pokoleń. Wielki film, mimo, że odrysowany od kalki.

5/6

Mój typ Oscarowy: 1 nagroda
Real: Zero




Most szpiegów
reż. Steven Spielberg, USA, 2015
141 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 27.11.2015
Dramat, Thriller, Polityczny


Steven Spielberg jest jak uznana marka drogiego alkoholu. Po pierwszym łyku wiesz już, że to właśnie ten smak, jedyny i niepodrabialny, dobrze ci znany i trudny do osiągnięcia przez innych producentów. Podobnie jest z jego filmami. Już po pierwszych kadrach czuć jego rękę, a w trakcie dalszej penetracji taśm filmowych ciągle dostrzega się multum schematów jakimi ten zasłużony dla amerykańskiej kinematografii reżyser od lat się posiłkuje. W każdej jego ekranizowanej historii zawarta jest jakaś szczypta magii, a między słowami lokowane są drogowskazy moralne. Zgoda, nie zawsze się z nim zgadzam, Spielberg jest dla mnie nieco za miękki i zbyt politycznie poprawny, momentami wręcz familijny, ułożony i aż za grzeczny, a ja lubię w kinie odrobinę brudu. Niemniej Spielberg zrewolucjonizował przemysł filmowy, wrzucił mu drugi i od razu piąty bieg. Już na zawsze wpisał się złotymi nićmi w historię światowej kinematografii. Nie sposób mu tego nie przyznać. Nie sposób nie szanować.

Dlatego cieszę się, że po kilku słabszych produkcjach powrócił wreszcie na swoje właściwe tory. I to nie przy pomocy dinozaurów, rekinów, czy innych kosmitów, po prostu zatańczył po swojemu z babcią historią. Most szpiegów, to kino historyczne oparte na faktach ze szpiegowskim pazurem i klimatem z czasów zimnej wojny. Na pierwszy rzut oka ciężkostrawne gatunkowo, bynajmniej nie dla każdego, ale przecież to Spielberg, ikona amerykańskiej popkultury, człowiek, który ma w sobie coś z MacGyvera – z każdej historii ulepi boxoffice’owy wyjadacz. Facet ma wyjątkowy dar do przekładania zawiłych historii na język kina przyswajalnego, niekonfliktowego i rozrywkowego.

Most szpiegów jest trochę taką ciepłą kluchą, która w szponach zimnej wojny i szorstkiego podziału na białe i czarne potrafi jednak wyciągnąć z kapelusza typowego Spielberga. Bardzo pomaga mu w tym Tom Hanks, który nawet w najbardziej dramatycznej roli potrafi być zarazem śmiertelnie komiczny oraz ironiczny. Razem zbudowali ważną historię opartą na faktach, która jednocześnie stała się uniwersalnym wytrychem do drzwi prowadzących do ludzkiej godności i sprawiedliwości. Miłe, przyjemne, nieco podniosłe i z godnym patosem, a jednocześnie bardzo lekkostrawne. Klasyczny Spielberg. Świat kina bez niego byłby potwornie nudny.

4/6

Mój typ Oscarowy: Zero
Real: 1 nagroda



Spotlight
reż. Tom McCarthy, USA, 2015
128 min. United International Pictures
Polska premiera: 5.02.2016
Dramat, Obyczajowy


Największym moim problemem po obejrzeniu tego, bez wątpienia świetnego filmu jest beznamiętny wkurw spowodowany smutną konstatacją z powodu tego, że coś, co jest mi ideologicznie bliskie, oraz w co usilnie próbuję ciągle wierzyć i na jego podwalinach budować sens swojej bytności, jest w pewnym stopniu zakłamane i zgniłe od środka. Z początku unikałem tego filmu jak ognia, nie bardzo chciałem się zagłębiać w ten temat, wiedziałem czym to się skończy. Nie to, że świadomie odrzucam od siebie fakty, po prostu bałem się pogromu. Intensyfikacji i celowego grania na jedną nutę, słowem - dojebania kościołowi za wszelką cenę. W imię zasad.

Na szczęście tak nie jest. I właśnie to jest najmocniejsza strona Spotlight. Twórcy skupili się na aspekcie merytorycznym, na pieczołowitym odwzorowaniu pracy dziennikarzy śledczych, na kropli, która drąży skałę. Skandal pedofilski w kościele bostońskim, a raczej jego skala rzecz jasna szokuje, boli i zwyczajnie wkurwia, ale wszystkie fakty przedstawione są w sposób uczciwy. Oglądając film miałem wrażenie, że czytam fachowy i rzetelnie napisany artykuł w gazecie. Bezstronny i bez tak mocno obecnej w polskich mediach manipulacji faktami oraz stawiania tez zgodnych z linią redakcji.

A kościół? Tworzą go po prostu ludzie, a ci od zawsze byli i są nadal niedoskonali, ułomni i słabi. Popełniają błędy, wszyscy i bez wyjątku. W zasadzie w moim osobistym podejściu do wiary nie potrzebuję pośredników, zwłaszcza tych ludzkich, unikam ich trochę tak jak przedstawicieli handlowych, domokrążców i świadków Jehowy. Poznałem jednak i znam nadal kilku wspaniałych księży, którzy wykonują kawał kapitalnej duszpasterskiej roboty. Staram się więc podchodzić do tego tematu w sposób pragmatyczny, wybiórczy i zdystansowany. Zło w kościele było od zawsze i będzie mu towarzyszyć wiecznie. Zło trzeba zwalczać, eliminować i nazywać po imieniu, to nie podlega żadnej dyskusji, ale też szlag mnie trafia, jak samozwańczy ateiści i antyklerykaliści, którzy tak przy zupełnej okazji chętnie obchodzą Boże Narodzenie i Wielkanoc, wrzucają cały kler do jednego worka z napisem ZŁO WCIELONE.

Staram się więc wierzyć w to, że są to tylko zgniłe owoce kilku jabłoni i że nadal jest ich stosunkowo niewiele w skali całego sadu. Końcowe napisy, w których wymieniono wszystkie afery pedofilskie zarejestrowane w kościele katolickim i to na całym świecie, mocno mnie jednak zabolały. Ogarnia mnie bezsilność i złość. Niemniej, mimo wewnętrznego i duchowego oporu cieszę się, że film ten powstał. Jestem zwolennikiem prawdy, choćby tej najbardziej bolesnej. Rad jestem, że pojawiły się w nim prawdziwe nazwiska, zdarzenia i fakty. Z całą stanowczością należy się przeciwstawiać złu, ale też nie popadać ze skrajności w skrajność. Osobiście dalej będę bronił dobrego imienia kościoła, wszak w dobie kryzysu wiary, rozszerzania się moralnego nihilizmu, lewackiej demagogii oraz najazdu Islamu na Europę, jest on suwerenem i gwarantem przetrwania standardów cywilizacji zachodniej, w której się przecież wychowaliśmy.

4/6

Mój typ Oscarowy: 3 nagrody
Real: 2 nagrody




Brooklyn
reż. John Crowley, IRL, CAN, GBR, 2015
105 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 19.02.2016
Melodramat


Film obejrzałem tylko z dwóch powodów. Pierwszy nazywa się Nick Hornby, czyli autor scenariusza, do którego od wielu lat mam słabość jako powieściopisarza. A drugi wabi się "trzy nominacje do Oscara" oraz moje coroczne postanowienie obejrzenia jak największej ilości nominowanych do nich filmów. W celu wyrobienia własnego zdania, ma się rozumieć. W innych okolicznościach najpewniej bym go sobie darował. I jeśli ktoś nie lubi ckliwych, typowo kobiecych melodramatów i wyciskaczy łez spod sztandarów Harlequina, to zaprawdę powiadam wam - nie idźcie tą drogą. Odpuśćcie. Ja się męczyłem strasznie. To zupełnie nie moja wrażliwość, nie moje obsesje i nie mój target. Czasem rzecz jasna zdarzają się wyjątki uciekające spod gilotyny reguły, np. ostatnio zaskakująco dobrze wszedł mi Wiek Adaline, ale to głównie z powodu niezwykłej urody odtwórczyni głównej roli - Blake Lively, która tak na marginesie, zajmuje aktualnie pierwsze miejsce na liście moich filmowych ulubienic oraz wirtualnych kochanek. Niewiele to jednak zmienia w skali globalnej. W świecie melodramatów nadal czuję się trochę jak w za ciasnym swetrze, w dodatku w kolorze różowym. Co najmniej nieswojo.

A Brooklyn? Nie, to jest niestety ten sam rozmiar kapelusza. Saoirse Ronan jest co prawda urocza, a odzwierciedlenie ducha tamtej epoki (lata 50) jest zaskakująco dobre, to jednak mdłość tej miłosnej opowiastki jest dla mnie wprost nie do zniesienia. Nadmiar lukru i cukru źle wpływa na moją szorstką gruboskórność. Odnosiłem wrażenie, że oglądam Anię z Zielonego Wzgórza i tak właśnie lokuję Brooklyn. Film dla kobiet, młodych romantyczek z uporem maniaka poszukujących swojego księcia z bajki, oraz dla gospodyń domowych nałogowo czytających romansidła i rubrykę towarzyską w kobiecych czasopismach. Nie. Dziękuję. Postoję.

3/6

Mój typ Oscarowy: Zero
Real: Zero



Marsjanin
reż. Ridley Scott, USA, 2015
141 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 2.10.2015
Sci-Fi


Film jesieni, a niektóre śmieszki nazwały go nawet filmem roku. Cóż za perfidny zamach na zdrowy rozsądek. To przecież nie był nawet najlepszy Sci-Fi roku. Uprzedzając pytania - Przebudzenie Mocy i Ex Machina nieco wyżej plasują się w moim prywatnym rankingu. Tego McGyvera w kosmosie uplasowałbym najwyżej na trzecim miejscu, o które jeszcze i tak musiałby się bić do ostatnich chwil z Mad Maxem.

Z Marsjaninem jest trochę jak hmm… ze Skodą. To zaiste, bardzo dobry samochód, zaawansowany technicznie, dopracowany i ze świetnym stosunkiem jakości do ceny. Ale jakby nie było… to nadal tylko Skoda. Najbardziej pospolite auto w Polsce. Prestiż w zasadzie żaden. I tak właśnie czułem się oglądając film. Miły, przyjemny, w zasadzie też niezawodny. Parę razy zapiało mi coś w duszy z zachwytu, głównie z powodu zdjęć tej boskiej czerwonej planety, ale po końcowych napisach odetchnąłem z wyraźną ulgą. Ucieszyłem się, że ten tytuł mam już za sobą i mogę o nim zapomnieć. Coś ten Ridley Scott nam się wypalił. Od Black Hawk Down równia pochyła w dół. Trudno, muszę jakoś z tymi Skodami żyć, samemu marząc przy tym o Porsche. W końcu miliony ludzi nie mogą się mylić.

A jebać. Pewnie, że mogą :)

4/6

Mój typ Oscarowy: 1 nagroda
Real: Zero


Na koniec jeszcze kilka innych nominowanych tytułów, o których pisałem już wcześniej:

Mad Max. Na drodze gniewu - Mój typ Oscarowy: 2 nagrody, Real: 6 nagród
Big Short - Mój typ Oscarowy: 1 nagroda, Real: 1 nagroda
Zjawa - Mój typ Oscarowy: 4 nagrody, Real: 3 nagrody
Nienawistna ósemka - Mój typ Oscarowy: Zero, Real: 1 nagroda
Ex Machina - Mój typ Oscarowy: Zero, Real: 1 nagroda
Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy - Mój typ Oscarowy: 1 nagroda, Real: Zero

Oraz wszystkie moje typy w jednym miejscu. Ot tak, dla zabawy:

Najlepszy film: Spotlight - trafiony
Najlepszy aktor pierwszoplanowy: Leonardo DiCaprio (niech ma, chociaż ode mnie) - trafiony
Najlepsza aktorka pierwszoplanowa: Brie Larson - trafiony
Najlepszy aktor drugoplanowy: Sylvester Stallone
Najlepsza aktorka drugoplanowa: Rachel McAdams
Najlepszy reżyser: Adam McKay
Najlepszy scenariusz oryginalny: Spotlight - trafiony
Najlepszy scenariusz adoptowany: Pokój
Najlepszy film nieanglojęzyczny: Syn Szawła - trafiony
Najlepszy krótkometrażowy film dokumentalny: A Girl in the River: The Price of Forgiveness - trafiony
Najlepsza charakteryzacja: Zjawa
Najlepsza muzyka oryginalna: Sicario
Najlepsza piosenka: "Earned It" - The Weeknd
Najlepsza scenografia: Mad Max - trafiony
Najlepsze efekty specjalne: Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy
Najlepsze kostiumy: Dziewczyna z portretu
Najlepsze zdjęcia: Zjawa - trafiony
Najlepszy długometrażowy film animowany: Anomalisa
Najlepszy dźwięk: Mad Max - trafiony
Najlepszy krótkometrażowy film aktorski: Ave Maria
Najlepszy krótkometrażowy film animowany: Prologue
Najlepszy montaż: Zjawa
Najlepszy montaż dźwięku: Marsjanin
Najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny: Amy - trafiony

poniedziałek, 8 lutego 2016

Banksterzy i filantropi

Big Short
reż. Adam McKay, USA, 2015
130 min. United International Pictures Sp z o.o.
Polska premiera: 1.01.2016
Dramat, Polityczny



Rzadko się zdarza, aby premiera filmu w Polsce, czy też w ogóle gdziekolwiek w świecie, była tak mocno skorelowana z tzw. realem, do którego tematyka filmu tak bardzo się odnosi. Mimo, iż w rzeczy samej był to czysty przypadek, to jednak rodzimemu dystrybutorowi biję pokłony. Naprawdę, imponujący timing. Nie zdążyły bowiem jeszcze opaść tumany kurzu po zaskakującym obniżeniu ratingu Polski, czyli perfidnym i niczym nieuzasadnionym ataku na polską gospodarkę i wiarygodność, a w kinie wylądował nominowany do Oscara Big Short, który w dość obrazowy sposób opisuje zależności, mechanizmy, prawdy i półprawdy jakie zachodzą w świecie największych graczy i zarazem złodziei na tym łez padole. W świecie rządzonym przez legalnych w świetle prawa bandytów w krawatach, dla których w najlepszym przypadku jesteśmy tylko liczbami i słupkami w Excelu. Panie i Panowie, witajcie w świecie banksterów.

15 stycznia największa z "wielkiej trójki" agencji ratingowych obniżyła tzw. ocenę wiarygodności kredytowej Polski z A- do BBB+. To było pierwsze obniżenie ratingu w historii naszego kraju. Jeśli dojdzie do kolejnego, a to wielce prawdopodobne, wszak jest na to zapotrzebowanie polityczne, to Polska będzie zmuszona m.in. do zaciągnięcia pożyczek o dużo wyższym oprocentowaniu, co w konsekwencji będzie skutkowało trudnością w wywiązywaniu się ze swoich zobowiązań, a także położy kłody pod nogi zapowiadanym reformom i realizacji wyborczym obietnicom. To cios wymierzony głównie w polski rząd, który postanowił zmienić kurs względem Brukseli i Berlina, wiadomo, ale również w przeciętnego Kowalskiego, o czym zdaje się, że miłośnicy opozycji, która z tak wielką pasją protestuje, donosi i skarży na nasz rząd w UE w ogóle nie biorą pod uwagę. „Po nas choćby potop” i "Moja jest racja i to święta racja" w jednej zasranej pigułce.

Oczywiście opisany w filmie związek przyczynowo-skutkowy dotyczy zupełnie innego okresu oraz tak jakby innej sytuacji, ale tylko z pozoru. Big Short uderza bezpośrednio w amerykańskie sektory: bankowy, polityczny i biznesowy, które w większym, bądź mniejszym stopniu były odpowiedzialne za globalną recesję w latach 2007-2009 i której to skutki odczuł na własnej dupie cały świat. Niemniej charakter i sposób rozgrywania piłeczki przez "grupę trzymającą władzę" od lat jest ten sam. Ów scenariusz zatacza regularne okręgi i powtarza się cyklicznie, ciągle i ciągle, niczym codzienne pierdolenie w Gazecie Wyborczej. Unia Europejska doskonale zna te mechanizmy, wszak to one ukształtowały jej filozofię oraz sposób prowadzenia polityki na przestrzeni przynajmniej kilkunastu ostatnich lat. Straszenie, wpływanie na suwerenne państwa członkowskie, szantażowanie i narzucanie woli większości pod płaszczykiem dobrego i bogatego wujka, przy okazji również pod demokratycznymi sztandarami. Jest to wypisz wymaluj model sprawowania władzy doskonale nam znany z autopsji. Model, od którego nie mogliśmy się uwolnić przez bite 50 lat. Wtedy również byliśmy centralnie pouczani, tyle, że przez Moskwę, dziś dla odmiany robi to z nami dobrodziejka Bruksela. Pieprzona karma.


Bardzo więc łatwo wychwycić wszystkie te zależności także w Big Short. To, co aktualnie dzieje się na starym kontynencie, czego pokłosiem jest między innymi ten zasrany rating Polski, a także ciągłe straszenie nas rezolucjami i sankcjami jakie zostaną wprowadzone, jeśli nie wykonamy rozkazów UE, to w istocie ten sam mechanizm, który doprowadził do gigantycznej zapaści finansowej na niemal całym globie. Bankructwo Grecji, pogrążone w kryzysie Portugalia, Islandia, Węgry... ot, to wszystko w dużej mierze spowodowane zostało przez bankowy trolling. Wyborna zabawa małej grupki spekulantów kosztem milionów ubezwłasnowolnionych szaraków od lat pompowanych sloganem: "kupujcie, konsumujcie i żyjcie na kredyt". Kurwa. Żyjemy w jednej wielkiej pierdolonej epoce oszustwa.

Słynna już w Polsce agencja S&P, która miała czelność obniżyć nam rating, to nic innego, jak mocno upolityczniony podmiot korporacyjny, bardzo przydatne narzędzie w rękach politykierów zasiadających u sterów UE. W Big Short jest świetna scena, która trafnie definiuje sens istnienia oraz sposób działania takich agencji. Przedstawicielka bliźniaczej, amerykańskiej organizacji wprost przyznaje, że sprzedają ratingi za prowizje. W gruncie rzeczy są dobrze prosperującym sklepem ratingowym, który swoje usługi udostępnia tym wszystkim, którzy im za to dobrze zapłacą. Ot i cała tajemnica. Polska się buntuje? No problemo. Trafimy w nich rezolucją, ale wpierw obniżymy im rating, niech głupie chuje stracą miliony. Hehe, ale ich wykołowaliśmy. Pierdolone złodzieje. Nienawidzę banków bardziej niż komunistów. W życiu wziąłem tylko cztery kredyty i to też na totalne pierdoły. Wiem, że w tym kraju bez nich (kredytów w sensie) nic wielkiego się w swoim życiu nie zbuduje, ale jakoś sobie radzę bez tej wspaniałomyślnej pomocy banksterów. Przynajmniej na razie. Przy okazji, sprawdźcie w swoim banku, czy z nowym rokiem nie podnieśli wam opłat, bo podnieśli na pewno. Chuje robią to właściwie co roku, ale tym razem o wiele bardziej bezczelnie i pod płaszczykiem obrony przed niegodziwym w ich mniemaniu opodatkowaniem sektora przez nowy rząd. Okradać to my, a nie nas. Wiadomo.

No ale wróćmy do filmu. Recesja z roku 2007 sama w sobie nie była specjalnie szokująca, ale jej rozmiary i skutki już tak. Niemniej tego typu zjawiska ekonomiczne pojawiają się z dużą regularnością i to od zarania istnienia gospodarki kapitalistycznej. Ich skala jest oczywiście różna, a występowanie trudne do przewidzenia, ale można zaryzykować tezę, że recesji doświadczamy mniej więcej co dekadę. Dla przykładu, tylko te ostatnie i najbardziej dotkliwe: Kryzys naftowy w latach 70-tych, kryzys amerykański z przełomu lat 80/90 zwieńczony pierwszą wojną w Iraku, kryzys azjatycki a latach 90-tych, kryzys dot-comów (bańka internetowa) z początku obecnego stulecia, a to i tak tylko wierzchołek góry lodowej. Z punktu widzenia ekonomii nie są to więc zjawiska niespotykane i specjalnie rzadkie. To po prostu dzieje się samo i cyklicznie. No dobra, niezupełnie samo, ale to już wyjaśniliśmy sobie wcześniej. Zawsze ktoś musi tej biednej panience ekonomii trochę dopomóc i wraz z tym, kto umie zawczasu przewidzieć nadciągający krach, dorabia się fortuny na trzy pokolenia naprzód. A gdzie tam trzy... Dziesięć. Najczęściej jednak nadal jest im mało i dymają nas dalej.

Rozłożona w Big Short na czynniki pierwsze recesja z lat 2007-09 spowodowana była gwałtownym spadkiem cen nieruchomości. Amerykanie sami zacisnęli na szyjach swoich obywateli pętlę obniżając do wyjątkowo niskiego poziomu stopy procentowe. To przełożyło się na wzrost dostępności i spadek kosztów kredytów. Niski i tani kredyt to niższy poziom rat - wiadomo. Raj dla szarych obywateli. Każdy więc kuszony ulotkami i reklamami w tv brał dom, a nawet kilka domów na kredyt. Na bogato, w końcu stać mnie, tak mówili w telewizji. Sztucznie pompowany popyt w końcu się wyczerpał, ceny gwałtownie spadły i ludzie musieli zacząć spłacać kredyty o wartości wyższej niż posiadana nieruchomość. Nokaut. A potem to już klasyczny efekt domina. Spadek cen surowców, zanik konsumpcji, ograniczenie zakupów i produkcji, oraz wzrost bezrobocia. Witajcie w realnym świecie, frajerzy.


Twórcy filmu opowiadają o tych mechanizmach w sposób bajecznie prosty, atrakcyjny wizualnie i jak najbardziej zrozumiały dla przeciętnego amerykańskiego debila. Przynajmniej w teorii, bo że jest inaczej, to o tym za chwilę. Posługują się przy tym licznymi, często zupełnie z dupy (acz to wielki plus) włączanymi do dyskusji narratorami, którzy bezpośrednio zwracają się do widza. Dzięki temu zbudowano bardzo fajny dialog z odbiorcą, któremu dokładnie rozrysowano, czarno na białym, wielki drogowskaz wskazujący tych, którzy najbardziej zawinili i spowodowali, że stało się tak, że się zesrało. I wiecie co? Czytam potem w wielu miejscach, również u nas, że film jest niejasny, zagmatwany, a pojawiające się w nim terminy oraz definicje są przeciętnemu homo sapiensowi zupełnie obce i trudne do przyswojenia. No kurwa, serio? Na szczęście zaraz potem dla błogiej równowagi psychicznej przypominam sobie, że o tempora o mores, ale w rzeczy samej nadal żyjemy w krainie zdominowanej przez debilów. Mijamy ich dziennie setki, a nawet tysiące. Niektórzy z nas muszą nawet dzielić z nimi swoje łoże. Dlatego właśnie takie dymanie obywateli przez banki, ekonomistów i wszech maści polityków będzie trwało zawsze i ciągle. Ludzie nie myślą, nie wyciągają wniosków i mają wszystko w dupie. Po prostu. A potem płacz i "pomóżcie" oraz "jak żyć?". Jak? A zmień se pracę i weź kredyt. Proste, nie? No.

Dla mnie osobiście sposób przedstawienia tematu w filmie stoi na bardzo wysokim poziomie, głównie realizacyjnym. O niebo lepiej to wygląda niż w Wilku z Wall Street, który, umówmy się, przy Big Short wygląda jak Magda z Warsaw Shore przy Mai Ostaszewskiej. Bardzo podoba mi się teledyskowy montaż, szybkie cięcia, mnogość postaci i pozycyjna gra w ciuciubabkę z widzem. Może i na początku jest trochę tego wszystkiego za dużo, przez co rzeczywiście można poczuć się nieco zagubionym, ale kiedy w końcu poznamy zasady gry, przyjemność z obcowania z tym światem z każdą minutą wzrasta. Średnio rozgarnięty człowiek myślący powinien bez większego trudu wyłapać większość opisanych w filmie mechanizmów oraz niuansów, a czy będzie umiał wyciągnąć z nich jakieś interesujące wnioski? Zabijcie mnie, ale nie wiem.

Chwała autorom, że ten film powstał i to w kraju, w którym narodziła się recesja, jaką to tak wspaniałomyślnie oraz bezinteresownie podarowano dalej całemu światu. Cieszy fakt, że o Big Short jest dziś głośno oraz, że został nominowany do tegorocznych Oscarów. To gwarancja tego, że film trafi do milionów szarych i nadal nieświadomych wiecznego dymania w ich własny odbyt ludzi. Oczywiście film nie uratuje nikomu dawno zgwałconej już dupy, nie powie jak żyć, nie zmieni też świata na lepsze. Ludzie dziś i tak są za bardzo zajęci samymi sobą oraz uganianiem się za dobrami materialnymi, mają też wyjebane na problemy całego świata, ale jeśli Big Short oświeci choć kilka tysięcy zbłąkanych dotąd owieczek, to i tak będzie mogła zapalić się przy nim lampka z napisem "mission complete".

Prawda jest jak poezja, większość ludzi nienawidzi poezji. To jeden z cytowanych w filmie aforyzmów, który idealnie odzwierciedla umysłową kondycję dzisiejszej ludzkości. Ludzkości pogrążonej w filantropii i rozdawnictwie, zatraconej w konsumpcjonizmie oraz w walce o rozpaczliwe utrzymanie się na powierzchni wzburzonego lustra wody. Na prawdę zwykle brakuje już czasu, niestety. Ale jeśli go ktoś jednak trochę w ciągu jak zwykle za krótkiej doby wygospodaruje, to niech koniecznie rzuci okiem na Big Short i raz na zawsze zapamięta, żeby nigdy nie ufać banksterom. Z naciskiem na "nigdy".

4/6

IMDb: 7,9
Filmweb: 7,5