środa, 20 stycznia 2016

The Very Best Of...

Nienawistna ósemka
reż. Quentin Tarantino, USA, 2015
167 min. Forum Film Poland Sp. z o.o.
Polska premiera: 15.01.2016
Western, Komedia



Już czwarty dzień nie odzywa się do mnie mój wielce obrażony tyłek. Foch wielki jak ilość sylwestrowych gwałtów w Kolonii. Ten wiecznie wiercący się bydlak nie znosi bowiem trzygodzinnych seansów w kinowym fotelu i tak między nami, doskonale go rozumiem. Tyle, że uczciwie go uprzedzałem, tłumaczyłem jak dziecku - ty obleśna kupo mięcha, przecież to Tarantino, z nim trzy godziny to jak piętnastominutowa przejażdżka górską kolejką. Nie zdążysz odczuć nawet jednej przysłowiowej drzazgi w swojej zasranej tkance tłuszczowej – mówiłem. Tyłek uwierzył i stąd teraz ten foch.

Wiedziałem, że ten dzień kiedyś nadejdzie. Nawet wchodząc do kina przeczuwałem, że to właśnie ten moment, że stoi on tuż przede mną i cynicznie się do mnie uśmiecha. Tak, miałem nosa. To pierwszy Tarantino, przy którym przyłapałem się na tym, że w czasie seansu kilkukrotnie poszukiwałem w myślach pilota, którym mógłbym bez konsekwencji przewinąć obraz o kilka minut do przodu. Niecodzienne uczucie. Siedzę tak oto na nowym Tarantino, który w przeszłości zawsze mnie bawił i za każdym razem rozkładał na łopatki, siedzę zajarany jak zwykle i cholera jasna, nie do końca kupuję towaru, który ten najlepszy akwizytor w branży próbuje mi wcisnąć. A przecież do tej pory facet opchnął mi wszystko. Tandetne karate, samochodowy grindhouse, wojenny nazi story, a nawet rasistowski western. Dlaczego więc tym razem moja pełnia satysfakcji została zgwałcona?

No właśnie w tym cały ambaras. Wcale nie jest najgorsze to, że się lekko zawiodłem, bo to nawet nie o zawód tu się rozchodzi - ten biorąc wszystkie za i przeciw był stosunkowo niewielki, wręcz ledwo odczuwalny - najgorsze jest jednak to, że w Nienawistnej ósemce paradoksalnie wszystko jest w jak najlepszym porządku. Powaga. Jakby tak rozłożyć ją na czynniki pierwsze, to ma ona wszystko to, co jest potrzebne, żeby postawić przy niej piątkę (po Filmwebowemu to będzie jakieś 8-9) i wraz z innymi debeściakami odstawić na półkę. Teoretycznie więc wszystko furczy, gra i trąbi. Kapitalne jak zawsze aktorstwo, doskonale znane i oklepane już tarantinowskie mordy, jest krew, są trupy, świetna muzyka autorstwa m.in. legendy - Ennio Morricone (nie wiem czym został skuszony, ale cokolwiek to było, poproszę o jedną butelkę), jest też ostry humor i mięsiste dialogi, którymi Tarantino sprawiedliwie obdzielił wszystkie sześć jurnych epizodów. Jak zwykle postanowił też zabawić się w wytrawnego DJ-a kina i zmiksował różne konwencje filmowe oraz stylistyki. Nawiązał do licznych starych klasyków, a także do samego siebie z przeszłości. To zdecydowanie największy złodziej w historii kina. Kradnie wszystko i na potęgę z każdego filmu jaki kiedykolwiek ujrzał światło dzienne. Z resztą sam to ciągle powtarza: "Wielcy artyści kradną - nie składają hołdów". Jest w tym bezsprzecznie najlepszy, a przy tym wręcz uroczo bezczelny. I właśnie za to szanuję go chyba najbardziej.


Tym razem Tarantino zbudował swoją bajeczkę w oparciu o konstrukcję ze starych i wielokrotnie sprawdzonych już w bojach klocków Lego, które to postanowił po latach wyciągnąć z szafy pamiętającej jeszcze jego dzieciństwo. Pełen radości wysypał je na podłogę, wybrał z nich te najlepsze i tak od klocka do klocka powołał do życia swoją ulubioną fortecę. W tej wspaniałej budowli z łatwością można wyłowić wiele doskonale znanych także i nam klocków. Np. ten czerwony, który występował we Wściekłych psach. Ich duch rozprzestrzenia się po śnieżnym krajobrazie Wyoming, niczym zapach pysznej potrawki po sklepiku słodkiej Minnie. Do tego te same twarze bohaterów, tylko inaczej odziane i lokowane 25 lat później (co się stało z gębą Madsena?). Dobrze widoczny jest także klocek żółty, który był niekwestionowaną gwiazdą w Kill Billu (zemsta, vendetta, walka i krew), także klocek czarny jak gęba Julesa Winnfielda w Pulp Fiction, który miał czelność dostarczyć wielkie i siarczyste dialogi. Z kolei klocek brązowy to stary znajomy z Bękartów Wojny, w których to odpowiadał za scenografię pierwszego epizodu (piwnica, niepokój, zasadzka). Całość konstrukcji uzupełniają licznie występujące w tej układance klocki białe, tak jak gang Ku Klux Klan w Django.

I kiedy tak bawiłem się w łączenie ze sobą kolejnych klocków, nagle dostałem w łeb, znaczy się, olśniło mnie. Już chyba wiem jak ma na imię problem Nienawistnej ósemki. Być może zabrzmi to nieco kuriozalnie, ale uważam, że w najnowszym Tarantino jest za dużo.... Tarantino. Tak. W rzeczy samej. Zupełnie jak z cukrem w cukrze. Film przypomina mi składankę „The Very Best Of Phila Collinsa". Wszystkie najlepsze kawałki z całej bogatej kariery upchane na jednym krążku CD i puszczone w sklepowy obieg w celu napchania portfeli. "The Very Best Of Quentin Tarantino". Tak, toż to idealne nazwanie rzeczy po imieniu. W sam raz na zakończenie kariery i wypalenie artystyczne. Tak, żeby móc pogrzać się jeszcze przez kilkanaście lat w blasku swojej wielkości i przy okazji zarobić trochę zielonych na stare lata. Idealne, by powdzięczyć się do obiektywów na czerwonych dywanach filmowych festiwali, a w wywiadach ciągle powtarzać: Patrzcie, jaki jestem wielki i wspaniały. Tak bardzo wielki i wspaniały jestem, że aż nakręciłem moje prywatne tribute do samego siebie.


I fajnie. Ma do tego święte prawo. Zasłużył. Za całokształt twórczości. Tyle, że... do diabła, na to jest jeszcze za wcześnie. To dopiero jego ósmy film. Trochę za mało tych kawałków, żeby zrobić z nich składankę. Zdecydowanie bardziej wolałbym kupić jego nowy album, jakiś świeży materiał zbudowany w oparciu o inną historię. Chciałbym żeby facet raz na zawsze wyniósł się już z tego Dzikiego Zachodu i żeby poszukał nowych lokacji, nowych bohaterów i nowej zajawki. Wiem, że nie będzie nam kazał długo na nie czekać, ale póki co, jego najnowsze danie jest tylko odgrzewanym kotletem. Cholernie dobrym, świetnie przyprawionym, przyrządzonym ze smacznego i świeżego mięsa, do tego usmażonym na najlepszym oleju z rzepaku, ale jednak, nadal jest tylko odgrzewanym kotletem. Niemniej jedząc go bawiłem się świetnie. W trakcie konsumpcji odczuwałem wszystkie doskonale znane mi stany emocjonalne jakie od lat towarzyszą mi w procesie przyswajania jego języka kina. Jednak tym razem Tarantino nieco inaczej buduje napięcie wplatając przy tym kryminalny suspens, by na końcu podłożyć ogień w fabryce fajerwerków i z pozycji leżącej, trzymając w ręku drinka z palemką, podziwiać spektakularny festiwal wybuchów. Zagrywka tyleż szelmowska co i wykwintna.

To jest bezdyskusyjnie dobry film, który być może byłby nawet dużo lepszy, gdyby w innym wcieleniu, tudzież w świecie równoległym był sztuką teatralną graną na żywo na deskach teatru. Niemniej naszym psim obowiązkiem jest jego obejrzenie, acz może niekoniecznie w kinie, wszak trzeba szanować swoje siedzenie. Psychofani QT z pewnością i tak będą zadowoleni, nie dadzą sobie niczego wmówić, a za obrazę majestatu przywalą każdemu centralnie w ryj. I to z zaciśniętej. Ja jednak nie zamierzam tego czynić, nie śmiałbym. Zatem status quo. Nadal nic się nie zmienia. Tarantino bawi jak bawił, ale do diaska... to wszystko już było!

4/6

IMDb: 8,0
Filmweb: 7,7

czwartek, 14 stycznia 2016

Dobry, zły i brzydki

Zjawa
reż. Alejandro González Iñárritu, USA, 2015
156 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 29.01.2016
Dramat, Przygodowy



Jeśli jeszcze jakimś dziwnym zrządzeniem losu nie widzieliście Zjawy to autentycznie wam tego zazdroszczę. Ja niestety nie wytrzymałem ciśnienia i w przerwie świątecznej dałem się kupić oraz podpuścić jak jakiś gówniarz za garść landrynek. Popełniłem błąd tak wielki jak ego Stefka Niesiołowskiego i teraz trochę żałuję, bowiem ten film trzeba koniecznie obejrzeć na dużym ekranie w kinie, inaczej się nie liczy, pobite gary, siadaj Nonckiewicz, pała. Tylko w kinowej jakości ten dziki świat według Iñárritu może nam zrobić tak po plebejsku dobrze.

Tymczasem jesteśmy już po Złotych Globach (3 statuetki) i nominacjach do Oscara (w sumie 12), na 2 tygodnie przed premierą kinową w Polsce. Lepszej reklamy Zjawie robić już w zasadzie nie trzeba. Ten tytuł tak jak DiCaprio przed zdobyciem Oscara - broni się sam. Zastanawiam się nawet, czy nie obejrzeć jej raz jeszcze, już w kinie i na spokojnie, bez ciśnień i wierzgania nogami. To jest bowiem jeden z tych filmów, po którym ponownie musiałem dokonać w głowie rewizji swoich realizacyjnych ochów i achów. Często to powtarzam i dziś uczynię to po raz kolejny, że jestem maniakalnym psychofanem zdjęć, montażu i wszystkich tych niekonwencjonalnych technicznych fajerwerków, które windują ogólną jakość filmu w stronę niebios. Film kompletny to nie tylko reżyseria, historia i aktorstwo, ale także, a może nawet i przede wszystkim sposób oraz jakość wizualnego przekazania widzowi ogólnej całości. To trochę jak w piłce. Gol jest golem, ale ten zdobyty po przepięknej indywidualnej akcji i rajdzie przez pół boiska smakuje lepiej, niż zwykłe dobicie do pustaka z dwóch metrów, w dodatku jeszcze po rykoszecie. Dlatego właśnie dla mnie operatorzy filmowi i montażyści często są świętsi od papieża, a nawet niekiedy w hierarchii stoją wyżej od samych reżyserów. Niemniej sami nic by nie ugrali, bo kręcenie filmów to gra zespołowa. Dlatego kocham ten sport. Znaczy się kino. Piłkę zresztą też.

Do ekipy pt. Zjawa Iñárritu po raz kolejny zaprosił swojego krajana - Emmanuela Lubezki’ego, z którym ostatnio współpracował przy wielokrotnie nagradzanym już Birdmanie. Lubezki (także Grawitacja, Drzewo życia oraz Ludzkie dzieci) ze swoją bandą po raz kolejny dokonał nie lada wyczynu. Zjawa jest bowiem filmem w całości (no, prawie w 100%) nakręconym przy użyciu światła naturalnego, zastanego na planie filmowym, co w dzisiejszych realiach produkcyjnych winno znajdować się na półce z napisem "science-fiction". Przy wielu scenach posiłkowano się jedynie światłem księżyca, słońca, tudzież kręcono ujęcia przy pomocy światła bijącego z blasku ogniska. Lubezki krótko skwitował tą całą zabawę: „Chcieliśmy, by widzowie mieli wrażenie, że to wszystko dzieje się naprawdę”. I właśnie to jest najmocniejszą stroną produkcji. W każdej chwili i momencie trwania filmu w sposób niemalże namacalny odczuwa się ból, smród oraz brud i przenikliwe zimno. Już pierwsza scena walki wykracza poza ogólnie przyjęty szablon realizacji i zapowiada dalszą wspaniałą dwu i pół godzinną podróż w nieznane. Przejścia między scenami często komponowane są z obrazów z pogranicza snu i jawy, a także z pięknych krajobrazowych kolaży. Kamera jest tu wszechobecna, jest też bardzo blisko bohaterów i akcji. Na jej szklanym obiektywie widać tryskającą krew, parę wodną i ludzki oddech. Umiejętnie krąży wokół bohaterów i z chirurgiczną precyzją ukazuje każdy, nawet najdrobniejszy detal. Nieczęsto doświadczamy tego w filmie. Absolutnie wielkie i niezwykłe osiągnięcie operatorów. To jest ich film, ich dzieło i ich największa zasługa. Brawo wy. Brawo Lubezki.


A co do historii, to oczywiście jest to ekranizacja słynnej (słynnej jak słynnej) amerykańskiej legendy o traperze Hugh Glassie (DiCaprio), o którym tak po prawdzie nadal niewiele wiadomo. Ów człowiek żył sobie na przełomie XVIII i XIX wieku i podobno był piratem, który po zerwaniu z przeszłością zajął się eksploracją dzikich bezkresów Środkowego Zachodu. Po pewnym czasie znał te tereny już tak dobrze, że stał się w końcu cennym przewodnikiem dla białych najeźdźców odkrywców tej pięknej i dzikiej krainy. Podczas jednej z wypraw, gdzieś w górę rzeki Missouri na tereny okupowane przez Indian z plemienia Arikaras, Glass zostaje zaatakowany przez niedźwiedzicę Grizzly (kapitalna rola, niestety nie została nominowana do Oscara), którą udaje mu się ostatecznie poskromić przy pomocy noża. Wiktorię tą opłacił bardzo ciężkimi, śmiertelnymi wręcz ranami: m.in. złamaną nogą, oraz zerwaną skóra z głowy i klatki piersiowej tak, że aż wystawały z niej żebra. W tej beznadziejnej sytuacji losowej pozostał zupełnie sam, zdradzony i opuszczony przez swoich kompanów, z dala od cywilizacji i wszelkiej pomocy, w dodatku na wrogim, surowym i niebezpiecznym terenie pełnym polujących na niego Indian, bez broni i na wpół żywy. Ale Glassa to nie złamało. Jego heroiczny bój o powrót do świata żywych oraz niezwykła, wielomiesięczna piesza wędrówka do oddalonego o 300 km fortu Kiowa stała się z marszu legendą. Napędzała go matka zemsta i stara jak westerny chęć wyrównania rachunków z tymi, którzy go pozostawili na pewną śmierć. To zdumiewające, jak w tak beznadziejnych i ciężkich chwilach w człowieku budzi się ogromna siła do walki. Iñárritu przy tym bardzo umiejętnie bawi się klasyczną konwencją w postaci odwiecznej walki dobra ze złem. To się po prostu dobrze ogląda.

Oczywiście legenda sobie, a film sobie. Reżyser poszedł na liczne odstępstwa od przekazywanej z dziada pradziada historii, ale też, jak to w przypadku ludowych legend bywa, nikt do końca nie wie jak było naprawdę. Dlatego też płodząc Zjawę mógł pokusić się o ubarwienie tej kolorowanki w sposób absolutnie dowolny, tak, żeby finalnie historia stała się sprawnym i trzymającym w napięciu hollywoodzkim pewniakiem do Oscara. Nie zmienia to postaci rzeczy, że Hugh Glass, będący dla Amerykanów nie tyle legendą, co też symbolem eksploracji Dzikiego Zachodu, a więc bardzo istotną składową ich krótkiej historii oraz kultury, bezsprzecznie zasłużył na wielki film na swój temat. Co prawda przed laty jeden już powstał, ale Człowiek w dziczy z roku 1971 nie był mu godzien butów czyścić.


Zjawa to także film, który może dać w końcu upragnionego Oscara Leonardu DiCaprio, a przy tym zburzyć potężny przemysł z gifami na jego temat. Dla mnie osobiście facet na niego zasłużył, acz tym razem chyba bardziej dlatego, że w tym roku ma tak jakby słabszą konkurencję. Niemniej dla mnie to wielka rola, znacznie przewyższająca tą z Wilka z Wall Street, którego fanem wielkim nie jestem. Oponenci krzyczą, że to za mało, że przecież w Zjawie Leoś miał bardzo mało kwestii i tylko tarzał się w śniegu i błocie. Cóż, tarzać się też trzeba umieć. Nie wiem, czy w tym roku zdobędzie swoją upragnioną statuetkę, bardzo prawdopodobne że tak, ale wiem jedno. Facet, który wszedł w całości do konia (dosłownie) nie jest już w stanie zrobić dla tego kawałka złota nic więcej. W tym filmie DiCaprio stał się dla mnie w końcu mężczyzną, w czym, przyznaję, bardzo pomógł mu inny ekranowy twardziel - Tom Hardy, który na jego tle również wypadł niezwykle korzystnie, ale to akurat już nikogo nie dziwi, nawet szacowną Akademię, która nominowała go dziś w kategorii "Aktor drugoplanowy". Będą jaja jeśli ostatecznie wyróżnienie zgarnie Hardy, a DiCaprio znów obejdzie się smakiem. Ale zabawę w gdybologię pozostawmy lepiej bukmacherom.

Na koniec jeszcze dwa słowa o muzyce, bo tak się wspaniale składa, że jest tu ona tak samo ważna jak i wspomniane zdjęcia. Boskie combo. Tak właśnie płodzi się filmy wybitne. Muzyka, która tak pięknie dopełnia artystyczną całość jest autorstwa duetu Alva Noto & Ryuichi Sakamoto. Duetu muzyków, którego tak zupełnie prywatnie słucham od lat w swym domowym zaciszu. Kapitalny OST. Nienachalny, idealnie wyciszony i umiarkowanie patetyczny, a jednocześnie, niczym aromatyczna nuta zapachowa w dobrej kawie, jest wyraźnie odczuwalny i mocno satysfakcjonujący. Wielkie brawa dla wszystkich zaangażowanych w ten projekt. Po raz kolejny. Cholera. Od tego klaskania będę miał jutro zakwasy.

Ok. Dość tego onanizmu. Zjawa na koniec stycznia w kinach. Będzie miała świetne towarzystwo, bowiem już jutro rusza na łowy Quentin Tarantino i jego Nienawistna ósemka, o której szerzej już w następnym odcinku. Oba zimne, wyrachowane, brudne, złe i tak brzydkie, że aż piękne. Oba lokowane mniej więcej w tych samych czasach i aż do przesady długie. To idealny miesiąc na premierę obu tytułów. Styczeń bowiem jest tak samo zły i brzydki, a w dodatku mam w nim urodziny, ale dla kinowych premier to chyba najlepszy okres w roku. Celebrujmy więc go godnie.

5/6

IMDb: 8,3
Filmweb: 7,4





środa, 6 stycznia 2016

Boska komedia

Zupełnie Nowy Testament
reż. Jaco Van Dormael, BEL, FRA, LUX, 2015
113 min. Gutek Film
Polska premiera: 1.01.2016
Dramat, Komedia




Witam w Nowym Roku. Zdradzę wam pewien sekret. Będzie on tak samo chujowy jak ten miniony (tabum tss). Jak zwykle z noworocznych postanowień już w połowie lutego pozostaną jeno zgliszcza. Spójrzmy prawdzie w oczy. Lepiej już było. Przestańmy się łudzić, szkoda energii i czasu. Teraz optymalną wydaje się być postawa, w której nie oczekujemy od życia realizacji żadnych daleko idących planów. Bo i po co. O wiele bardziej korzystne jest dziś zaprzyjaźnienie się z czasem teraźniejszym i dbanie o niego najlepiej jak tylko potrafimy, bo tak po prawdzie to od niego dziś wszystko zależy, łącznie z przyszłością. Kreśląc w naszych myślach kolejne wykresy zbudowane z naszych marzeń i oczekiwań od życia rozśmieszamy tylko Pana Boga, kimkolwiek i gdziekolwiek on jest. Musi mieć z nas niezłą bekę gdzieś tam po drugiej stronie naszego okablowania, np. patrząc z góry... wysokiego bloku gdzieś tam, dajmy na to w Brukseli.

Od nowego roku jest już z nami w kinach Zupełnie Nowy Testament w reżyserii Jaco Van Dormaela i z całą odpowiedzialnością uważam go za mocnego kandydata na jeden z najlepszych filmów rozpoczynającego się właśnie roku, o ile rzecz jasna podejdziemy do niego w sposób odpowiedni oraz z dystansem do zawartej w nim treści. Jest to idealna pozycja do tego, by w raz z nią rozpocząć kolejny rok poważnej i bardzo trudnej walki o przetrwanie, ale za to z lekkim przymrużeniem oka na wszystko co nas otacza, a jednocześnie jest to opowieść z którą wypada się skonfrontować, bowiem prowokuje ona do jakże pożytecznych przemyśleń na tematy stricte egzystencjalne, także geopolityczne i kulturowe, a nawet ma czelność dotykać fundamentalnych kwestii na temat wiary i religii.

Film reklamowany jest jako emocjonalny spadkobierca Amelii, czego przyznaję, mimo pewnych podobieństw, głównie w sposobie narracji, nie do końca kupuję. Chciałbym się bardziej skupić na głównym haśle promocyjnym/reklamowym filmu: „Bóg żyje i mieszka w Brukseli", a także na samej istocie bóstwa i jego interpretacji z punktu widzenia reżysera i jego finalnego dzieła.

Już sam fakt skoncentrowania bram niebios oraz samego najwyższego stwórcy w brzydkiej Brukseli jest dość, hmm… no jest dość groteskowe. Stolica Belgii jest jedną z czołowych metropolii (zaraz po Paryżu i Lądku) oraz stolic europejskiego Multi-Kulti, w której to rządzą liberalnie wyhodowane wielokulturowe społeczeństwa zainfekowane jedynie słuszną doktryną - poprawnością polityczną, oraz rozdmuchaną do monstrualnych granic absurdu - tolerancją, która to sama chętnie szanuje i akceptuje dziś wszystko poza… Chrześcijaństwem właśnie. W mieście tym społeczność muzułmańska przekroczyła już 25% całkowitej populacji mieszkańców (i stale rośnie) spychając Katolików gdzieś w szary kąt milczenia oraz strachu, czego najświeższym dowodem jest spalenie w Sylwestra i ku chwale Allaha bożonarodzeniowej choinki w centrum miasta. Tej samej, której od lat władze miasta bały się stawiać ze względu na możliwą obrazę uczuć religijnych nowych mieszkańców z importu. W takich to więc właśnie okolicznościach kulturowych Van Dormael ściąga Pana Boga na ziemię i lokuje go wraz z rodziną w bloku gdzieś na jednym z brukselskich podrzędnych osiedli.


Wraz z rodziną. Tak, dokładnie. Pan Bóg ma bowiem żonę, prostolinijną i dość przygłupią kobietę (wypisz wymaluj tak właśnie są widziane bogobojne dewotki przez oświecone i niezależne jednostki), oraz 10-letnią córkę Eaę (Chryste, nie mam pojęcia jak to się odmienia). Sposób charakteryzacji oraz przedstawienie Pana Boga byłoby bardziej na miejscu, gdyby chciano w ten sposób zekranizować epopeję o Ferdynandzie Kiepskim. No cóż. Wiele można o nim powiedzieć, tylko nie to, że jego wizerunek wzbudza należyty respekt. Niezmącona inteligencją nieogolona twarz, odzianie składające się z brudnego podkoszulka, podkarpackich sandałów do skarpet i starego szlafroka, do tego drobnomieszczańskie odzywki, rzucanie mięsem na prawo i lewo, oraz chlanie piwska na umór. Tak właśnie prezentuje się Pan Bóg, król zepsutej moralnie i rozmiękczonej ideologicznie Europy.

Tak na marginesie. Oczami wyobraźni widzę lament społeczności muzułmańskiej, gdyby (czysto hipotetycznie) twórcy filmu do opowiedzenia tej samej historii postanowili posłużyć się ich prorokiem oraz ich religią (pokoju), co oczywiście nigdy by się nie wydarzyło, no bo wiadomo - rasizm, faszyzm, brak tolerancji i szacunku do innych kultur oraz wyznań, no ale jednak to sobie jakoś wyobrażam. Jeśli tylko po niewinnej i satyrycznej ilustracji zamieszczonej w tygodniku Charlie Hebdo dokonano poważnego zamachu terrorystycznego, to po pełnometrażowej produkcji ukazującej ich proroka w złym świetle doszłoby chyba do spalenia żywcem całej Belgii, rzecz jasna po ówczesnym gwałcie na wszystkich obywatelkach tegoż kraju (pozdro Kolonio). No ale zejdźmy na ziemię, znaczy się do europejskiego ładu, norm i zasad. Dziś można obrażać tu tylko Chrześcijan oraz ich/naszą religię. Wszystko inne jest passé i nie leży w dobrym tonie. Zapamiętać. Wprowadzać w życie. Ku chwale Unii Europejskiej i królowej Merkel.

Niemniej ja, zadeklarowany i fanatyczny katol nie czuję się obrażony przez Van Dormaela. Nic a nic. Wręcz przeciwnie. Podoba mi się wykorzystanie przez niego prastarej biblijnej symboliki do próby zmierzenia się z otaczającą nas rzeczywistością oraz w celu zdiagnozowania duchowej kondycji współczesnego europejczyka. Sam reżyser w wywiadach dystansuje się od religijnych doktryn i wzorców zawartych w swoim filmie. Ba, za pomocą swoich bohaterów krzyczy nawet do widza, by ten dał sobie spokój z tymi zabobonami i przestał w końcu wierzyć we wszech bóstwa. Boga nie ma, a ludzie sami powinni stanowić dla siebie moralne prawo do decydowania o swoim życiu. Belg prosi widzów, by ci zaczęli cieszyć się wolnością (mimo, że ta w jego mniemaniu jest czystą utopią), sobą nawzajem, po prostu, bez zakazów i nakazów, zdrowasiek i pokłonów. Dlatego właśnie w swoim filmie przedstawia Boga jako typowego „Kowalskiego” z Podkarpacia, pijaka ze słomą wystającą z butów, do tego agresywnego i niezrównoważonego emocjonalnie ciemniaka. Katolika.


Na przeciwnym biegunie widzimy jego córkę Eaę, która uwięziona w niebie, znaczy się w małym mieszkaniu brukselskiego blokowiska, czuje się psychicznie zmaltretowana tyranią swego apodyktycznego ojca, którego jedyną rozrywką jest wymyślanie dla ludzkości kolejnych aburdalnych praw i obowiązków, oraz zsyłanie na Ziemię plag egipskich i katastrof (kapitalne). Ea postanawia w końcu uciec z niebios i pokrzyżować ojcu plany. Zstępuje na ziemię (tę ziemię) w celu odszukania nowych Apostołów, by z ich pomocą sporządzić Nowy Testament. Oczywiście wściekły Pan Bóg rusza jej tropem w celu przywrócenia smarkuli do porządku, ale gołym okiem widać komu reżyser oraz widownia kibicują. Narracja poprowadzona jest właśnie w taki sposób, aby misja "odbudowy świata" małej dziewczynce się udała. Z początku więc wszyscy jej kibicujemy, ja również, bo też rzeczywistość widziana oczami 10-latki (jest też główną narratorką) siłą rzeczy musi być z założenia piękna oraz nieskalana złem i patologią. Ta spacerując ulicami Brukseli napotyka kolejnych nowo poznanych przyjaciół, przy pomocy których pisze kolejne rozdziały swojego Nowego Testamentu, a przy okazji drobnymi sztuczkami odmienia ich życie.

Ea z pomocą reżysera i swoich współtowarzyszy tworzy więc nową definicję religii idealnej będącej w opozycji do wielowiekowych tradycji, typowej dla dzisiejszej europejskiej kultury zachodniej opętanej wścieklizną poprawności politycznej oraz przejaskrawioną tolerancją. Wciela się w postać swojego ojca - Boga i odmienia świat według własnych preferencji. Poznajemy więc chłopca, który jeszcze przed zbliżającą śmiercią pragnie stać się dziewczynką (ukłon w kierunku genderowców), albo Kaśkę Deneuve, która znużona swoim mężem oraz małżeństwem wiąże się... z gorylem z zoo (ukłon w kierunku odmieńców płciowych oraz "silnych, niezależnych kobiet") i tak dalej i te pe. Im dalej brniemy z nimi wszystkimi w las, tym bardziej zaczyna mi się robić żal tego zaściankowego i sfrustrowanego Boga, który mimo tego, że jest tu celowo przedstawiony w złym świetle, to jednak mu trochę kibicuję, wszak jest jaki jest, ale jest tak jakby nasz, swój, który stoi na straży wielowiekowych chrześcijańskich tradycji oraz w obronie krzyża, choćby nie wiem jak bardzo współczesny świat chciałby go pogwałcić i wyrzucić na śmietnik historii.

I właśnie dlatego Zupełnie Nowy Testament jest filmem genialnym. Mimo celowych, acz nie tak znów bardzo ostrych ataków reżysera na biblijne definicje boskości, oraz pomimo przedstawienia realnej i kuszącej dlań alternatywy, zupełnie logicznej z punktu widzenia dzisiejszej rzeczywistości, to jednak opowieść ta nasączona, nomen omen boskim czarnym humorem jest bardzo pożyteczna i mądra. Prowokuje do licznych przemyśleń oraz prób sklasyfikowania samego siebie w tej bardzo skomplikowanej mentalnie układance. Ja akurat nie mam z tym żadnych problemów, wszak zdefiniowałem się już na amen w ciągu tych wszystkich lat szalonych poszukiwań, niemniej bawiłem się w kinie zacnie, do czego i was gorąco namawiam. Przednia zabawa ze szczyptą filozoficznych rozważań na tematy jak najbardziej poważne. Co prawda zakończenie trochę rozczarowuje, ale i tak nadal jest to bardzo dobre kino. Powaga.

Ps. Nawet nie zauważyłem, że to był 300-tny, jubileuszowy post. Zatem celebracja. Na zdrowie.

5/6

IMDb: 7,2
Filmweb: 6,5