piątek, 30 grudnia 2016

Złote Ekrany 2015



Dzień dobry wieczór się z Państwem. Witam was na siódmej gali wręczenia Złotych Ekranów, tym razem edysyzn Anno Domini 2015 roku produkcyjnego. Nagrody i wyróżnienia inne niż wszystkie, bo łamiące wszelkie konwenanse oraz wykraczające poza ogólnie przyjęte trendy, sens i logikę. Nagrody, które nie aspirują do bycia czymś ważnym, ani tym bardziej wielkim, ani czymkolwiek innym, po prostu są, moje, subiektywne, prywatne i tak jak ten blog - mało istotne dla ludzkości.

Ci co zaglądają tu regularnie (pozdrawiam tą małą garstkę szaleńców), wiedzą już doskonale, że skupiam się na nieco odmiennych wytycznych, niż wszyscy inni wokół. Pozostałym, czyli nowym, sprowadzonych tu przez mości przypadek (również pozdrawiam tą małą garstkę szaleńców) naświetlę pokrótce w czym rzecz. Otóż, nie podsumowuję, przynajmniej niedosłownie roku aktualnie zdającego swoje klucze, zwłaszcza tego, który rozrabiał w polskim kinie, bo to w mojej pokrętnej, dość zawoalowanej logice jest nieuczciwe, a nawet trochę bez sensu. Dla mnie najważniejszym kryterium jest rok produkcji filmu, a konkretnie - data premiery światowej - to według niej będziemy klasyfikować filmy za lat pięć, dziesięć, a nie według daty polskiej premiery kinowej, która często ma w dupie konwenanse i spragnionego nowości polskiego widza. A dlaczego skupiam się na roku produkcyjnym 2015 zamiast 2016? Na to też mam bardzo prostą odpowiedź. Bo filmy mające swoją światową premierę w roku 2016 w wielu przypadkach jeszcze nie dotarły nad Wisłę, a swoją polską premierę będą mieć w roku przyszłym, dlatego skupię się na nich za rok, o tej samej porze. Poślizg w pełni kontrolowany.

Skoro wszystko już jasne, zapraszam was do baru po darmowe drinki, gdzie roznegliżowane hostessy z energicznie kołyszącymi się biustami będą zawadiacko się do was uśmiechać, puszczać oczko i nalewać do szkła wszystko czego tylko wasza dusza zapragnie. Ja stawiam. Zdejmijcie krawaty, a suknie wieczorowe z cekinami zamieńcie na zadziorne małe czarne. Miejsca na obłędnie wygodnych sofach i miękkich leżankach jest wystarczająco dużo dla nas wszystkich. Zrelaksujcie się, napijcie i bawcie się dobrze, a po gali zapraszam na afterek o którym będą pisali na Pudelku i w Fakcie.

Generalnie rok produkcyjny 2015 był bardzo średni, oceniłbym go na cztery cycki z minusem. Na palcach jednej ręki mogę wymienić filmy wielkie i ważne, które miały odwagę zamachnąć się i uderzyć mnie nieco mocniej w czerep. Do ostatecznej selekcji zakwalifikowało się 84 filmów z całego świata, z czego wybrałem najlepszą w mojej opinii dwudziestkę. Wśród nich swoją polską premierę kinową w roku 2016 miało 11 tytułów, w roku 2015 - 7, a 2 z nich nie doczekało się jej w ogóle. Na 20 filmów tylko 5 zasłużyło na mocne piątki, ani jeden tytuł nie otrzymał ode mnie maksymalnej oceny sześciu cycków, co na swój sposób mnie trochę smuci, ale też nie warto się nad tym faktem dłużej rozwodzić. Kino nie znosi próżni, nie ma też miejsca na nudę, zawsze jest co oglądać, a po złych filmach przychodzą dobre. Ok, to jazda z tematem, bo drinki stygną.


Miejsce 20
Fusi - reż. Dagur Kári, ISL, DEN

Polska premiera: 19.02.2016
Dystrybucja: Against Gravity
Moja ocena: 4

Dlaczego: Typowy skandynawski czarny humor, który spotyka się z francuską Amelią i trudno definiowalnym magicznym realizmem. Słodko-gorzka opowieść o braku akceptacji, samotności, rutynie i monotonii dnia codziennego ukazanej z punktu widzenia czterdziestoletniego maminsynka i życiowej niedorajdy. Trochę śmiechu, trochę smutku i zadumy. Dagur Kari kazał nam czekać aż sześć lat na swój kolejny film i cóż, zdecydowanie warto było czekać.



Miejsce 19
Er ist wieder da - reż. David Wnendt, GER

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 4

Dlaczego: Zabawna i pouczająca satyra na współczesne Niemcy i Europę. Przebiegła, inteligentna, acz niestety z błędnie rozrysowaną puentą i linią morału, ale nie szkodzi. Adolf Hitler wyglądający zupełnie jak Adolf Hitler włóczy się po współczesnym Berlinie i poznaje obyczaje oraz zastaną rzeczywistość z punktu widzenia roku 1945, dzięki czemu natrafiamy na liczne absurdy świata współczesnego, te ukazane nieco z przymrużeniem oka, jak i te brane zupełnie na poważnie. Pouczające, zabawne i z dystansem.

Miejsce 18
High-Rise - reż. Ben Wheatley, GBR

Polska premiera: 15.04.2016
Dystrybucja: M2 Films
Moja ocena: 4

Dlaczego: Dość śmiałe i dosłowne zobrazowanie okrutnej i dystopijnej wizji świata, w której człowiek człowiekowi człowiekiem, a zombie zombie zombie. Interesujące studium przemiany reprezentanta klasy wyższej, wysoko sytuowanej na szczeblach ekonomicznej egzystencji w zdegenerowane zwierzę pozbawione zasad moralnych i etycznych. Ciekawe doświadczenie i całkiem przyjemna audiowizualna wędrówka z kamerą wśród zwierząt. Dziś doceniam bardziej niż za pierwszym razem.



Miejsce 17
Ardeny - reż. Robin Pront, BEL

Polska premiera: 5.02.2016
Dystrybucja: M2 Films
Moja ocena: 4

Dlaczego: Sam nie wiem dlaczego. Być może z powodu panującego tu klimatu. Mrocznego, zimnego, gęstego i intrygującego. Bardzo chropowaty thriller z wyrazistymi postaciami, ciekawą historią i niebanalnym scenariuszem. Żywy konflikt pomiędzy braćmi, rywalizacja o jedną kobietę i mocno zalesiony łańcuch górski Ardeny jako tło dla erupcji wulkanu pełnego głęboko skrywanych krzywd, lęków i emocji. Może i nie jest to perfekcyjne kino, ale z pewnością budzi szacunek.


Miejsce 16
En man som heter Ove - reż. Hannes Holm, SWE

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 4

Dlaczego: Kolejny skandynawski rodzynek w zestawieniu. I cóż, że ze Szwecji? Bardzo barwne skonfrontowanie jednostki aspołecznej, wewnętrznie skonfliktowanej z otaczającym go światem i wygodnie lokowanej w swoim niedzisiejszym już zaścianku. Czyli bardzo bliska mi postawa życiowa nastawiona do świata kalibrem Magnum. Film można ochrzcić mianem szwedzkiego Gran Torino, może i jest to lekkie nadużycie i przerysowanie, ale uj z tym, fajnie się to ogląda.



Miejsce 15
Demon - reż. Marcin Wrona, POL

Polska premiera: 16.10.2015
Dystrybucja: Kino Świat
Moja ocena: 4

Dlaczego: Jedyny polski film, który załapał się do czołowej dwudziestki. Dawno już przetrawiony i osądzony przez wszystkich. Klasyfikuję go tak wysoko bynajmniej nie z powodu tragicznej śmierci jego reżysera, lecz z pobudek czysto kinematograficznych. Klimat odwzorowany w tej stosunkowo prostej opowieści spłodzony z odmętów szaleństwa, strachu oraz weselnej, swojskiej zabawy uderzył mnie na tyle mocno, że dobry rok po obejrzeniu nadal odczuwam na łbie guza.



Miejsce 14
Idol - reż. Dan Fogelman, USA

Polska premiera: 3.07.2015
Dystrybucja: Monolith Films
Moja ocena: 4

Dlaczego: Bo to najlepszy Al Pacino od lat. Charyzmatyczna, barwna i wyrazista rola na jaką zasługuje i do jakiej zdążył nas już przyzwyczaić. Pomimo tego, że opowieść jest dość lekka i powabna, przerysowana z wielu dostępnych w każdym sklepie ze scenariuszami kalek, to i tak nic nie szkodzi. Al Pacino jest w tym filmie najważniejszy. Odgrywa rolę wypalonego wielką sławą artysty z tak wielkim przekonaniem i pasją, jakby grał samego siebie. Uwielbiam takie postacie w kinie. Wielki ukłon od Wujka Ekrana


Miejsce 13
Wiek Adaline - reż. Lee Toland Krieger, CAN, USA

Polska premiera: 15.05.2015
Dystrybucja: Monolith Films
Moja ocena: 4

Dlaczego: Nie jestem fanem ckliwych melodramatycznych opowiastek szczypiących w serducho, ale cholera jasna, sam nie wiem, może to przez postępującą już starość, ale po cichu i gdy nikt nie patrzy lubię się czasem wzruszyć (tylko nie mówcie nikomu). Film uwiódł mnie z dwóch powodów. Pierwszy nazywa się Blake Lively - moja nowa i nadal aktualna miłość, głównie o zabarwieniu erotycznym. A drugi, to po prostu fajnie opowiedziana bajeczka z elementami fantasy, romansu i Sci-Fi. To naprawdę się udało.


Miejsce 12
Spotlight - reż. Tom McCarthy, USA

Polska premiera: 5.02.2016
Dystrybucja: United International Pictures
Moja ocena: 4

Dlaczego: Długo z nim walczyłem, nie chciałem oglądać. Bałem się zero-jedynkowej narracji i mocnego antykościelnego wydźwięku ku chwale lewicowych autorytetów i ateistów. A tu zaskoczenie. Film rzecz jasna oparty na smutnych faktach, ale bardzo dobrze wyważony, wcale nie nachalny w swym antyklerykalizmie, całkiem bystry i trzymający w szachu napięcia. Zło nazwane zostało po imieniu, ale człowiecza moralność została brawurowo obroniona.


Miejsce 11
W objęciach węża - reż. Ciro Guerra, ARG, VEN, COL

Polska premiera: 13.11.2015
Dystrybucja: Against Gravity
Moja ocena: 4

Dlaczego: Obejrzałem go dwa razy. Za pierwszym razem nie byłem w formie i wystarczająco skupiony na obrazie, przez co finalny werdykt był dla mnie dość frapujący. Dałem więc tej czarno-białej, bardzo lirycznej opowieści drugą szansę. I bingo. Tym razem odbiór był fantastyczny. Zakochałem się w tej nieśpiesznej narracji oderwanej od cywilizacyjnego pędu ku zagładzie. Wspaniała i uduchowiona opowieść o poszukiwaniu idealnego wyważenia między dwiema prędkościami tego świata - życiem i śmiercią.


Miejsce 10
Ex Machina - reż. Alex Garland, GBR

Polska premiera: 20.03.2015
Dystrybucja: United International Pictures
Moja ocena: 4

Dlaczego: Bo film jest wyposażony we wszystkie składowe składające się na idealny w mojej ocenie inteligentny Science-Fiction. Bez skupiania się na zielonych płachtach, spektakularnych efektach specjalnych i komputerowych trickach. W Ex Machinie liczą się konflikt pomiędzy człowieczą moralnością i wyrachowaną technologią oraz boska Alicia Vikander. A jakby tego jeszcze było mało, autor posypał całość lukrem z domieszką poezji. Właśnie tego oczekuję od mądrego kina Sci-Fi obdartego z wysokobudżetowej płycizny intelektualnej.


Miejsce 9
Mon roi - reż. Maiwenn, FRA

Polska premiera: 15.01.2016
Dystrybucja: Best Film
Moja ocena: 4

Dystrybucja: Koniec świata. Kolejny melodramat w zestawieniu, to chyba jednak starość. Mon roi, niestety błędnie przetłumaczone na język swojski to w teorii kobieca opowieść o kobiecie, której jakiś chuj wstrzykuje truciznę "Love". Intrygujące studium związku kobiety z mężczyzną, dwóch obcych światów i punktów widzenia, przedstawione w sposób szczery i brutalny. Od euforii i motylków w brzuchu po klasyczne zmęczenie materiału i nienawiść. Prawdziwe życie, prawdziwe emocje, miłość to dziwka.


Miejsce 8
Pokój - reż. Lenny Abrahamson, IRL, CAN

Polska premiera: 26.02.2016
Dystrybucja: Monolith Films
Moja ocena: 4

Dlaczego: Rok temu wbrew całemu zauroczonego nim światu uznałem go za film jedynie poprawny. Nie spodziewałem się wtedy, że w rocznym podsumowaniu będzie się plasował aż tak wysoko. To z jednej strony świadczy o słabości rywali w stawce, ale też, między Bogiem a prawdą, Pokój na tą lokatę zasłużył. Namieszał w kinach i na festiwalach całego świata. Jest autentyczny, minimalistyczny i mocno absorbujący, skupia się na niezwykłej relacji pomiędzy katem i ofiarą oraz owocem ich toksycznej więzi. Requiem dla wolności.


Miejsce 7
Lobster - reż. Yorgos Lanthimos, GRA, FRA, GBR

Polska premiera: 26.02.2016
Dystrybucja: United International Pictures
Moja ocena: 4

Dlaczego: Kolejna produkcja, której z początku nie doceniłem. Szanuję filmową wrażliwość i dziwactwa Lanthimosa, zwłaszcza w jego lokalnym, greckim wydaniu, lecz po międzynarodowym debiucie naszpikowanym znanymi nazwiskami oraz światowym budżetem oczekiwałem petardy. Jednak po seansie czułem niedosyt, ale z perspektywy czasu ta utopijna wizja o przeraźliwym lęku przez samotnością, jej surrealistyczny wydźwięk i jakość przekazu robią wystarczająco dużo szumu, by to polubić.


Miejsce 6
Nienawistna ósemka - reż. Quentin Tarantino, USA

Polska premiera: 15.01.2016
Dystrybucja: Forum Film Poland
Moja ocena: 4

Dlaczego: Może i najsłabszy Tarantino od lat, może i lekko rozczarowujący, ponownie lokowany na Dzikim Zachodzie wśród swoich sprawdzonych w bojach aktorów, a jednak mimo wszystko nadal mamy do czynienia ze wspaniałym i bardzo charakterystycznym dla Tarantino kinem. Tym razem nieco teatralny styl i formuła dodała temu kapitalnie przegadanemu filmowi szyku i elegancji udowadniając przy tym, że nie samą krwią i przemocą Tarantino żyje. Kolejny raz widz został wystrychnięty na dudka. Szanuję.


Miejsce 5
Big Short - reż. Adam McKay, USA

Polska premiera: 1.01.2016
Dystrybucja: United International Pictures
Moja ocena: 5

Dlaczego: Piąte miejsce? Ze dwa dni się nad tym zastanawiałem i pytałem sam siebie jak to w ogóle możliwe? Ale liczby mówią same za siebie. To była moja pierwsza piątka w roku. Jedna z w sumie pięciu. Być może nieco na wyrost, a może niekoniecznie. Big Short to szczera opowieść o narodzinach finansowego kryzysu na świecie. Brutalna dla korporacji i banków, ośmieszająca ich finansowe eldorado, którym zarządzają banksterzy od Wall Street po Frankfurt. Odważnie i szczerze. Nie sposób tego nie szanować.


Miejsce 4
Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy - reż. J.J. Abrams, USA

Polska premiera: 18.12.2015
Dystrybucja: Walt Disney Studios Motion Pictures
Moja ocena: 5

Dlaczego: O tak wysokiej lokacie zdecydowały moje stetryczałe już sentymenty. Przebudzenie Mocy to puszczenie oczka do pierwszych i najstarszych fanów GW z lat 70 i 80, do których i ja się zaliczam. Nie oceniałem tego filmu ze względów stricte warsztatowych. On miał za zadanie cofnąć mnie do lat dzieciństwa, gdy po raz pierwszy zetknąłem się z Hanem Solo, Księżniczką Leią (spoczywaj w pokoju), Chewbaccą i Skywalkerem. Wyszedłem z kina z wypiekami na twarzy, tak jak 30 lat temu. Dziękuję.

Miejsce 3
Zupełnie Nowy Testament - reż. Jaco Van Dormael, BEL, FRA

Polska premiera: 1.01.2016
Dystrybucja: Gutek Film
Moja ocena: 5

Dlaczego: Ciągle zastanawiam się dlaczego film ten ma tak niskie oceny i czemu wszyscy dziwnie się na mnie patrzą, kiedy z dumą wynoszę go na ołtarze. I sam już nie wiem, czy to ze mną jest coś nie tak, czy z wami wszystkimi. Ale może w tym właśnie tkwi potęga kina - jest nieobliczalne i do każdego z nas trafia w inny sposób. Opowieść oparta na surrealistycznej nutce z domieszką skandynawsko-brytyjskiego humoru. Nomen omen boskie połączenie z wieloma mądrościami zawartymi miedzy wierszami o ludziach zagubionych w świecie wartości i zasad.

Miejsce 2
Zjawa - reż. Alejandro González Iñárritu, USA

Polska premiera: 29.01.2016
Dystrybucja: Imperial - Cinepix
Moja ocena: 5

Dlaczego: Już w styczniu wiedziałem, że będzie bić się o króla w rocznym podsumowaniu i także w styczniu wiedziałem już nawet z kim. Z jednej strony odważne, z drugiej smutne, że przez kolejne 11 miesięcy niewielu śmiałków potrafiło rzucić mu rękawicą w twarz. Ale też powiedzmy sobie szczerze, Inarritu zawiesił poprzeczkę bardzo wysoko. Obłędne zdjęcia, scenografia i praca kamer - techniczny majstersztyk. Fantastyczne odwzorowanie okrutnej natury i ludzkiej determinacji w walce o przetrwanie w nieludzkich warunkach.


Miejsce 1
Młodość - reż. Paolo Sorrentino, ITA, GBR, FRA

Polska premiera: 18.09.2015
Dystrybucja: Gutek Film
Moja ocena: 5

Dlaczego: Czy kogoś to w ogóle dziwi? Młodość to dla mnie kwintesencja kina jakie uwielbiam i za którym jak wariat ciągle się uganiam. Tajemnicze, magiczne, absorbujące intelektualnie i błyskotliwie przegadane. To w ogóle był rok Sorrentino, do którego mam słabość tak wielką, jak do dwóch obłych krągłości Salmy Hayek. Końcówka roku to także moja prywatna fascynacja jego autorskim serialem - Młodym Papieżem, który w tej konkurencji także nie miał sobie równych. Wielki reżyser, wizjoner, współczesny malarz i poeta kina.



That's all Folks. Więcej nagród nie przewiduję, wszak reszta budżetu poszła na dziewczynki i inne używki. Wiem, że moja aktywność na blogu już drugi rok z rzędu jest czysto iluzoryczna i tak jak nasze składki na emeryturę - ledwo namacalna. Nie mogę wam obiecać, że w nowym roku będzie lepiej, bo nie lubię kłamać i zapewne nie będzie, ale jeśli komuś jest mnie ciągle mało, to zawsze może zajrzeć na dzieło życia Zuckerberga, gdzie na co dzień i zupełnie za darmo robię z siebie idiotę.

Do siego roku, może w tym już nikt znany nie umrze.
Wujek Ekran.


niedziela, 13 listopada 2016

"Dobra zmiana" po amerykańsku

Przełęcz ocalonych
reż. Mel Gibson AUS, USA, 2016
131 min. Monolith Films
Polska premiera: 4.11.2016
Dramat, Wojenny, Biograficzny



Nie od dziś wiadomo, że w Hollywood - filmowym bastionie mocno lewicującego liberalizmu - istnieje "czarna lista konserwatywnych filmowców", której środowisko utrudnia pracę jak tylko się da. Listę "hańby" otwierają nazwiska dziarskiego i niepoprawnego politycznie dziadka Clinta Eastwooda, oraz chyba największego persona non grata w Hollywood - Mela Gibsona. Ten drugi popadł w niełaskę jakoś zaraz po premierze Pasji, gdzie został potępiony przez środowisko i oskarżony o antysemityzm, bigoterię i homofobię. Na Gibsonie postawiono krzyżyk, a ten potrzebował blisko dziesięciu lat, by wygramolić się z tego syfu i powrócić na fotel reżysera. Tak się szczęśliwie złożyło, że "coming back" Gibsona nastąpił przy okazji wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, w których niespodziewanie wygrał republikanin Donald Trump. Na ekrany polskich kin wszedł więc bardzo mocny ze względów moralnych, religijnych oraz politycznych obraz obyczajowego konserwatysty - Przełęcz ocalonych. Czy amerykańska "dobra zmiana" przyniesie jakże potrzebną ideologiczną odwilż w Fabryce snów? Cóż, oby. Silne skrzydło konserwatystów w Hollywood, które w latach 60-tych straciło na znaczeniu jest światu bardzo potrzebne, wszak w kinie, tak jak i w przyrodzie, potrzebna jest równowaga.

Przełęcz ocalonych bazuje na niesamowitej historii kaprala Desmonda Dossa, który był pierwszym obdżektorem (osoba odmawiająca z powodów moralnych walki oraz noszenia broni) w Armii USA i który został odznaczony Orderem Honoru Kongresu za swoją heroiczną i bohaterską postawę sanitariusza podczas krwawej bitwy o Okinawę w 1945 roku. Typowy samograj. Historia tak bardzo szalona i niedorzeczna, że aż piękna, silnie patetyczna i wręcz romantyczna. Aż dziw, że nikt dotąd w Hollywood po nią nie sięgnął. Ale też ze względu na wielką religijność głównego bohatera, oraz niechęć do obrazowania tego typu historii przez Hollywood, w sumie aż tak bardzo nie dziwi.

Angielski pisarz - Gilbert Chesterton - powiedział niegdyś, że "Moralne problemy są zawsze straszliwie skomplikowane dla kogoś bez zasad". Odnoszę wrażenie, acz nie mam ku temu żadnych dowodów, że Mel Gibson sięgając po historię Desmonda Dossa chciał światu udowodnić, że pewna bliska mu wizja świata, zupełnie dziś niepopularna i zwalczana przez wojujące z nią postępowe i lewicowe środowiska, potrafi być równie piękna, sprawiedliwa, nowoczesna i uczciwa. To może i duże nadużycie z mojej strony, ale pal licho, mam prawo, zwłaszcza po dwóch drinkach - dla mnie młody kapral Doss, który wiernie chroni swoich zasad moralnych oraz zasad wychowania według doktryny Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego (to taka chrześcijańska odnoga protestancka opierająca się tylko na Piśmie Świętym), jest pewnego rodzaju symbolem, a nawet alter ego Mela Gibsona, który celowo użył go do uderzenia w swoich ideologicznych wrogów.


Oczywiście w tym filmie chodzi głównie o opowiedzenie wspaniałej historii wielkiego-małego człowieka, o pochylenie głowy przed bohaterem wojennym, który zawsze był bardzo skromnym, religijnym i dobrodusznym człowiekiem. Amerykanie jak nikt inny na tym padole potrafią czcić i wielbić swoich bohaterów w mundurach. Szacunek jakim obdarza się weteranów w tym kraju jest godny pozazdroszczenia. To nieodłączny element ich tradycji, która na szczęście jeszcze nie wymarła. Od najmłodszych lat uczy się dzieciaków w ich szkołach szacunku do flagi państwowej, szacunku do hymnu, historii i munduru. Może nie we wszystkich stanach tak samo, a patrząc na to jak Amerykanie (wyznawcy Clinton, ci wykształceni i z wielkich ośrodków) depczą w proteście przeciw Trumpowi flagi narodowe, a nawet na nie srają (publicznie!), to czasem można odnieść wrażenie, że nauka idzie w las. Nie zmienia to postaci rzeczy, że poddając się wygodnej generalizacji, Ameryka czci swoich bohaterów bardzo, bo w istocie - bardzo ich na co dzień potrzebuje. Dzieciaki mają więc swoich bohaterów komiksowych, młodzież wielkich muzyków i aktorów, dorośli i starsi - polityków, żołnierzy i weteranów. Ameryka zbudowana jest rękoma bohaterów i wielkich ludzi, w końcu też, Ameryka potrafi się o nich zatroszczyć.

Przełęcz ocalonych utkana jest z bardzo charakterystycznych i dobrze nam wszystkim znanych nici, z których powstały takie historyczne obrazy jak Pearl Harbor, Szeregowiec Ryan, czy Listy z Iwo Jimy. Gibson poświęcił wpierw trochę czasu na przedstawienie nam głównych postaci, na okrzepnięcie i zaprzyjaźnienie się z nimi, głównie rzecz jasna z pogodnym i prostolinijnym Dossem. Dla uwiarygodnienia postaci wplątał w to wszystko wątek miłosny, po czym brutalnie przeniósł nas na linię frontu, gdzie sielankowy dotąd obraz świata nagle dostał się pod zmasowaną linię ognia. Liczba trupów, rozerwanych kończyn i wylewających się z rozszarpanych przez kule ciał wnętrzności czasem mogą co wrażliwsze osoby zniesmaczyć, ale to jest wojna w szczytowym swoim barbarzyńskim wydaniu, a nie elegancja Francja. Na polu bitwy, zwłaszcza podczas walki z honorowym i niezwykle walecznym narodem jakim są Japończycy, nie ma mowy o półśrodkach, o udawaniu i grze na czas. W tak trudnych warunkach potrafią przetrwać tylko najsilniejsi, lub ci, którzy mają najwięcej szczęścia. Desmond Doss, mimo, iż zamiast karabinu dźwigał na plecach apteczkę z pierwszą pomocą i kulom się nie kłaniał - miał jedno i drugie. A może to była boża opatrzność? Jedno jest pewne. Kapral Doss był wspaniałym żołnierzem i człowiekiem, który robił to w co wierzył. Niby prosta recepta na życie, a jakże dziś zapomniana i rzadko praktykowana przez jego współczesnych rówieśników.


Mel Gibson stworzył nienachalny obraz, dobrze wyważony, bez przesadnego stygmatyzowania wiary i aspektów moralnych, z których mimo to utkano bardzo chwalebny obraz mogący służyć milionom ludzi za drogowskaz, jakże potrzebny w dzisiejszych bezdusznych czasach zawłaszczonych przez brak jakichkolwiek zasad. Do tego odrobina amerykańskiego patosu, lecz bez ekstremalnych przegięć, świetne batalistyczne sceny walki i ta nieodłączna w tej historii gęsia skórka, która pojawia się w wielu momentach i ma czelność chwycić jeszcze za serce, prowokując przy tym łzy do wypłynięcia ze swego źródełka. Bardzo dobre emocjonalnie dzieło, które wbija w fotel. Takiej lekcji historii powinno dawać na całym świecie, również u nas. Bardzo mi brakuje takiego podejścia do odwzorowywania nad Wisłą obrazów historycznych. Mamy przecież mnóstwo wspaniałych scenariuszy z życia wziętych na poziomie tego z Desmondem Dossem. Na szczęście Przełęcz ocalonych jest bardzo uniwersalną historią, która swoim przekazem potrafi przekroczyć wszystkie geograficzne granice, by nieść piękno i prawdę.

Wielki film, jednocześnie wojenny i antywojenny, czego dotąd chyba nie byliśmy świadkami, a przynajmniej nie w takiej skali. Bardzo mnie oczarował. Najlepszy w tej kategorii od lat. A jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że Gibson nie opowiedział w tym filmie wszystkiego co rzeczywiście miało miejsce, bo jak sam uznał, ludzie by w to po prostu nie uwierzyli, to przed oczami rysuje nam się obraz człowieka giganta, nie pasującego do dzisiejszych realiów (tamtych zresztą również), który z uśmiechem na twarzy i z tą jego naturalną życzliwością pokazuje współczesnemu porządkowi świata środkowy palec. Bardzo krzepiące i pouczające kino. Co ciekawe, wielką siłę bijącą z kaprala Dossa mogą czerpać nie tylko polityczne i moralne konserwy (acz oni przede wszystkim), ale też wszelkie inne frakcje i ideologie od prawa do lewa, co czyni z Przełęczy ocalonych film niezwykle uniwersalny i potrzebny. Wielkie pięć ode mnie. Dobra robota panie Gibson, mam nadzieję, że teraz, kiedy u najważniejszych sterów w państwie ponownie są republikanie, będziesz pan częściej krzyczał z tej strony kamery.






IMDb: 8,7
Filmweb: 8,5


środa, 9 listopada 2016

Wywiad z wampirem

Jestem mordercą
reż. Maciej Pieprzyca, POL, 2016
117 min. Next Film
Polska premiera: 4.11.2016
Thriller, Psychologiczny



Maciej Pieprzyca po 18 latach powrócił do swojego dawnego projektu telewizyjnego i przekonwertował na fabułę własną dokumentalną wersję Jestem mordercą. Scenariusz napisało samo życie i bezsprzecznie należy do grona samograjów. Wystarczy tylko dać mu się rozwinąć i pozwolić zaprezentować pełnię możliwości, a odwdzięczy się z nawiązką. Innymi słowy - wystarczy nie spieprzyć. Wydawać by się więc mogło, że recepta na sukces zostanie przez doświadczonego już aptekarza Pieprzycę zrealizowana w sposób nienaganny, wzorcowo i z palcem wetkniętym tam, gdzie zwykł docierać tylko Rocco Siffredi. I generalnie temat został przez śląskiego reżysera potraktowany na tyle rzetelnie, że nie ma mowy o rozczarowaniu, niemniej trudno jest się oprzeć wrażeniu, że zadanie to można było wykonać odrobinę lepiej.

Jestem mordercą jednak oczarowało polską krytykę. Na Festiwalu Filmowym w Gdyni zgarnęło trzy statuetki. Bardzo szybko okrzyknięto go polskim Zodiakiem, co samo w sobie jest dość idiotyczne. Polska kinematografia nie potrzebuje stawać w szranki z hollywoodzką konkurencją, bo raz, że nie ta liga, dwa, wygląda to niepoważnie. Koniec końców polski widz i tak dostaje obuchem w tył głowy. Aczkolwiek jako wabik od kilku dni ściąga do kin chyba nie najgorszą frekwencję, ale też ku chwale uczciwości, jeśli ktoś będzie chciał w tym obrazie znaleźć Fincherowski suspens, to może się lekko rozczarować. To są zupełnie dwie różne bajki oraz dwa inne światy i trzeba to sobie na dzień dobry powiedzieć. Na do widzenia zresztą również.


Żeby wejść w świat Służby Bezpieczeństwa, Milicji Obywatelskiej i Polski Ludowej rządzonej przez zdradziecki aparat złożony z sowieckich pachołków trzeba wpierw poznać zarys historyczny. Jestem mordercą jest teoretycznie tylko inspirowane słynną w PRLu sprawą Wampira z Zagłębia, to jednak dość wiernie polega on na najważniejszych faktach. A te są takie, że Wampir na przełomie lat 60 i 70 brutalnie zamordował 14 kobiet i usiłował zabić kolejnych 7. W owym czasie była to najgłośniejsza sprawa kryminalna w kraju, a i Europa zdawała się być wolna od takich pojebańców. Dochodzenie przybrało bardzo prestiżowy wymiar w momencie, kiedy jedną z ofiar została 18-letnia bratanica I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR - Edwarda Gierka. I właśnie dokładnie w tym momencie wkraczamy do akcji my, cali na biało, czyli widzowie. Wraz z nowym oficerem Milicji przydzielonym do sprawy (kapitalny Mirosław Haniszewski) wkraczamy w świat seryjnych morderstw i bezradności wkurwionego aparatu państwowego, kiedy licznik zabójstw na tablicy wyników wskazuje już bolesne i upokarzające 10:0. Brakuje więc wprowadzenia, początku i rozwinięcia, czyli składowych stuprocentowego kryminału. To trochę tak, jakby rozpocząć oglądanie meczu od 65 minuty, przez co odnoszę wrażenie, że mam do czynienia z opowieścią niepełną, ale na pewno ciekawą, wszak i w meczu najważniejsze rzeczy potrafią zadziać się w ostatnich pięciu minutach spotkania. Grunt, to dobrze wyważyć. Pieprzyca z pewnością próbował, niemniej jakiś tam mały niedosyt z tyłu głowy pozostał.

Dużym sukcesem reżysera jest za to dobre odwzorowanie epoki. Może i bez szerokich kadrów oraz rozbudowanych planów, których - przyznaję - czasem mi brakowało, może też i większość scen kręcona była w pomieszczeniach, lub skąpych scenograficznie lokacjach, w których można było dostrzec najwyżej kilka radiowozów z epoki, ale pomimo tego nie idzie na nic narzekać. Klimat z epoki jest zachowany wzorowo, a pomaga mu w tym wszędobylski dym z papierosów, wódka, PRLowska brzydota i klasyczny polski jazz, który całkiem zgrabnie rozgościł się gdzieś pomiędzy scenami. Ale to co podoba mnie się w tym filmie najbardziej to fakt, że Jestem mordercą w pewnym momencie zbacza z drogi wytyczonej przez klasyczny thriller, tudzież kryminał i zaczyna wariacko pędzić poboczem po którym dawno nikt w polskim kinie nie podążał, a jeśli już, to robił to bardzo rzadko. Główna postać milicjanta pod wpływem śledztwa i presji czasu oraz swoich przełożonych towarzyszy staje się nagle postacią tragiczną, targaną przez emocje i wątpliwości, przez co jej zobrazowanie ociera się o typową charakterystykę bohaterów-idealistów wywodzących się z zarośniętego już pajęczyną kina moralnego niepokoju. Wątek psychologiczny dziarsko przejmuje palmę pierwszeństwa i nie boi się zepchnąć w cień wątku stricte kryminalnego, który dziś, po latach wydaje się być jedną wielką mistyfikacją i celowym działaniem propagandowym ówczesnych władz mającym na celu przykładne ukaranie winnego, kimkolwiek by był.


Reżyser skupia się więc głównie na aspekcie czysto ludzkim. Stworzył dzięki temu klasyczny moralitet ukazujący dzieje bohatera wybierającego pomiędzy dobrem i złem, potępieniem i zbawieniem, winą i karą. Na przeciw niego oraz po drugiej stronie barykady stoi, no dobra, głównie siedzi, główny podejrzany o dokonanie morderstw i zarazem ofiara milicyjnej nagonki (Arkadiusz Jakubik), jednak gdy do głosu zaczynają dochodzić wątpliwości oraz moralna ocena sytuacji, naturalna granica pomiędzy nimi zaczyna się zacierać. Stajemy się więc świadkami pojedynku prawdy z zakłamaniem i uczciwości z fałszem, ale jednak niekoniecznie zostało ono zarysowane w wydawać by się mogło oczywisty sposób. Pieprzyca nie pozwala do końca wygodnie opowiedzieć się po czyjejś ze stron, ani też kogokolwiek w tej sprawie osądzić. Oczywiście na końcu zapada wyrok i zostaje wykonana kara, ale czy sprawiedliwa i tak zupełnie oczywista?

W Jestem mordercą nie ma Wampira z Zagłębia, jest tylko jego wyobrażenie i wiara ówczesnych władz w jego istnienie, najlepiej dyndającego na stryczku. Film ośmiesza, ale też i tłumaczy ich działanie, po części rzecz jasna potępia epokę i ustrój polityczny, ale głównie jednostkę ludzką żyjącą w nienormalnych czasach oraz konformizm. Bohaterski milicjant może i doprowadza sprawę do końca, staje po stronie zwycięzców, ale w starciu z systemem, którego jest twarzą finalnie ponosi porażkę. Zupełnie tak jak bohater kina moralnego niepokoju. Zostaje unieszczęśliwiony i moralnie wykluczony z życia społecznego.

Reasumując. To dobre, wyważone i mądre kino próbujące zmierzyć się z meandrami ludzkiej psychiki zawładniętej przez zmowę szaleństwa ze strachem. W Jestem mordercą można natknąć się czasem na Kieślowskiego, czasem na Zanussiego, ale jednak głównie wpadamy na Ślązaka Pieprzycę. Jest kilka rzeczy do poprawki, takich typowych dla polskiego kina, czysto technicznych. Można też się nieco przyczepić do zaprezentowanej nam bardzo skróconej wersji wypadków, ale jak się finalnie okazuje, nie zupełnie o to w tym filmie chodzi. Dobra, solidna czwórka z plusem. Za włożone w całość serce, dobre aktorstwo i plakat. Minus za Adamczyka. No za cholerę nie pasował mi do tej roli. Ale ja już tak mam. Jak się kogoś zawczasu uczepię, to choćby świat stanął na głowie, nie puszczę.






IMDb: 7,4
Filmweb: 7,5


niedziela, 23 października 2016

Rzeź poprawnie polityczna

Wołyń
reż. Wojciech Smarzowski, POL, 2016
150 min. Forum Film Poland Sp. z o.o.
Polska premiera: 7.10.2016
Dramat, Wojenny, Historyczny



Monteskiusz powiedział kiedyś, że szczęśliwy jest naród, którego historia jest nudna. Gdyby tak na jego kanwie zbudować obraz współczesnej Polski, bylibyśmy najsmutniejszym i najnieszczęśliwszym społeczeństwem na świecie. Historia wielokrotnie doświadczała nasz naród okrucieństwami wojny, dramatami ludzkimi, ludobójstwem i zagładą. Nie każdy chce o niej pamiętać, ale nie znać jej, to jak być zawsze dzieckiem. Polska na szczęście dorasta, rośnie w bólach i dojrzewa. Z pokorą uczy się własnej historii i powoli odzyskuje swoją geopolityczną świadomość. Niestety nie są to najlepsze czasy na jej pielęgnację, badanie i odkurzanie faktów. W świecie politycznie poprawnym dążenie do prawdy historycznej niesie za sobą szereg konsekwencji, z którymi współczesna liberalna Europa nie lubi się mierzyć. Wojciech Smarzowski jest tego najlepszym dowodem. Sięgając głęboko po jeden z najbardziej niewygodnych w historii aktów ludobójstwa został skazany na finansową banicję, którą różnymi ścieżkami, często wspinając się po trudno dostępnych szlakach wysokogórskich na szczęście udało się w końcu po czterech latach pokonać.

Rzeź wołyńska to kolejna po Zbrodni katyńskiej, Powstaniu Warszawskim i Żołnierzach Wyklętych luka, która od wielu lat domagała się swojej prawdy. W sercach ocalałych Polaków żyjących wtedy na Kresach krzyczała i darła się wniebogłosy przez blisko 50 lat prosząc choćby o jałmużnę, czyli nazwanie rzeczy po imieniu. Dopiero w latach 80-tych ubiegłego stulecia komunistyczne władze zgodziły się na oficjalne badanie zbrodni przez polskich historyków, powstały wtedy pierwsze książki, naukowe rozważania, acz nadal tłumione przez ówczesny aparat władzy, ale dopiero w tym roku, 7 lipca, Senat RP przyjął uchwałę oddania hołdu ofiarom ludobójstwa dokonanego przez nacjonalistów ukraińskich, a 22 lipca Sejm RP ustanowił dzień 11 lipca "Narodowym Dniem Pamięci Ofiar Ludobójstwa". Przeszło 70 lat, w tym 26 za czasów tzw. Wolnej Polski czekaliśmy na stosowny gest i ukłon Państwa w stosunku do ofiar, ich rodzin, oraz nielicznych jeszcze żyjących naocznych świadków tego barbarzyństwa. Siedemdziesiąt długich kurwa jego mać lat. Wszystkie kolejne rządy począwszy od 1989 roku powinny się spalić ze wstydu, albo to my powinniśmy ich wszystkich spalić i wykopać, raz, a na zawsze.

W tym roku doczekaliśmy się także pierwszego poważnego filmu fabularnego o Kresach, który miał nam wszystkim przybliżyć krwawe wydarzenia tamtych dni. Tego bardzo trudnego zadania podjął się Wojciech Smarzowski. Pamiętam, że kilka lat temu, gdy się o tym dowiedziałem, cieszyłem się jak małe dziecko. Mówiłem sobie - Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Szanowany przez wszystkie opcje ideologiczne i strony polityczne. Na pewno da sobie radę, a i pieniądze na ten śmiały projekt się znajdą, wszak na jego filmy ludzie walą drzwiami i oknami. Pewna inwestycja. Inwestorzy będą walić drzwiami i oknami, a i PISF przecież dopomoże. Niestety rzeczywistość po raz kolejny pokazała środkowy palec logice i ponownie górę wzięły politycznie poprawne względy. Inwestorzy wybrali spokój, raczej nie chcieli być kojarzeni z taką produkcją. No bo jakże to tak, mieli współfinansować antyukraiński film w dobie rozwijania się po raz już chyba setny dialogu polsko-ukraińskiego? W dodatku w trakcie Majdanu i agresji rosyjskiej na wschodnią Ukrainę? A na cholerę im to? Państwowe instytucje i fundacje także specjalnie nie kwapiły się do doraźnej pomocy, w konsekwencji czego efektem był dramatyczny apel Smarzowskiego, który ostatecznie sam stanął przed kamerą i poprosił zwykłych ludzi o każdy grosz wsparcia. Do ukończenia filmu brakowało dwóch i pół baniek. Milion dał Kurski z TVP (no dobra, my wszyscy daliśmy), resztę zebrała fundacja. Udało się. Po przeszło czterech latach Wołyń trafił na ekrany polskich kin.


Jak mówi sam Smarzowski, nie chodziło mu o zemstę, tylko o pamięć. Wołyń nazwał filmem przeciw nacjonalizmowi i nienawiści. Nie miał być traktowany jak podręcznik od historii, lecz być uznany jako jego osobiste spojrzenie na tamte wydarzenia z wkomponowaną w tło historyczne liryczną opowieścią o miłości. Powiem szczerze, że trochę się obawiałem idąc z taką świadomością do kina. Chciałem prawdy, łaknąłem jej jak niczego innego na świecie. W polskim kinie historycznym zawsze mi jej brakowało. Na palcach jednej ręki mogę policzyć wszystkie te produkcje, które nie poszły z kłamstwem na kompromis. Bałem się, że barbarzyństwo i ludobójstwo dokonane przez Banderowców i Ukraińską ludność cywilną zostanie mocno spłycone i niedoszacowane. Że będzie tylko tłem na którego plecach będzie próbowano je głupio tłumaczyć, zamazać obraz jakimś polskim wściekłym odwetem, czymś w rodzaju werdyktu z Pokłosia, że przecież Polacy też byli źli i przybijali Żydów do drzwi stodoły. A ja kurwa nie chcę już więcej stawiania takich tez. Nie zgadzam się na to, to na wskroś nieuczciwe. Dość kłamstw i manipulacji.

Szacuje się, że w Rzezi wołyńskiej zostało w bestialski sposób zamordowanych 50-60 tys. Polaków. Wydłubywano im oczy, przecinano piłą na pół, rozszarpywano końmi, dzieci palono żywcem, kobietom w ciąży wyrywano na żywca płód, obdzierano ze skóry i posypywano solą, obcinano kończyny, torturowano w sposób trudny do pojęcia. Ukraińców w ramach polskiego odwetu zginęło ledwie 2-3 tys. Jest więc to pewna subtelna różnica, na tyle wyraźna, żeby nie stawiać znaku równości pomiędzy narodem sprawców, a narodem ofiar, czyż nie? Tak więc do licha, nazwijmy wreszcie rzeczy po imieniu. OUN-UPA, Banderowcy, Ukraińcy z Wołynia, to byli mordercy, bydło i zwierzęta, bo przecież ludzie tak się nie zachowują. Właśnie to dokładnie chciałem zobaczyć w kinie udając się na film. Nie szedłem tam dla zemsty, nie dla podsycania nienawiści, lecz dla prawdy i uczciwości. Po prostu.

Niestety, ale Smarzowski nie do końca udźwignął ciężar historycznej odpowiedzialności. Oczywiście zrobił bardzo wiele, by jej sprostać i z szacunkiem spojrzeć w oczy. Wspaniale zobrazował tamtą rzeczywistość i wzorowo przedstawił wieloetniczną społeczność jaka żyła na Wołyniu i Małopolsce Wschodniej w II RP. Od 1921 roku we względnej symbiozie żyli obok siebie Polacy, Ukraińcy, Żydzi, Ormianie, Rosjanie, Czesi i inni. Smarzowski wspaniale otworzył film polsko-ukraińskim weselem, wprowadził nas w liryczny świat beztroski, szacunku i miłości, by po wejściu do Polski wojsk niemieckich i sowieckich bestialsko przewrócić ten obraz do góry nogami i napluć krwią na ich sielankowe dotąd życie. Przepotwarzenie się w bestie pod wpływem zawieruchy wojennej zostało ukazane w bardzo dosłowny sposób. Brat z dnia na dzień stał się zdrajcą, sąsiad zabójcą, a Lach wrogiem, którego trzeba eksterminować, tak jak Niemcy Żydów.

W narracji Smarzowskiego brakuje jednak spójności. Poszczególne sceny są mocno poszarpane i czasem wręcz nie pasują do siebie. Sprawiają wrażenie doczepionych na klej i siłę, bez płynnego przejścia w czasie i bez słowa wyjaśnienia, zupełnie, jakby były nakręcone w innym czasie, np. dwa lata później. Jeśli ktoś nie odnajduje się w tej historycznej układance i nie zna podstawowych faktów, ten może mieć problem w racjonalnej ocenie sytuacji. Myślę, że przydałoby się kilka zdań wprowadzenia przed filmem, a w trakcie jego trwania umieszczenia na ekranie pomocniczych dat, niemniej to jest problem zupełnie poboczny. Ja akurat nie miałem problemów z odnalezieniem się w tej zawierusze, ale wiem, że ludzie są z gruntu debilami i tak właśnie należy ich z góry traktować. Za granicą film ten bez słowa wyjaśnienia nie ma racji bytu. Ludzie zgłupieją.


Ale chyba najbardziej zirytował mnie fakt, że Smarzowski za punkt honoru postawił przed sobą wypośrodkowanie odpowiedzialności za rzeź. Z jednej strony idealnie pokazał prawdziwe okrucieństwo band OUN i UPA, bestialstwo miejscowej ukraińskiej ludności, oraz ich kolaboranctwo z Nazistami, ale w pewnym momencie Smarzowski powiedział stop i postanowił w finalnym odbiorze przez widza nieco wyrównać szanse i nie dolewać paliwa do hejtu tylko jednej ze stron barykady. Wrzucił więc trochę kamyczków do naszego ogródka, by i Ukraińcy złapali nieco świeżego powietrza mogąc się przy tym wyprostować. W mojej ocenie kamyków niewspółmiernie wielkich do faktów historycznych i polskiej odpowiedzialności za mordy na ukraińskiej społeczności, acz uczciwie trzeba podkreślić, że takie w ramach odwetu także miały miejsce, tyle, że na nieporównywalnie mniejszą skalę.

Tak więc moje wcześniejsze obawy niestety po części znalazły swoje potwierdzenie w rzeczywistości. Rzeź w Wołyniu ukazana została w sposób nieco ugrzeczniony i politycznie poprawny, tak, by nie ferować żadnych wyroków, lecz, by po prostu wspomnieć, że ów wydarzenia miały miejsce i by o nich pamiętać. Pomimo dosłowności scen zwierzęcego terroru i bestialstwa, które tylko w niewielkiej części odwzorowały prawdziwe okrucieństwa dokonane na naszych rodakach, nie czułem, by ten obraz w 100% przedstawił zło, jakie zalęgło się na ziemi wołyńskiej. Nie podzielam więc poglądu, że film jest wstrząsający na tyle, że aż nie da się go oglądać. Mogą to mówić tylko te osoby, które nie znają historii i o Rzezi wiedziały zupełnie nic, lub niewiele. Finał poglądu Smarzowskiego na tamte wydarzenia można więc opisać mniej więcej w taki sposób. Trochę pomordowali Ukraińcy, trochę Polacy, swoje dołożyli szkopy i sowieci, ginęli wszyscy, oczywiście najpierw Żydzi, no takie to smutne czasy były, wojna przecież, ale dziś jest już inaczej, wszyscy się kochamy, podajmy więc sobie ręce w geście pokoju i nie róbmy sobie więcej takiego kuku. Cóż. Dla mnie to trochę zbyt bezpieczne i zbyt wygodne podejście do zagadnienia, typowe dla dzisiejszych czasów zakłamania i obłudy.

Niemniej w produkcji Smarzowskiego należy doszukiwać się więcej plusów aniżeli minusów. Naturalnie trzeba się cieszyć z tego, że wreszcie pewne niewygodne dotąd fakty i powielane przez lata poglądy zostały nazwane po imieniu. Np. że Stepan Bandera, pomimo tego, że na Ukrainie jest uznawany za narodowego bohatera, w Polsce winien uchodzić za wroga i mordercę Polaków i nie powinno być tutaj jakiegokolwiek pola do dyskusji. Że czerwono-czarna flaga UPA winna być w Polsce stawiana na równi z nazistowską swastyką i sowieckim sierpem i młotem, czyli ustawowo zakazana. Że przed nazwaniem Ukraińca swoim bratem mądry Polak dwa razy się zastanowi. Czas pokaże, czy Wołyń otworzy puszkę Pandory, czy może jednak zadośćuczyni polskim cierpieniom. Na pewno stanowi bardzo ważny i jakże potrzebny głos w dyskusji, której dotąd praktycznie nie było.

Kino ma ogromną moc i pole rażenia, dużo większe niż stos książek, a fakt, że film już w pierwszy weekend otwarcia obejrzało prawie ćwierć miliona ludzi świadczy o tym, że polskie społeczeństwo spragnione jest prawdy historycznej. I za to, pomimo tych w sumie niewielkich wad należą się słowa uznania dla Wojtka Smarzowskiego, jak i całej jego załogi, z aktorami zarówno polskimi, jak i ukraińskimi, którzy nie przestraszyli się odbioru swoich rodaków. Specjalne słowa uznania i szczery podziw kieruję w stronę młodziutkiej debiutantki Michaliny Łabacz. Jakże cudnaś była dziewczyno w tych pięknych warkoczach. Brawo dla was wszystkich, oraz wieczna pamięć i modlitwa dla pomordowanych. Wreszcie się doczekaliście.






IMDb: 8,2
Filmweb: 8,3





poniedziałek, 17 października 2016

32' WFF vol.2

Zderzenie
reż. Mohamed Diab, FRA, EGI, 2016
97 min.
Polska premiera: ?
Dramat


Wczoraj pisałem o Opowieściach z Meksyku, które bazowały na ujęciach kamer zainstalowanych w jednym tylko mieszkaniu nie wystawiając swoich obiektywów poza jego ściany, a dziś idziemy krok dalej i umieszczamy je w policyjnej suce. Z tej oto perspektywy Mohamed Diab przedstawia wydarzenia jednego dnia lata 2013 roku, dwa lata po egipskiej rewolucji, podczas masowych zamieszek trwających po ustąpieniu islamskiego prezydenta Mursiego pomiędzy jego wyznawcami (Bractwo Muzułmańskie), a przeciwnikami. USA obaliła jedną dyktaturę, by w jej miejscu powstała druga, jeszcze gorsza, która zrobiła taki pierdolnik w regionie, że do dziś jeszcze płacimy za to wysoką cenę (napływ imigrantów, destabilizacja polityczna całego regionu). Ale nie na tym skupia się reżyser, lecz na aspekcie psychologicznym i czysto ludzkim.

Do policyjnej suki podczas kolejnych starć z policją pakowani są kolejni zatrzymani. Na oślep i jak popadnie, czyli generalnie jak zwykle. Dziennikarze, kobiety, dzieci, starcy, manifestanci z jednego obozu jak i z drugiego, śmiertelnie wrogo do siebie nastawionych. Na około 15 metrach kwadratowych opancerzonego wozu finalnie znajduje się kilkanaście osób o różnych poglądach politycznych, wyznaniu, płci, wieku oraz profesji. Napięta sytuacja siłą rzeczy prowokuje do wewnętrznych tarć, kłótni, konfliktów i bójek, ale z biegiem czasu oraz przez dynamicznie zmieniające się tło wydarzeń wokół stale przemieszczającej się policyjnej ciężarówki, skłócone ze sobą towarzystwo zaczyna powoli przejawiać człekokształtne odruchy. Pojawia się konstruktywna dyskusja, pomoc bliźniemu i miłosierdzie. Rozpoczynają wspólne działanie, by w porozumieniu wydostać się z patowej sytuacji. Niemniej finał tej niezwykle interesującej z punktu widzenia realizacji historii ponownie przybiera bardzo ciemne barwy, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że wśród Muzułmanów na tych kipiących ziemiach na próżno jest szukać sensu, logiki oraz pokoju. Bardzo zacne, klaustrofobiczne kino, z psychologicznym spojrzeniem na zwykłych ludzi umorusanych po pas w gównie, lecz momentami nieco męczące. Nie każdy będzie umiał wytrzymać z nimi w tej ciasnej suce. Ale na pewno warto spróbować. Po filmie, pierwsze na co miałem ochotę, to umyć ręce i napić się wody.







W środku wulkanu
reż. Sævar Guðmundsson, ISL, 2016
86 min.
Polska premiera: ?
Dokumentalny, Sportowy


A teraz będzie chór, tzn. piłka nożna. Co prawda EURO 2016, jakże udane i dla nas skończyło się już wiele miesięcy temu, a obecnie trwają eliminacje do kolejnego turnieju, to jednak gdzieś z tyłu głowy siedzi mi jeszcze sporo migawek rodem z francuskich boisk. Jedną z nich na pewno jest postawa islandzkiej reprezentacji, która była jedną z największych sensacji całego turnieju. Tak oto kraj o populacji mniejszej niż Bydgoszcz awansował do ćwierćfinałów EURO upokarzając po drodze dumną i historycznie wrogą im Anglię. Ale zanim do tego doszło, reprezentacja Islandii musiała wygrać eliminacje i okazać się lepsza od Holandii, Czech i Turcji. W Środku wulkanu jest właśnie dokumentalnym zapisem tych zwycięskich eliminacji po których cały naród wikingów zwyczajnie oszalał.

Dwójka młodych islandzkich operatorów dostała zgodę od Islandzkiego Związku Piłki Nożnej oraz trenera kadry Larsa Lagerbacka na towarzyszenie kadrze z kamerą przez dwa lata gier eliminacyjnych. Jesteśmy więc świadkami rodzenia się w bólach wielkiej i doskonale ze sobą zżytej drużyny gotowej pójść za sobą w ogień. Obserwujemy ją od kuchni, począwszy od prywatnych wypowiedzi i wspomnień z dzieciństwa, po grę w obecnych klubach i reprezentacji. Widzimy ich w czasie wolnym od treningów, w pracy na co dzień gdzieś z dala od piłki, także na zgrupowaniach i wyjazdach w ramach eliminacji. Na oczach kamery powstaje kapitalny zapis tworzenia się silnej i charyzmatycznej ekipy złożonej z twardych facetów z jajami bardziej przypominających zawodników rugby, aniżeli piłki nożnej. Finalny i niespodziewany sukces sportowy jest tylko preludium do tego co wydarzyło się później na boiskach Francji, ale dla kibiców, dziennikarzy i wszystkich mieszkańców Islandii wygrane eliminacje stały się przepustką do raju, do innego, nieznanego im wcześniej lepszego świata. Film odwzorowuje całe to szaleństwo i radość, ale też wzrusza i prowokuje gęsią skórkę na rękach. Kapitalnie zmontowana sportowa historia o małych-wielkich ludziach, o spełnianiu marzeń, o nieustępliwości i walce na całego z klimatycznym tłem w postaci krajobrazów dzikiej i zimnej Islandii. Jestem bardzo na tak.










Psy
reż. Bogdan Mirica, ROM, BUL, 2016
104 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Thriller


Rumuńskie kino już od dawna kojarzy mi się dużo lepiej niż ich motoryzacja. Spokojnie i z dużą ufnością można było wybrać seans z Psami Bogdana Miricy, ale, że to będzie aż tak wysmakowane i klimatyczne kino, to się nie spodziewałem. Klimat to słowo klucz, bowiem
sama opowiedziana w filmie historia jest nieskomplikowana i prosta jak budowa silnika Dacii 1,6 w benzynie. Ale prawdziwą radość czerpałem z oglądania świetnych zdjęć i ujęć pejzaży rumuńskiej prowincji. Także nieśpiesznie snująca się akcja filmu bardzo przypadła mi do gustu. Wszystko było tu jak należy, nie za długo i nie za dużo, ot, w sam raz. No ale właśnie, o czym w ogóle jest ten film? Sęk w tym, że sam tego do końca nie wiem. Na odziedziczonej przez Romana po śmierci wuja gigantycznych rozmiarów ziemi i nieużytków grasuje jakaś tajemnica oraz stary niepisany układ jej mieszkańców. Miastowy Roman przyjeżdża z Bukaresztu, by tą ziemię szybko sprzedać i wyjechać, ale nie podoba się to lokalsom. I właściwie to tyle. Giną ludzie, pies i inne zwierzęta, jest trochę krwi, trochę dreszczyku emocji i dochodzenia miejscowej policji.

Film jest pomieszaniem z poplątaniem polskiego Domu Złego Smarzowskiego z tureckim Pewnego razu w Anatolii Ceylana. W ojczyźnie księcia Draculi określa się go także mianem rumuńskiego To nie jest kraj dla starych ludzi, co jak dla mnie jest lekkim nadużyciem, ale pomaga wyobrazić sobie panujący w filmie klimat. Niemniej to dobra rekomendacja, bo to w istocie bardzo smakowite i dobrze zrealizowane kino, które do końca trzyma widza za paszczę.






Między nami
reż. Rafael Palacio Illingworth, USA, 2016
100 min.
Polska premiera: ?
Romans, Dramat


O tym jak bardzo mogą być skomplikowane związki kobiety z mężczyzną napisano już miliard książek i nakręcono niewiele mniej filmów. Niby każdy jest o czymś innym, a tak naprawdę wszystkie mówią to samo. Facebook nawet nazwał rzecz po imieniu: "To skomplikowane". Autor tej niezwykle kameralnej i niskobudżetowej amerykańskiej opowieści stara się ten slogan nieco lepiej wyjaśnić. Osobiście uważam, że trafienie w sedno zagadnienia jest zwyczajnie niemożliwe, to jednak szanuję każdą interesującą próbę okiełznania tego śmiertelnego wirusa, którego potocznie nazywamy miłością. Między nami niewątpliwie bardzo mądrze i ciekawie podchodzi do tematu, ale jednocześnie tak jak każda inna melodramatyczna produkcja nie daje finalnie żadnych przełomowych rozwiązań i odpowiedzi, no ale zgoda, przynajmniej próbuje. Film jest na tyle kameralny, że nie doczekał się jeszcze ani plakatu, ani nawet zwiastuna, niemniej spodziewam się, że zrobi karierę, jeśli rzecz jasna dadzą mu na to szanse lokalni dystrybutorzy. Zdecydowanie na nią zasługuje.

Punkt wyjściowy i zarazem odniesienia, to młoda para, na oko 30-35 lat, mieszkająca ze sobą i będąca w związku już od czterech, czy tam sześciu lat. Kolejny etap? Wiadomo. Ślub, kredyt hipoteczny, dzieci, 500+, potem separacja, rozwód, starość i śmierć. Mniej więcej. A co jeśli obie strony zaczynają mieć wątpliwości już przed pierwszym punktem tej wyliczanki, czyli ślubem, lub kolejnymi - dziećmi i zakupem mieszkania? Ja na ten przykład uważam, że tam gdzie pojawiają się pierwsze wątpliwości, tam trzeba zacząć spierdalać, ale nie dalej jak wczoraj gdzieś między 1, a 2 w nocy niemal pokłóciłem się o to ze swoją koleżanką. Ile ludzi, związków i doświadczeń, tyle poglądów, wiadomo. Illingworth próbuje odpowiedzieć na te i inne pytania w sposób bardzo uczciwy.

Nasza dwójka gołąbków próbuje uciec gdzieś w bok, by finalnie odnaleźć to przed czym tak naprawdę uciekali próbując przekuć to we wspólne zwycięstwo. Może i jest to nieco banalne założenie, ale za to bardzo uniwersalne i bezpieczne. Do tego mały plusik ode mnie, bowiem wreszcie to facet zachowuje się bardziej w porządku niż kobieta, co trochę może wywrócić światopogląd tych co bardziej fanatycznych feminonazistek, które we wszystkim co złe doszukują się penisa. Fajne, filozoficzne, smacznie przegadane, lekkie i pouczające kino. Dobre dla par jak i singli, ale mimo wszystko tych bardziej młodszych niż starszych. Ci drudzy i tak będą mieć to w dupie. Na pewno dużo bardziej inteligentne od durnych komedii romantycznych, które aż ociekają od nadmiaru lukru i pudru. Warto poszukać.







Odyseja
reż. Jérôme Salle, FRA, 2016
122 min.
Polska premiera: ?
Biograficzny


Film zamknięcia festiwalu. Palce lizać. Dla wilków morskich (czyli mła) pozycja obowiązkowa. Przepiękna audiowizualna opowieść o życiu legendarnego odkrywcy, badacza mórz i oceanów, podróżnika, oficera marynarki, reżysera i pisarza - Jacquesa Cousteau. To wyjątkowa postać, na której pasji wychowało się kilka pokoleń ludzi na całym świecie. Cousteau wynalazł akwalung i pierwszą maskę nurkową. To także twórca legendarnego statku badawczego "Calypso" oraz kilku łodzi podwodnych. Bezgranicznie zakochany w morzu i przyrodzie. Jego prace umożliwiły milionom ludzi ujrzenie życia "niebieskiego kontynentu" i to w czasach, kiedy odbiorniki telewizyjne nadawały tylko w czerni i bieli. Jego liczne filmy nagradzano na największych filmowych festiwalach świata, był ikoną i ojcem chrzestnym podróżników. Cousteau znany był także z ostrego języka. Uważał np. że w celu ustabilizowania populacji ziemskiej należy eliminować 350 tys. istnień ludzkich dziennie. Tak na marginesie, to uważam podobnie.

Dzięki Odysei dowiadujemy się przede wszystkim o tym jak wyglądało jego życie rodzinne oraz jak rozwijała się jego fascynacja morzem i przyrodą. To w istocie wspaniała opowieść o uganianiu się za swoimi marzeniami, o trudnych kompromisach i poświęcaniu wszystkiego w imię własnych ambicji oraz obsesji. Całość podziwia się niczym wysokobudżetowe produkcje przyrodnicze jakie można obserwować na Discovery, czy Planete. Ten film to także jak wizyta w gigantycznym oceanarium. Jak ujrzenie po raz pierwszy słońca po sześciu miesiącach opadów deszczu. W końcu, to jak czytanie za dzieciaka po raz pierwszy 20 000 mil podmorskiej żeglugi. Radość dla oczu i raj dla duszy.

Ten wielobarwny i odwzorowany z rozmachem świat w każdej minucie swojego trwania pachnie romantyzmem. Aż pękam z radości, że mogłem go podziwiać na jednym z największych kinowych ekranów w Polsce. Odyseja nie zasługuje na kiepską kopię w komputerze, gdyż od razu straci połowę swojej wartości. Warto wybrać się więc na nią do kina. Polski dystrybutor (Monolith Films) co prawda jeszcze nie podał terminu premiery, ale sądzę, że stanie się to lada chwila.





sobota, 15 października 2016

32' WFF vol. 1

Opowieści z Meksyku (La Habitación)
reż. Natalia Beristáin, Carlos Bolado, Carlos Carrera, Ernesto Contreras, Daniel Giménez Cacho, Alfonso Pineda Ulloa, Alejandro ValleIván, Ávila Dueñas, MEX, POL, 2016
118 min.
Polska premiera: ?
Dramat


Już w pierwszym czytaniu festiwalowego programu zaciekawił mnie ten dość kameralny projekt. Na tle tylko jednego mieszkania, a właściwie to nawet jednego pokoju, który staje się główną areną zmagań bohaterów, ośmiu meksykańskich reżyserów przedstawia losy swojego kraju, począwszy od początku XX wieku po czasy współczesne. Każda luźno powiązana ze sobą nowela reżyserowana przez innego twórcę obrazuje losy i ważne wydarzenia historyczne, polityczne i społeczne Meksyku. Zaczynamy więc Rewolucją meksykańską z lat 1910-17, potem przechodzimy przez autorytarne rządy partii PRI po kolejne wydarzenia historyczne, letnie igrzyska w Meksyku w roku 1968, trzęsienie ziemi w latach 80-tych, na współczesnych wojnach gangów i ulicznej biedzie kończąc. Ogląda się to wszystko dość ciekawie, mimo bardzo ograniczonej i oszczędnej formie przekazu. Scenografia wnętrz zmienia się tylko poprzez podmiankę mebli, sprzętów i zdjęć na ścianach odpowiadających konkretnej epoce.

Ta iście teatralna maniera bardziej przywodzi na myśl proste spektakle telewizyjne niż kinowe fabularne produkcje, ale to nie wadzi. Całość pokazana wystarczająco ciekawie, żeby w kinowym fotelu nie czuć się niekomfortowo. W dodatku gdzieś z tyłu głowy cieszy fakt, że to polska koprodukcja, niemniej film ten tuż po napisach końcowych nie pozostawia widzowi żadnej wartości dodatniej. Poprawne i pomysłowe kino, ale do szybkiego zapomnienia, zwłaszcza poza granicami Meksyku.






Park
reż. Sofia Exarchou, GRE, POL
100 min.
Polska premiera: ?
Dramat


Dość szybko natrafiłem na najgorszy film festiwalu (tego z mojego sortu ma się rozumieć). Już druga wizyta w kinie zaowocowała największym rozczarowaniem i bólem dupy (dosłownie). A przecież wszystko mogło potoczyć się zupełnie inaczej, bowiem Park w reżyserii Sofii Exarchou miał na papierze wszystkie asy zawczasu wyciągnięte z rękawa, które ostatecznie mogły trudną batalię przekuć w wiktorię. Swego czasu widziałem bardzo dobry fotoreportaż z obiektów olimpijskich wybudowanych w Atenach na letnią olimpiadę w roku 2004. Dziś, te zupełnie już zniszczone, zaniedbane i zdewastowane, niczym grecka gospodarka obiekty przypominają krajobraz jak po wybuchu nuklearnym. Na jego tle reżyserka chciała pokazać współczesne greckie dzieciaki bez pacy, bez perspektyw i pomysłów na życie, które w pogrążonym w ekonomicznej katastrofie kraju próbują jakoś żyć i nie zwariować. Po prostu. Baza wyjściowa była więc co najmniej obiecująca. Niestety, reżyserka nie potrafiła wykorzystać tego samograja i spieprzyła niemal wszystko co mogła, tak jak Grecja swoją dumę z olimpiady.

Park nie ma żadnej treści, jest przeraźliwie nudny i nakręcony na zasadzie: "pokażmy dzieciaki, niech się trochę powygłupiają i jakoś to będzie". Niestety do tego "jakoś" bardzo wiele brakuje. Już po 15 minutach miałem ochotę wyjść z sali, czego nigdy nie robię. Kolejne sceny przeciągane do granic absurdu. Przeraźliwie długie, bez wyrazu i żadnej wartości. Momentami czułem się jak bym gapił się godzinami na małpy w ZOO. Gdybym chciał to zrobić, to bym nie szedł do kina. Zdecydowane nie. Odradzam.

Aha, warto wspomnieć, że autorką zdjęć do filmu jest Polka - Monika Lenczewska, która akurat w tym aspekcie spisała się na medal, niech będzie, że olimpijski, dzięki czemu przynajmniej w warstwie wizualnej jest całkiem przyjemnie.







Malaria
reż. Parviz Shahbazi, IRN, 2016
90 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Film drogi


Irańskie kino co i rusz mnie zaskakuje. Skutecznie udowadnia, że Iran należy łączyć z kulturą i cywilizacją łacińską, mimo, iż w istocie to przecież kraj stricte muzułmański o jakże obcej nam filozofii istnienia. Niemniej filmy kręcą wyborne, bardzo dostępne w odbiorze i akceptowalne przez zachodniego widza. Malarię wybrałem więc z repertuaru WFF z dużą ufnością, dodatkowo wzbogaconą o bardzo interesujący opis i zwiastun filmu. I rzeczywiście, nie zawiodłem się.

Mamy do czynienia z filmem drogi tętniącym barwnym życiem Teheranu oraz irańską prowincją. Bogata w doznania podróż, która może służyć też jako przydatny przewodnik turystyczny po Iranie. Ciekawi bohaterzy i lokacje połączone są scenariuszem opartym na banalnie prostej historii. Młoda dziewczyna ucieka z domu ze swoim chłopakiem aranżując porwanie. Przez cały film uciekają przed trudno akceptowalną przez nich rzeczywistością i przeznaczeniem z którymi się rzecz jasna nie zgadzają. Za wszelką cenę chcą być wolni i żyć po swojemu. Jest więc to pewnego rodzaju manifest buntu młodego pokolenia przeciw nieco opresyjnemu systemowi życia, tyle, że tego widzianego z perspektywy burki i Allaha. Niemniej nawet tłusty i leniwy Amerykanin odnajdzie w tym wszystkim promil swojego Easy Ridera. Polecam.

Edit: Właśnie ogłosili, że Malaria zdobyła Grand Prix Festiwalu. No cóż. Jej ogólna wartość właśnie nieco wzrosła.







Dziennik maszynisty
reż. Miloš Radović, CRO, SRB, 2016
89 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia


A to jest z kolei najlepszy film festiwalu (z tych moich) jaki dotąd widziałem. Co prawda jeszcze kilka mi zostało, ale nie sądzę, żeby ktoś potrafił go przebić. Prawdziwy samograj, pewniak u bukmacherów i miłość od pierwszego wejrzenia w jednym. Pamiętam jak kilka lat temu widziałem w polskiej telewizji ciekawy reportaż (dokument?) o polskim maszyniście, który w ciągu całej swojej kariery przejechał XX ludzi. Maszynista ze stoickim spokojem, a nawet z elementami kabaretowymi opisywał swoje "osiągnięcia". Wyborne! - rzekłem wtedy do siebie - Chcę obejrzeć o tym film! Moje modły zostały w końcu wysłuchane, doczekałem się, szkoda, że nie u nas, ale z drugiej strony, ci szaleni Serbowie (w koprodukcji z Chorwatami - czyli można) zrobili to nawet lepiej niż bym to sobie wymarzył.

Absolutnie fantastyczna i charyzmatyczna postać tytułowego maszynisty zbliżającego się do wieku emerytalnego winduje ten film na wyżyny dobrego smaku i humoru. Obłędny bałkański klimat, dystans do życia i czarny humor, do tego niezwykle barwne postacie oraz lekkość w narracji powodują, że obok tego tytułu nie da się przejść obojętnie. Osobiście uwielbiam śmiać się z sytuacji z pozoru poważnych i nieśmiesznych, w których nie wypada pokazywać kompletu swojego uzębienia. W Dzienniku maszynisty jest ich bez liku. Śmierć potrafi być tu niezwykle zabawna, ale też dla zachowania zdrowej równowagi i mądrości w przekazie, jest także bardzo szanowana przez twórców. Niezwykle zrównoważone, bystre, zabawne, lekkie i dobrze skonstruowane kino. Mam szczerą nadzieję, że trafi do polskich kin. Jeśli nie i gdzieś natraficie na ten tytuł, sięgajcie bez zastanowienia.







Wujek Howard
reż. Aaron Brookner, USA, 2016
96 min.
Polska premiera: ?
Dokumentalny


Z ręką na sercu, nie miałem pojęcia kim jest, a raczej kim był Howard Brookner. O jego istnieniu dowiedziałem się dopiero czytając interesujący opis tego dokumentu, czyli nie dalej jak tydzień temu. Ale za to doskonale widziałem kim był William S. Burroughs, którego literackie dokonania bardzo sobie cenię. Otóż tytułowy wujek Howard był reżyserem, który do tego stopnia wzbudził zaufanie u ekscentrycznego pisarza i poety, że aż w roku 1983 nakręcił dokumentalny film o jego życiu i twórczości płynnie wtapiając się przy tym w środowisko ruchu artystycznego Beat Generation, popularnego w środowisku hippisów oraz obyczajowych rebeliantów lat 60-tych. Czyli flower power, rozwiązłość seksualna, jointy, heroina, LSD, orgietki i do tego jeszcze odrobinę prozy, kultury i filozoficznych rozważań na temat życia i śmierci.

Howard Brookner zmarł na AIDS w 1989 roku, ale o jego życiu i twórczości oraz o zbliżeniu do świata ówczesnej nowojorskiej bohemy opowiada nam Aaron Brookner, dla którego Howard był ulubionym wujkiem. Poszukując zaginionego negatywu do filmu Burroughs: The Movie przypadkowo natrafia na bogate i wspaniale zachowane archiwum swojego wuja w którym odkrywa wielki skarbiec legendarnego pisarza Williama S. Burroughsa. Możemy więc obejrzeć prawdziwe nagrania z lat 70 i 80, na których możemy dostrzec Franka Zappę, Andy'ego Warhola, Davida Bowie, Madonnę, Allena Ginsberga, Patti Smith, czy Jima Jarmuscha, który zaczynał wtedy swoją karierę filmowca. Niezwykle cenna i nostalgiczna podróż do Nowego Yorku sprzed 40 lat dzięki której dowiadujemy się jak żyli, jak tworzyli i jak umierali artyści tamtej epoki. Nie tylko dla fanów, ale głównie.








Anomia
reż. Vladimir Kozlov, RUS, 2016
67 min.
Polska premiera: ?
Dramat


"Rosja to stan umysłu". Bazując na tym sloganie rok rocznie szukam na WFF filmów rosyjskich, które po raz kolejny przekonają mnie do prawdziwości tego stwierdzenia. I niemal zawsze znajduję. W tym roku wyboru wielkiego nie miałem. W zasadzie tylko jedna produkcja, która skopała mnie po jajkach (ale bardzo lekko) rosyjskim absurdem i codziennością. Tym razem rzecz dzieje się w czarno-białym Kaliningradzie, w którym żyje trójka młodych ludzi, również jakby w czerni i bieli. Wygłupiają się, piją, pracują, jeżdżą pociągiem, robią zakupy i użerają się ze swoimi starymi. Niby nic, to samo co wszędzie, aż do przesady. Finał ich wspólnej egzystencji trochę jednocześnie zaskakuje jak i nie dziwi. Przecież to Rosja, tam jest to wszystko możliwe, jednak po chwili przypominasz sobie o polskim Placu zabaw, gdzie wszystko kończy się podobnie, oraz o stu innych zagranicznych filmach. Nihil novi. Za grosz refleksji.

Niby wszystko w porządku, ale ukazane zostało to w sposób trudno przeze mnie akceptowalny. Jakby nakręcono to wszystko komórką na zaliczenie semestru w szkole filmowej. Rażące wpadki realizacyjne, niespójność, fatalna gra aktorska drugiego planu, złe żonglowanie jednostką czasu, przeciąganie scen i spłycanie ich znaczenia. Całość tej opowieści można byłoby zmieścić w 15-minutowej etiudzie, Kozlov jednak wydłuża wszystko do i tak przecież krótkich jak na fabułę 67 minut. A i tak jest to za długo i za dużo. Męki niestety i raczej odradzam.