czwartek, 31 grudnia 2015

Złote Ekrany 2014



Witam was w ostatnim dniu roku, tradycyjnie Jackiem Danielsem z colą oraz cyckami matki chrzestnej bloga - Salmy Hayek (no gdzieś się one kołyszą na pewno), na szóstej już dorocznej i uroczystej gali wręczenia Złotych Ekranów, na której to zostanie wyróżnionych dwadzieścia najlepszych filmów roku 2014, oczywiście według subiektywnej oceny szefa wszystkich szefów i weterana kapituły Złotych Ekranów - Wujka Ekrana. Roku 2014, tak, dobrze czytacie. Ranking powstał na podstawie klucza innego niż wszystkie, oparty został na roku światowej a nie polskiej premiery. Ci, co użerają się ze mną już od lat siedmiu (czyli jakieś sześć, w porywach do ośmiu osób) wiedzą doskonale, dlaczego w dupie ja mam polski kalendarz premier oraz dlaczego w związku z powyższym konkretny rok produkcji filmu jest dla mnie... konkretnym rokiem produkcji filmu, a nie czymś innym, dajmy na to śledziem w czekoladzie. Film zawsze jest z tego roku, w którym został wyprodukowany, a nie z tego, w którym został wyemitowany w polskim kinie. Kropka. Więcej o mym dość osobliwym toku rozumowania można dowiedzieć się np. przy okazji nadrabiania poprzednich rocznych podsumowań, kolejno z lat: 2009, 2010, 2011, 2012 i 2013.

Zatem do dzieła, póki lód trzyma jeszcze temperaturę a goście świetnie się bawią. Wyobraźcie sobie oklaski, światła, czerwone dywany, cycki, flesze fotoreporterów i... brudny rock'n'roll autorstwa przebywającego już od dwóch dni na emeryturze Lemmy'ego Kilmistera (R.I.P).

Rok produkcyjny roku pańskiego 2014 nie był zbyt bogaty w kinowe arcydzieła. Na nie spokojnie wystarczyła mi pierwsza dziesiątka, drugą zaś musiałem skompletować filmami jedynie dobrymi i poprawnymi, co wcale nie oznacza, że kiepskimi. Niestety jak co roku kilku mocnych kandydatów musiało obejść się smakiem, wszak albo nie odnaleźli autostrady prowadzącej do polskiej dystrybucji w ogóle, albo czegoś im zabrakło, np. linków do Torrenta, albo napisów. Cóż. Życie.

Do rzeczy.

Na 20 tytułów aż 9 miało swoją polską premierę w roku 2014, przez co z pewnością zdążyliście już o nich dawno zapomnieć. Kolejnych 8 napinało swoje muskuły w dogorywającym właśnie roku 2015, a pozostałe 3 nie mogło tego uczynić w żadnym polskim kinie, bowiem dystrybutorzy zgodnie uznali, że nie warto dla nich kruszyć kopii.

Ok, koniec Legendy.
Chluśniem, bo uśniem.


Miejsce 20
Rover - reż. David Michôd, USA, AUS

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 4

Dlaczego: Bo w prostocie siła, mimo, że ten numer nie z każdym filmem się udaje. Australijska preria, surowy klimat i apokaliptyczny krajobraz. Bliżej nieokreślona rzeczywistość równoległa, a w niej samotny kierowca opętany vendettą, która napędza tą całą leniwą, z pozoru także nieco nudną narrację. Mniej więcej tak właśnie powinien wyglądać nowy Mad Max gdyby tylko chciał pozostać sobą. Mocne, proste, oszczędne w słowach i środkach przekazu, a przy tym wystarczająco absorbujące, żeby się w tym zatracić.


Miejsce 19
Dwa dni, jedna noc - reż. Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne, FRA, BEL

Polska premiera: 27.02.2015
Dystrybucja: Kino Świat
Moja ocena: 4

Dlaczego: Ponieważ pochyla się w sposób mądry i odpowiedzialny nad pytaniem: "Czy człowieczeństwo jest dziś warte mniej, a może więcej niż tysiąc Euro?" W pierwszym kontakcie film mnie irytował i męczył, ale z perspektywy czasu dostrzegam w nim wyraźnie zarysowany moralitet, który ośmiesza współczesną, zaślepioną materialnym wyścigiem szczurów ludzkość. Walka człowieka wywodzącego się z nizin klasy robotniczej z bezdusznymi korpo-standardami oraz z kurewstwem i upadkiem zasad moralnych. Ot, nasza codzienność.


Miejsce 18
Droga krzyżowa - reż. Dietrich Brüggemann, GER

Polska premiera: 26.12.2014
Dystrybucja: Aurora Films
Moja ocena: 4

Dlaczego: Odkładałem go przez rok, aż zapomniałem o nim zupełnie i przypadkowo natrafiłem na emisję w TV. Mocne, acz niestety nieco przejaskrawione odzwierciedlenie fundamentalizmu religijnego, który podany w złych dawkach oraz źle interpretowany potrafi stać się zagrożeniem dla starego porządku świata. Surowa doktryna obdarta ze zdroworozsądkowych instynktów jako śmiertelna trucizna, która wpływa na życie 14-letniej dziewczyny zafascynowanej świętymi męczennikami. Odważne.


Miejsce 17
St. Vincent - reż. Theodore Melfi, USA

Polska premiera: 12.12.2014
Dystrybucja: Forum Film Poland
Moja ocena: 4

Dlaczego: Bo Bill "Fuckin" Murray jest dla mnie Charlesem Bukowskim światowego kina. Ikona luzu, wyjebalizmu na celebryckie standardy, błyskotliwego poczucia humoru, ironii oraz sarkazmu. A jeśli jeszcze grana przez niego postać zostaje wzbogacona o mizantropię, życiową zgorzkniałość, pijaństwo, hazard i pospolite chamstwo, to wypada tylko udać się na kolanach do Częstochowy i pomodlić na Jasnej Górze o to, by takich filmów z Murrayem w roli głównej i o Murrayu kręcono jeszcze jak najwięcej.



Miejsce 16
Rok przemocy - reż. J.C. Chandor, USA

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Forum Film Poland
Moja ocena: 4

Dlaczego: Ponieważ obdarował mnie frajdą z obcowania ze świetnie odwzorowanym klimatem lat 80-tych, także z gangsterskim Nowym Jorkiem. Zwykle, żeby poczuć ten klimat trzeba sięgnąć po stare filmy sprzed dwóch, trzech dekad, a tu proszę, jak gdyby nigdy nic, bez rozgłosu i rozpychania się łokciami na czerwonych dywanach otrzymaliśmy bardzo udany, kameralny obraz, który o dziwo nie miał tyle szczęścia i nie trafił do polskiej dystrybucji kinowej. Zdecydowanie nie zasłużył na takie potraktowanie.



Miejsce 15
Grand Budapest Hotel - reż. Wes Anderson, USA, GER

Polska premiera: 28.03.2014
Dystrybucja: Imperial - Cinepix
Moja ocena: 4

Dlaczego: Zdecydowanie nie należę do psychofanów GBH, przyjąłem go raczej tak, jak setę ciepłej ojczystej tuż przed południem - z charakterystycznym grymasem na twarzy. Niemniej, brak tej pozycji w rocznym zestawieniu byłby dużym wykroczeniem i zamachem na zdrowy rozsądek. Wes Anderson zbudował niezwykły świat, może tym razem nieco hipsterski i nazbyt cukierkowy, ale gdy tą całą jaskrawą niedorzeczność, absurd i bajkowość wyłowi się z ekranu, to okazuje się, że moje nogi nadal chcą się uginać przed jego (Andersona) wielkością.


Miejsce 14
Obywatel roku - reż. Hans Petter Moland, NOR

Polska premiera: 16.05.2014
Dystrybucja: M2 Films
Moja ocena: 4

Dlaczego: Bo wygląda jak trzeci sezon Fargo, a nawet kontynuacja jej kinowej fabuły, oczywiście w reżyserii braci Coen. Norweskie śnieżne krajobrazy, małomiasteczkowy klimat, pokręcony, skandynawski czarny humor, także obfitująca w liczne niespodziewane zwroty akcji zwariowana i do samego końca trzymająca w napięciu kryminalna intryga wcielają w życie klasyczny efekt domina, w którym bezsprzecznie rządzi duet złożony ze śmiechu i krwi. Wyborne. Dowcipne. Niedocenione.



Miejsce 13
Interstellar - reż. Christopher Nolan, USA, GBR

Polska premiera: 7.11.2014
Dystrybucja: Warner Bros. Entertainment Polska
Moja ocena: 4

Dlaczego: Aż trudno w to uwierzyć, że ten rozczarowujący mnie film, jaki w ubiegłym roku kupił cały świat wylądował dziś na bardzo wysokim 13 miejscu. Czy aby jednak jestem zupełnie normalny? Powód jest chyba tylko jeden. Rok 2014 dla mojego ukochanego Sci-Fi nie był zbyt płodny. Nolan nie miał więc dużej konkurencji. To tylko poprawne i spektakularne kino Fiction, które zostało oparte na fajerwerkach technicznych i wizualnych popisach. Zabrakło przedrostka Sci, no, ale na bezrybiu...


Miejsce 12
Wolny strzelec - reż. Dan Gilroy, USA

Polska premiera: 21.11.2014
Dystrybucja: Monolith Films
Moja ocena: 4

Dlaczego: Bo pomimo widocznego zakrzywienia zwierciadła w którym odbijają się dzisiejsze zakłamane i centralnie sterowane media, film bardzo sprawnie opowiada o mechanizmach w nich zachodzących, także o manipulacji faktami i o fałszowaniu informacji. A jednocześnie ukazuje zagubioną w tym wszystkim jednostkę, która dla dobrego newsa jest w stanie poświęcić wszystko, także prawdę. Sprawnie wyreżyserowane, wciągające i intrygujące, acz niestety za bardzo amerykańskie, przez co nieco sztuczne.


Miejsce 11
Zaginiona dziewczyna - reż. David Fincher, USA

Polska premiera: 10.10.2014
Dystrybucja: Imperial-Cinepix
Moja ocena: 4

Dlaczego: W ubiegłym roku absolutna czołówka i główny bohater na listach rocznych podsumowań. U mnie co prawda z opóźnieniem, ale również z laurem wyróżnienia. Typowy Fincher. Wciągający, elektryzujący i do końca trzymający w napięciu. I wszystko byłoby na swoim miejscu, gdyby nie te durne zakończenie. Oglądałem ostatnio w TV i pomimo upływu czasu nadal nie mogłem się z tym faktem pogodzić. Dlatego właśnie Zaginiona dziewczyna ląduje poza pierwszą dziesiątkę. Ale to nadal jest świetne kino.



Miejsce 10
O dziewczynie, która... - reż. Ana Lily Amirpour, USA, IRN

Polska premiera: 14.08.2015
Dystrybucja: M2 Films
Moja ocena: 4

Dlaczego: Bo to absolutnie jeden z najbardziej oryginalnych tytułów jaki trafił w tym roku do polskiego kina. Perfekcyjnie udekorowano taśmę filmową jakże odmiennymi stylistykami - horrorem o wampirach, romansem spod znaku sagi Zmierzch, westernem, animacją i komiksem w jednym. Wszystko to zaprezentowane zostało w poetyckiej czerni i bieli oraz zostało ulokowane gdzieś w odmętach irackiej rzeczywistości. Gdyby film był muzyką, byłby mixtape'em roku.



Miejsce 9
American Sniper - reż. Clint Eastwood, USA

Polska premiera: 20.02.2015
Dystrybucja: Warner Bros. Entertainment Polska
Moja ocena: 4

Dlaczego: Amerykanie jak nikt inny potrafią robić nasączone patosem kino patriotyczne, które przy zupełnej okazji między wierszami przemyca jedynie słuszną definicję porządku świata z punktu widzenia Białego Domu. Niemniej dziadek Eastwood na przekór trendom udziela bardzo mądrej lekcji patriotyzmu, jakże aktualnego pod każdą szerokością geograficzną. Tłumaczy jak i dlaczego powinniśmy być dumni ze swojego kraju, flagi oraz historii. I za to właśnie szanuję ten film najbardziej.


Miejsce 8
Mama - reż. Xavier Dolan, CAN

Polska premiera: 17.10.2014
Dystrybucja: Solopan
Moja ocena: 5

Dlaczego: Nie cierpię tego hipstera. To zupełnie nie moja kinowa wrażliwość. Jestem wyposażony w odmienne stany emocjonalne oraz punkty widzenia na różne formy tolerancji i akceptacji odmienności, zwłaszcza tej płciowej, w której ten młody Kanadyjczyk czuje się chyba najlepiej. Ale jego Mama, jak matkę kocham, to wspaniałe i niezwykle dojrzałe kino, które swoją mądrością przebija się przez moją gruboskórność i odziedziczony po jego wcześniejszych filmach sceptycyzm. Lubię takie przemiany.


Miejsce 7
Kalwaria - reż. John Michael McDonagh, IRL, GBR

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 5

Dlaczego: Brak tego tytułu w kinowym repertuarze uznaję za największy fakap roku. To bardzo aktualna pozycja, zwłaszcza dziś, w dobie kulturowej zawieruchy oraz bezpardonowej walki o sumienie i etyczne wartości starego kontynentu. Małe irlandzkie miasteczko i jego zróżnicowana społeczność jako symbol dzisiejszej Europy, gdzie stare mierzy się z nowym, oświeconym, duchowo wyobcowanym. Kapitalna lekcja pokory, historii i wiary, która jest dziś zewsząd atakowana i traktowana jak zło najwyższe. Mądre, a nawet zabawne.


Miejsce 6
Co robimy w ukryciu - reż. Taika Waititi, Jemaine Clement, NZL

Polska premiera: 27.02.2015
Dystrybucja: Mayfly
Moja ocena: 5

Dlaczego: Dawno już nie byłem w kinie świadkiem tak wielu eksplozji braw, żywiołowych reakcji, salw śmiechu oraz ogólnej kapitalnej interakcji jaka zawiązała się pomiędzy twórcami, aktorami i widownią. Absurdalne i błyskotliwe poczucie humoru ukazane z dystansem do całej ludzkości, które z charakterystyczną dla siebie ironią i sarkazmem, także kapitalnym pomysłem i mądrością ukazuje wycinek naszej rzeczywistości z perspektywy współczesnych wampirów jak gdyby nigdy nic żyjących sobie między nami. Epic.


Miejsce 5
Turysta - reż. Ruben Östlund, SWE, NOR, FRA, DEN

Polska premiera: 6.02.2015
Dystrybucja: Against Gravity
Moja ocena: 5

Dlaczego: Zjawiskowa i dość osobliwa w swym kształcie karykatura współczesnego człowieka, reprezentanta klasy wyższej/średniej, opętanego dobrami materialnymi - owocami dzisiejszej cywilizacji - który w zderzeniu z obcym mu na co dzień światem nieokrzesanej dzikiej natury zwyczajnie głupieje. Bardzo surowy i ascetyczny obraz wnikliwie obserwujący oraz komentujący przemianę szczęśliwej i kochającej się rodziny przebywającej na urlopie w emocjonalną ruinę. Wbija się głęboko w ludzkie umysły i pozostawia trwały uszczerbek na psychice. Zacne kino.


Miejsce 4
Dzikie historie - reż. Damián Szifrón, ESP, ARG

Polska premiera: 2.01.2015
Dystrybucja: Gutek Film
Moja ocena: 5

Dlaczego: To właśnie nim rozpocząłem kinowy rok 2015. Okazał się idealny na noworoczny rozruch. Wyszukane, oryginalne i absurdalne poczucie humoru zawarte w sześciu, luźno powiązanych ze sobą nowelowych opowieści. Dzikie historie są jak William "D-Fens" Foster w Upadku, tkwiący w swoim samochodzie w potwornym korku na chwilę przed wyjściem z niego z kijem baseballowym w ręku. Są jak pierdolony kurwa zajebiście wyluzowany kwiat lotosu na tafli jebanego jeziora. Tak, są aż tak dobre.


Miejsce 3
Whiplash - reż. Damien Chazelle, USA

Polska premiera: 2.01.2015
Dystrybucja: United International Pictures Sp z o.o
Moja ocena: 5

Dlaczego: To coś znacznie większego niż tylko film o muzyce. Śmiem twierdzić, że audiofile rzadko dotąd dostawali po uszach tak zdrową dawką ekranowego jebnięcia. Jednak fenomen filmu polega głównie na tym, że autorzy zarazili odbiorcę procesem tworzenia, wielbienia oraz słuchania muzyki nie wpychając jej samej w nawiasy głównej roli. Ona jest tu wszechobecna, to oczywiste, ale nie gra pierwszych skrzypiec. Te są zarezerwowane dla opętanego nią młodego człowieka. Fascynujące.

Miejsce 2
Lewiatan - reż. Andriej Zwiagincew, RUS

Polska premiera: 14.11.2014
Dystrybucja: Against Gravity
Moja ocena: 6

Dlaczego: Film, który w bardzo dosłowny sposób sprowadza wycinek komentowanej rzeczywistości do popularnego u nas sloganu: "Rosja, to stan umysłu". Z pozoru wielka i silna, ale jednocześnie moralnie upadła. Ukazana została w formie symbolu - wielkiego szkieletu morskiego potwora obrazującego skorumpowanie władzy oraz zniszczone przez hektolitry wódki społeczeństwo. Wielkie i bezpośrednie kino obdarte ze złudzeń, w którym czuć zarówno ducha Dostojewskiego jak i mistrza Tarkowskiego.


Miejsce 1
Birdman - reż. Alejandro González Iñárritu, USA

Polska premiera: 23.02.2015
Dystrybucja: Imperial-Cinepix
Moja ocena: 6

Dlaczego: Król jest tylko jeden. Reklamacji nie uwzględnia się. Kino kompletne, takie, którego szukam jak wariat w każdym filmie. To był najwspanialszy czas spędzony w kinowym fotelu. Myślę, że mogłem wtedy przypominać 5-letnie dziecko, które z rozdziawioną gębą ogląda coś, czego nie jest w stanie objąć myślami. Tyle dobrego się tu dzieje. Wzorowe aktorstwo, niecodzienny montaż i praca kamery, świetnie spenetrowane zakamarki nowojorskiego teatru, no i ten boski pierwiastek szaleństwa jaki tkwi w każdym z nas. Oglądałem go już pięć razy i nadal nie mogę przestać.





A na deser w osobnej kategorii 10 najlepszych polskich filmów roku 2014, nagrody wyróżnionym wręczy Ania "Mała" z Warsaw Shore.

1. Pod Mocnym Aniołem
2. Powstanie Warszawskie
3. Bogowie
4. Serce, serduszko
5. Obce ciało
6. Jack Strong
7. Służby specjalne
8. Jeziorak
9. Miasto 44
10. Hardkor Disko


Dziękuję za uwagę i zapraszam do baru. Odbiór darmowych drinków odbywać się będzie po wyrecytowaniu na głos tajnego hasła, które w tym roku brzmi: "Nie ma lepszego od wujka Ekrana wielkiego". A każda kobieta, która okaże swój nagi, niczym nieskrępowany biust, otrzyma trzy dowolnie wybrane drinki, a nawet osobisty uścisk dłoni wujka na zapleczu baru. Tak więc gra warta świeczki dziewczyny.

Ok, to do siego i z Bogiem.
Salut.

środa, 30 grudnia 2015

Epitafium dla życia

Młodość
reż. Paolo Sorrentino, ITA, SUI, FRA, GBR, 2015
118 min. Gutek FIlm
Polska premiera: 18.09.2015
Dramat



Ponad trzy miesiące walczyłem z tym tekstem, wyrzucałem do kosza i rozpoczynałem od nowa pięć razy. Rekord. Mój, prywatny, osobisty. Rację miał więc ktoś głosząc niegdyś tezę, że najtrudniej jest opowiedzieć o filmie wybitnym. Te koszmarne, złe, przeciętne i gówniane można zjechać oraz streścić na milion sposobów, potrafi to zrobić byle kretyn obudzony w środku nocy i po gramie haszyszu, ale wyciągnąć esencję z kina kompletnego, w którym niemal w każdej scenie kryje się jakaś mądrość i magia, to już potrafią tylko nieliczni. Z pewnego rodzaju smutkiem stwierdzam, że ja się do nich niestety nie zaliczam. Trzy miesiące, kurwa.

No ale z drugiej strony jak niby mam przelać na ekran te wszystkie emocje, prywatne przemyślenia, wnioski i świetne z punktu widzenia kinowego fotela samopoczucie jakie towarzyszyło mi podczas wrześniowego seansu? Właśnie po to chodzę do kina. Nie, żeby pogadać, spędzić miło czas, obejrzeć reklamy i zjeść popcorn, lecz dla duchowej satysfakcji oraz pewnego rodzaju emocjonalnego zaspokojenia. To może nie zdarza się często, ale na szczęście ciągle jeszcze istnieje i jest namacalne. Młodość Paolo Sorrentino była dla mnie właśnie taką duchową wycieczką, czymś w rodzaju wyjazdu na południe, do ciepłych krajów w środku polskiej zimy. Z jednej strony jest to coś zupełnie normalnego, wszak każdy dziś może sobie polecieć gdzie chce, ale trochę też i niecodziennego, bo też nie każdy może sobie na to pozwolić.

To niesamowite jak jeden film potrafi przyczynić się do przetasowań w hierarchii światowego kina. Myślę, że nawet sam Sorrentino nie spodziewał się tego, jak bardzo Wielkie piękno namiesza w głowach milionów. Nawet włosi z początku nie docenili w pełni jego siły i przyznali swoją główną filmową nagrodę innemu, znacznie słabszemu tytułowi. Ale świat momentalnie oniemiał, wprost oszalał z zachwytu. Z marszu ochrzcił Sorrentino spadkobiercą filmowej filozofii maestro Felliniego za którym od lat tak bardzo tęskni, a bufoniasty i kiczowaty Hollywood wręczył mu nawet Oscara. Odtąd, siłą rzeczy Wielkie piękno stało się czymś więcej, niż tylko hołdem złożonym neorealizmowi włoskiemu. Sorrentino w pewnym sensie wpadł w kajdany własnego ekspresjonizmu, a jego najnowszy film - Młodość, stał się zakładnikiem Wielkiego piękna - dzieła, które już w dniu swojej premiery przeszło do panteonu debeściaków.

Jak zatem nakręcić kolejny film zaraz po dziele kompletnym i matematycznie skończonym? To koszmarnie trudne zadanie. Wielu miało z tym problemy. Poprzeczka przed Młodością zawisła więc bardzo wysoko, a wzrok publiczności rządnej igrzysk, krwi i emocji skoncentrował się na skoczku wzwyż, który właśnie szykuje się do oddania pierwszej próby bicia ustanowionego przez samego siebie rekordu świata.


Sorrentino jakby zdając sobie sprawę z ilości porównań oraz odniesień przed którymi i tak nie ucieknie spakował walizki i wyjechał z gorącego, tętniącego artystyczną werwą Rzymu. Obrał kierunek na zimne i ośnieżone szwajcarskie Alpy. Ogromny skok lokacyjny, który na dzień dobry gwałtownie zrywa z przeszłością i zaczyna pisać zupełnie nowy rozdział. Sam potrzebowałem chwili, aby do tych górskich krajobrazów przywyknąć. Tak jak zresztą i do zmiany języka filmu, do przesiadki z ekspresyjnego włoskiego na międzynarodowy, zimny i wyrachowany angielski. Ale szybko zrozumiałem sens zmiany krainy geograficznej. Góry same w sobie są mistyczne, kojarzą się z bliskością najwyższego stwórcy, prowokują do przemyśleń natury egzystencjalnej, stanowią dla zatraconego w krainie kulturowego i cywilizacyjnego przepychu człowieka, a przynajmniej dla mnie samego, jakże potrzebny dla duchowej równowagi reset.

W takich to okolicznościach przyrody poznajemy grupkę, już na pierwszy rzut oka interesujących i jakże różnorodnych bohaterów, którzy podczas wspólnego ładowania akumulatorów pod jednym dachem szwajcarskiego wysokogórskiego kurortu odkrywają w sobie największe tajemnice, a także prowokują życiowe mądrości do gwałtownych erupcji. Tytułowa młodość sprowadza się tu więc do pewnego rodzaju próby odnalezienia równowagi pomiędzy światem jaki definiuje swoją bytność mnożąc ją przez teraźniejszość oraz mglistą przyszłość, a światem, który dzieli ją tylko przez mocno zakurzoną już przeszłość. Z pozoru nie można z tego równania wyciągnąć wspólnego mianownika, bo to trochę jak dzielenie przez zero, zupełnie bez sensu, niemniej Sorrentino próbuje go, zresztą skutecznie, z godną podziwu lekkością określić oraz zmaterializować.

Młodość nie jest adresowana do ludzi młodych, prędzej młodych duchem, a to nie to samo. Młodość samą w sobie można określić oraz okiełznać dopiero z perspektywy człowieka, który ją przeżył. Lepiej, gorzej, ale doświadczył, przetrawił, nierzadko także ją już zapomniał oraz wielokrotnie za nią też tęsknił. Tylko z takiego punktu widzenia można się o niej w interesujący sposób wypowiedzieć, nazwać po imieniu, określić wady i wychwycić zalety. Starość to mądrość i doświadczenie, Młodość nisko się jej kłania i jednocześnie karci ją za anemiczność, zgorzkniałość, nieznośny upór i słabość do poddawania się przed kolejnymi wyzwaniami. Tytułową młodość Sorrentino z jednej strony lokuje w sposób bardzo klasyczny, czyli za pomocą pięknych młodych ciał i świeżości ducha, z drugiej zaś strony zapętla w niej te same problemy dnia codziennego: konflikty, zdradę, miłość i bunt. To właśnie te cechy ostatecznie łączą oba jakże odległe światy w jedną logiczną całość, w jeden ludzki byt, który w ciągu swojego żywota nie wiedzieć kiedy przepotwarza się z dziecka w starca i z głupca w mędrca.


Z perspektywy dwóch bliskich przyjaciół, reżysera Micka (Keitel) oraz kompozytora Freda (Caine), wspólnie dobiegających już do osiemdziesiątki, obserwujemy tyleż mądre co i zabawne próby pogodzenia się ze swoim starzeniem się. Obaj pragną okiełznać strach przed nieuchronnie zbliżającą się śmiercią. Naturalną konsekwencją ich walki staje się wybuch tęsknoty za latami minionymi, za utraconą młodością, która w całości zdefiniowała ich życie i dała im obu wszystko co najlepsze. W otoczeniu ludzi młodych i pięknych próbują ją przed samymi sobą odtworzyć na nowo. Pragną po raz ostatni wychwycić z niej wszystko co najpiękniejsze, a przy tym chcą zamknąć pewien ważny etap w swoim życiu, w którym wyjaśniają sporne kwestie przed przyjaciółmi i rodziną, rozliczają się także przed samym Bogiem. To zdecydowanie ostatni rozdział jaki sporządzają w swoich wielotomowych grubych biografiach. Chcą zejść ze sceny godnie, ale z przytupem.

Dlatego Młodość, to epickie epitafium dla życia. Filozoficzne rozważania w doborowym towarzystwie, oraz w asyście dobrych trunków, jedzenia i piękna okolicznej przyrody. To także ekranizacja mentalnej próby pogodzenia ze sobą młodości i starości, które w pewnym momencie życia powinny umieć spojrzeć sobie w oczy i podać ręce. Sorrentino daje nam między wierszami do zrozumienia, że nie warto jest się uganiać za młodu za rzeczami małymi, trywialnymi i nic nie znaczącymi, ale też niczego nie krytykuje. Żadnej z postaw. Po prostu mówi jak jest. Niczym dziadek bujający się w swoim fotelu barwnie opowiadając przy kominku swoją życiową historię, pełną bólu, cierpienia, łez, ale też i radości, szczęścia oraz miłości. Tak właśnie wygląda nasze życie z perspektywy miliona doświadczeń. Piękne kino, tak samo jak piękna jest naga i młoda kobieta. Nic więc dziwnego, że młodość jest rodzaju żeńskiego. Film nie tylko dla estety i filozofa, acz głównie oni odkryją w nim wszystko to, co w Młodości jest najpiękniejsze.

Uff... udało się zdążyć przed końcem roku.

5/6

IMDb: 7,5
Filmweb: 7,6


poniedziałek, 21 grudnia 2015

Listopadowe zaległości

Everest
reż. Baltasar Kormákur, ISL, USA, GBR, 2015
121 min. United International Pictures
Polska premiera: 18.09.2015
Dramat, Katastroficzny, Biograficzny



Pamiętam, kiedy po raz pierwszy czytałem Wszystko za Everest Jona Krakauera. Było to w czasach, kiedy z wypiekami na twarzy czekałem na kolejny wyjazd w góry, a poranne tournée po internetach rozpoczynałem od przeglądania ofert sklepów turystycznych. Chłonąłem ten klimat całymi garściami, a kiedy chwilę później otrzymałem od przyjaciół zaproszenie do wybrania się wraz z nimi na miesięczny trekking w Himalaje, przez kilka dni nie mogłem spać po nocach. Do dziś jeszcze żałuję, że nie rzuciłem tego wszystkiego w diabły i nie pojechałem w Bieszczady poleciałem z nimi.

Dla każdego szanującego się miłośnika górskiego trekkingu, tragiczna historia jaka wydarzyła się w roku 1996 podczas ekspedycji na Mt. Everest, w której zginęło 9 himalaistów, jest, a przynajmniej powinna być znana tak dobrze, jak gęba Ryszarda Petru fanom Wiadomości i Faktów TVN. Powiedziano i napisano już o niej wszystko. Pozostała jeszcze tylko do zagospodarowania w sposób godny taśma filmowa, bowiem dotychczasowe dwie ekranizacje: Dokument Everest (1998), oraz telewizyjny Into Thin Air: Death on Everest (1997), mimo najszczerszych chęci, nadal ciężko jest mi uznać za „godne”.

Do najnowszego projektu Everest zabrał się człowiek, nomen omen z krainy zimna, lodu i śniegu - Islandczyk Baltasar Kormakur, a w celu uwypuklenia ekstremum górskiego pejzażu producenci postanowili wykorzystać technologię formatu 3D. Jako zadeklarowany anty fan kina zapodanego w tej technologii... nie mam nic więcej na ten temat do powiedzenia. Myślę, że w tradycyjnym formacie film wygląda co najmniej dobrze, jeśli nawet nie lepiej. ale to już pozostawiam do oceny innym.

Nie sposób rozpocząć ocenianie całości nie skupiając się na warstwie stricte wizualnej. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu ta wydaje się być najsłabszą stroną produkcji. Pomimo dużego rozmachu rażą pojedyncze sceny ukazane podczas samej wspinaczki, zwłaszcza te, które odwzorowują rzeczywistość jaka się tli na wysokościach ponad 7000 m n.p.m. W czasie seansu kilka razy odniosłem wrażenie, że twórcy podeszli do tematu w sposób nieco nonszalancki i niedbały, przez co wysokogórski surowy krajobraz prezentował się w sposób mało przekonujący. Ale na szczęście, tu drugie zdziwienie, nie rzutowało to specjalnie na mój finalny odbiór. Dramat tamtych wydarzeń został odwzorowany w sposób zadowalający. Pokrywa się on po części z opisem jednego z uczestników tamtej ekspedycji - wspomnianego Jona Krakauera, acz trzeba przyznać, że scenariusz wcale nie bazował na jego książce. Co prawda dostrzegłem pewne niuanse oraz drobne różnice, a także nieco odmienne punkty widzenia pomiędzy tym, co zakodowałem sobie w głowie wcześniej, ale nie będą mieć one żadnego znaczenia dla osób, które z tą historią spotkają się po raz pierwszy. Aktorstwo na dobrym poziomie, zwłaszcza przekonali mnie do siebie Josh Brolin i Jason Clarke. Zaś klimat gór, ukazanie ludzkiego ekstremum, a także granicy szaleństwa oraz psychicznej wytrzymałości wydają się być na pierwszy rzut oka do delikatnej poprawki. Za to emocje są od samego początku tam, gdzie być w tego typu filmach (jakby nie było, katastroficznych) powinny. Myślę, że zarysowana łezka w kąciku oka na końcu filmu nie będzie naszym szczególnie szokującym odkryciem.

Everest mimo wahań nastrojów jest jak dotąd najlepszą ekranizacją prawdziwego dramatu z roku 1996, niemniej Kormakur pozostawił jeszcze trochę rezerwy na przyszłość, tak, aby ktoś inny, korzystając już z nieco innych środków ekspresji wycisnął z tej opowieści jeszcze więcej. Tak więc, przeklęta Czomolungmo, do zobaczenia gdzieś, kiedyś, w przyszłości.

4/6



------------------------------------------------------------------------------------------------

Love
reż. Gaspar Noe, FRA, BEL, 2015
130 min. Gutek Film
Polska premiera: 28.08.2015
Dramat, Erotyczny



Romans czystego porno z kinem dramatycznym kojarzy mi się ze związkiem nieżyjącej już Anny Nicole Smith - króliczkiem Playboya - z pewnym 89-letnim miliarderem. Z jednej strony - kto bogatemu zabroni - z drugiej - z boku zawsze wygląda to dość niedorzecznie. Ale w kinie to przecież nic nowego, ani tym bardziej odkrywczego. Od końca lat 60-tych, kiedy to doszło do rewolucji obyczajów, powstało grube dziesiątki produkcji z poza tzw. kręgów kulturowych XXX, które lokowały w bardziej, bądź mniej śmiały sposób sceny prawdziwego seksu. Najwięcej, co zrozumiałe, w ostatnich dwóch dekadach, że wymienię tylko te najbardziej znane: 9 Songs, The Brown Bunny, Baise-moi, Romance, Sex and Lucia, All About Anna, Q, czy też serbski Clip. Raz wychodziło to lepiej, innym razem dramatycznie źle, ale średnia ocen tego typu produkcji przeważnie kręciła się na granicy zupełnego nic nie znaczenia oraz intelektualnej płycizny. Finalnie, sceny seksu z tychże dzieł najczęściej lądują na internetowych serwisach porno, oczywiście ku uciesze wszech maści masturbatorów i kończą swój żywot razem z ich nasieniem, gdzieś w rurach kanalizacyjnych.

Myślę, że podobny los czeka także Love Gaspara Nóe, acz trzeba uczciwie zaznaczyć, że jego ambicje wykraczają poza ogólne i stereotypowe porno trendy. Ten, mimo wszystko dość sympatyczny Francuz szykował się do nakręcenia twardego pornosa już od wielu lat. Swego czasu mocno namawiał ówczesną parę Bellucci-Cassel do odegrania w jego filmie scen z prawdziwą penetracją, bardzo chciał ją zamieścić już w roku 2002 w filmie Nieodwracalne. Bezskutecznie (szkoda;)). Niemniej sceny „bunga-bunga” przemycał już we wcześniejszych swoich produkcjach: Wkraczając w pustkę, czy Sodomici. Tak więc tylko kwestią czasu było ujrzenie na wielkim ekranie solidnego, ostrego rżnięcia, w dodatku w normalnej, kinowej dystrybucji, ze stemplem jakości Gutek Film.

Love to nic innego, jak love story pokolenia smartfonów i Warsaw Shore. Każda generacja chce mieć swój film, który tak głęboko penetruje odwieczne definicje miłości, zdrady, kłamstwa, zaborczości i… (dopiszcie sobie jeszcze co tam tylko chcecie). Gaspar Nóe bardzo zgrabnie wykorzystuje przy tym znane doskonale z poprzednich jego filmów schematy, kadry i motywy realizacyjne, a sceny seksu, mimo, że bardzo śmiałe, ukazane są w sposób odbiegający od tych pospolitych rąbanek, jakie możemy sobie obejrzeć na internetowych stronach XXX. Porno w wykonaniu Noe jest bardziej subtelne i zmysłowe, całkiem przyjemne dla oka, przypomina mi trochę porno vintage z lat 70-tych, gdzie oprócz normalnego seksu aktorom towarzyszył jeszcze jakiś scenariusz.

I w zasadzie wszystko byłoby w porządku, gdyby nie te oklepane melodramatyczne schematy, oraz ckliwe rozterki głównych bohaterów przerywane długimi scenami seksu. Trochę to dla mnie za mało, jak zwykle zresztą, ale też, na tle bliźniaczych produkcji Love ofiaruje widzowi odrobinę więcej, w dodatku mocniej i bardziej intensywnie. Z pewnością warto włączyć sobie tego pornosa po zmroku, kiedy wasze dzieci będą już sobie smacznie spały, ale pamiętajcie, rączki na kołderce.

3/6



------------------------------------------------------------------------------------------------

Danny Collins (Idol)
reż. Dan Fogelman, USA, 2015
106 min. Monolith Films
Polska premiera: 3.07.2015
Dramat, Komedia



To zdumiewające, ale właśnie sobie uświadomiłem, że ostatnim dobrym filmem z Alem Pacino w rolach głównych, który wywarł na mnie nieco większe wrażenie, by nie napisać, wprost, że jakiekolwiek, jest Bezsenność z roku 2002. Tak, dwa tysiące drugiego. To przecież będzie już przeszło 13 lat. Trzy mundiale i trzy olimpiady temu. Przepaść. W tych trzynastu latach tkwi mniej więcej piętnaście różnych tytułów, części z nich nie widziałem, zgoda, ale nie sądzę, żebym nagle został którymś z nich przekupiony. Piętnaście filmów zupełnie zwyczajnych, bezszelestnych, które nie potrafiły dorównywać aktorskiemu kunsztowi, charyzmie oraz charakterowi tego niezwykłego osobowościowego indywiduum. To na swój sposób strasznie smutne.

Ale jak to mawiają w sporcie, każda czarna seria porażek ma swój kres i kiedyś się kończy. W przypadku Ala Pacino kres ten nazywa się Danny Collins (u nas... Idol).

Powiem szczerze, że w ogóle nie miałem na ten film ciśnienia. Spodziewałem się kupy i to pomimo całkiem niezłych zebranych przez niego recenzji. Ale też gdzieś z tyłu głowy siedział mi aktorski duet Pacino-Bening, który nie dawał mi spokoju, i jak się finalnie okazało, w pewien zimny i mokry listopadowy wieczór wygrał mi życie. To wspaniały film. Wspaniały jest w nim nie tylko sam Al Pacino, który w zasadzie mógłby zagrać w Polsce nawet w reklamach medykamentów (w mig zanotowałyby wzrost sprzedaży), ale wspaniali są w nim także pozostali aktorzy oraz myśl przewodnia, za którą kryje się prawdziwa historia muzyka Steve'a Tilstona. To właśnie na jego młodzieńczym wywiadzie dla radia oraz tajemniczym liście, jaki tuż po nim miał napisać do niego sam John Lennon, oparta została historia gwiazdy muzyki Danny'ego Collinsa. Gwiazdy wyblakłej, już postarzałej i życiowo zgorzkniałej, która na stare lata koncertuje po kraju niczym Krzysztof Krawczyk śpiewając przy tym gdzieś pomiędzy szklanką whisky a ścieżką koksu ciągle te same przeboje i odcinając kupony od dawnej sławy.

W roli gwiazdy rocka mości Al Pacino jakiego znamy z jego najlepszych ekranowych występów Tu jako bawidamek, pijak i seksista, bezczelna świnia i zdegenerowana łajza, ale też wyposażony jest przy tym w dobre serce, wyborny ostry humor oraz wysokich lotów sarkazm. W tym fenomenalnym charakterologicznym tyglu kryje się właśnie taki Al Pacino jakiego uwielbiam. Facet dawno nie dostał tak ekspresyjnej i widowiskowej roli. Kto wie, może nawet od czasu Zapachu kobiety nie miał jej w swoim CV w ogóle. Jego popisy ogląda się z ogromną przyjemnością, to prawdziwa uczta i frajda dla każdego fana jego kunsztu aktorskiego. Aż żal, że film trwa tak krótko.

Opowieść zawarta w Idolu, kurwa!  Dannym Collinsie jest lekka i intelektualnie bezkolizyjna. To w istocie mądre kino o typowo dramatycznym, wręcz obyczajowym wydźwięku, które opowiada o ludzkim cierpieniu i odkupieniu grzechów z przeszłości. Słodko-gorzka historia chwytająca za serce, ale też i śmiało łechtająca naszą przeponę prowokując ją przy tym do wyrzucenia z siebie poprzez krtań doniosłych salw śmiechu. Kino kompletne, ale nie aspirujące do bycia wielkim. Po prostu przyjemnie opowiedziana historia ze wspaniałymi kreacjami aktorskimi. Fajne i krzepiące, tak jak walnięcie sobie sety przed południem.

4/6



------------------------------------------------------------------------------------------------

Pentameron
reż. Matteo Garrone, ITA, FRA, GBR, 2015
134 min. M2 Films
Polska premiera: 30.10.2015
Sci-Fi, Fantasy, Baśń


To był jeden z najciekawszych zwiastunów filmowych jakie widziałem w tym roku. No dobra, tej jesieni. Na premierę czekałem mniej więcej tak jak na weekend w poniedziałkowy poranek. Oficjalne opisy, fragmenty scen oraz zjawiskowe zdjęcia wyglądały tak bardzo smacznie, że nawet na widok serca morskiego stwora zjadanego łapczywie przez Salmę Hayek ciekła mi ślinka.

Niestety, ale odnoszę wrażenie, że wszystko co najlepsze w tym filmie zostało zawarte w jego zwiastunach. W całości nie prezentował się już tak okazale jak chyba jednak powinien. Matteo Garrone ma chyba talent do lekkiego psucia z góry wygranych tematów. Tak było chociażby z jego Gomorrą (acz pewnie wielu się ze mną nie zgodzi), która miała wszystko, by wygrać, lecz skończyło się na odpadnięciu w repasażach, tak jest również teraz z Pentameronem (tu zgodności będzie już chyba trochę więcej). Obie produkcje nie są filmami złymi, wręcz przeciwnie, bardzo wyróżniają się w gąszczu ekranowej przeciętności, z pewnością nie można przejść obok nich obojętnie, ale w obu przypadkach zabrakło dopełnienia i intelektualnego dopieszczenia.

Pentameron bazuje na kilku opowieściach zaczerpniętych z bogatego zbioru baśni włoskiego XVI wiecznego pisarza Giambattisty Basila, który stał się inspiracją m.in. dla braci Grimm oraz późniejszych autorów najbardziej znanych baśni (np. Kopciuszek, Królewna Śnieżka, czy Kot w butach). Wykorzystując ekspresję charakterystyczną dla wyszukanych środków stylistycznych zawartych w literaturze baroku, Garrone epatuje wysmakowaną baśniową stylistyką, zupełnie obcą dla dzisiejszej kinowej rzeczywistości zdominowanej przez zielone plansze i wygenerowane cyfrowo efekciarstwo. To niewątpliwie ogromny plus tej przeszło dwugodzinnej przejażdżki po świecie do końca niezdefiniowanym i nieujarzmionym a jednocześnie tak bardzo magicznym. Dla filmowego estety kadry w filmie będą ukoronowaniem ich wieloletnich poszukiwań. Ogląda się to wszystko wybornie, ale to co nie mniej istotne, czyli treść, niestety nie nadąża za obrazem.

Garrone nie ustrzegł się błędów. Moim zdaniem za bardzo poświęcił się warstwie audiowizualnej, zatracił się w scenografii i kostiumach, a zapomniał poświęcić więcej uwagi merytorycznemu aspektowi opowieści, który, jak przystało na baśń, miał epatować ludową mądrością, a finalnie jedynie ją lekko musnął. Cóż, trochę szkoda. Ambicje Włocha z pewnością sięgały wulkanicznego szczytu Wezuwiusza, ale zabrakło chyba jednak nieco warsztatu i doświadczenia, przez co pozostał na pagórkach pięknej Toskanii. Niemniej wspaniale się to wszystko ogląda i myślę, że raz jeszcze do tej baśni powrócę, by już na spokojnie cieszyć oczy światem jaki istnieje w niczym nieograniczonej ludzkiej wyobraźni. Film na piątkę, który finalnie musiał stać się czwórką. Dlatego mimo wszystko lekki zawód.

4/6


------------------------------------------------------------------------------------------------

Dope
reż. Rick Famuyiwa, USA, 2015
115 min.
Polska premiera: Brak
Dramat, Komedia


Co powstanie po połączeniu Bajera w Bel-Air z kinem Spike'a Lee? Właśnie coś takiego jak Dope. Czyli kwintesencja kinematograficznej "murzyńskości" i czarnego (nomen omen) humoru. Rap lat 80-tych, charakterystyczne ciuchy, slang ulicy, typowe amerykańskie High School i nieco gangsterski klimat - na pierwszy rzut oka ogląda się to wybornie, ale im dalej brniemy w taśmę filmową, tym więcej wkrada się do niej niekontrolowanego freestyle'u, który z minuty na minutę zaczyna coraz bardziej nużyć.

Niemniej jest w tym filmie coś nostalgicznego, zapewne właśnie chodzi o te wspomniane lata 80-te, acz, czego nie jestem w stanie pojąć, nie zostały one podkreślone przez ścieżkę dźwiękową. No aż się prosiło, żeby w tle zagościł mocny i czarny beat, a tu o dziwo, bohaterowie zafascynowani rapem z tamtego okresu grają na... gitarach jakieś absolutne niezwiązane z tym kulturowo gówno. Ale poza tym i tak mniej więcej do połowy tej szalonej opowieści jest nieszablonowo i bardzo wesoło, w dodatku w klimacie Sundance. Multum zakręconych postaci, zwroty akcji i klasyka gatunku w postaci kumulacji niekontrolowanego ciągu zdarzeń, które same nakręcają się jedna na drugą. Szkoda, że Dope zahacza ostatecznie o jakieś popłuczyny po kinie familijnym i z czasem traci swojego obyczajowego, także nieco gangsterskiego pazura, przez co przyjemność z obcowania z tym światem nieco traci na sile, ale i tak warto wyjść na ulicę, by trochę pobujać się wraz z zabawnymi "czarnuchami". Kino bez historii. Na raz i z braku laku. Z opresji ratują je cycki Chanel Iman.

4/6



------------------------------------------------------------------------------------------------

Kryptonim U.N.C.L.E.
reż. Guy Ritchie, USA, 2015
116 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: 21.08.2015
Komedia, Akcja


„Guy Ritchie wrócił!”, „Świetna forma!”, „Najlepszy od dawna!”. Te i inne określenia Kryptonimu U.N.C.L.E od samego początku osaczały mnie i namawiały do wybrania się do kina. Ale w tym puzzle cały czas brakowało mi kilku części, przez co nie chciał mi się ułożyć w głowie gotowy obrazek. Guy Ritchie od Przekrętu (wiem wiem, nie zgadzacie się ze mną, ale mam to gdzieś) nie zrobił już nic na jego miarę, co by choć w połowie oddało jego wielkość. Siedem przeciętnych filmów i nagle co, ot tak powróciła forma? Już sam zwiastun krzyczał do mnie, żebym dał sobie spokój z kinem i tak też zrobiłem. Całe szczęście. Zawsze to dwie i pół dychy do przodu.

To nie jest zły film, rozumiem zachwyty i dobre oceny, ale zupełnie nie trafił w moje poczucie estetyki, humoru oraz oczekiwania. Od kina gangsterskiego, choćby tego ukazanego z przymrużeniem oka, zawsze żądam więcej. A tu klimat rodem z najgorszego Jamesa Bonda. Masa nierealnych, naciąganych i absurdalnych scen oraz akcji. Momentami miałem wrażenie, że to sequel Szklanki po łapkach i że w którejś ze scen wskoczy w kadr sam Leslie NielsenNie zdzierżyłem tego klimatu do końca, wyłączyłem w połowie, a czynię tak niezmiernie rzadko. Co prawda następnego dnia powróciłem do niego raz jeszcze, już z odpowiednim nastawieniem i po dwóch szkockich, ale było tylko gorzej. Nie wiem, może miałem zły dzień (miesiąc, rok, życie, cholera jasna), ale tego gówna po prostu nie dało się oglądać. Doceniam poczucie humoru, rozmach, dostrzegłem pewne dobrze mi znane z jego poprzednich filmów realizatorskie zagrywki, ale to wszystko za mało. Myślę, że Ritchie wpadł w sidła przeciętności i teraz tylko wozi się na swoim nazwisku. Opętała go klątwa jednego filmu, no dobra, dwóch, bo Porachunki też przecież są świetne, po których było już tylko gorzej. Ale nie skreślam go jeszcze, poczekam na długo zapowiadane Lobo. Może tym razem się uda. Może. O ja głupi i naiwny.

2/6


piątek, 18 grudnia 2015

Smaki dzieciństwa

Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy
reż. J.J. Abrams, USA, GBR, 2015
136 min.
Polska premiera: 18.12.2015
Sci-Fi, Fantasy, Przygodowy



Prawobrzeżna Warszawa, rok 1985 (no, może 86). Chyba wiosna, acz pewny do końca nie jestem. Miejsce zdarzenia: Nieistniejące już dziś Kino 1 Maj. Jako siedmio, czy tam ośmiolatek siedzę na niewygodnym, drewnianym fotelu i jeszcze nie jestem do końca świadomy tego, co się za chwilę wydarzy. W takich to okolicznościach przyrody zostałem naznaczony na całe życie trudno definiowalną potęgą kina, tego spektakularnego o smaku wielkiej magii i przygody, z którym dziś może nie jest już mi tak znów bardzo po drodze, ale do którego zawsze będę powracał z nostalgią. Właśnie z powodu tamtego seansu - Powrotu Jedi, które pewnego dnia postanowiło wbić mnie w kinowy fotel i które pozostawiło mnie w nim już na zawsze.

Dziś, dokładnie 30 lat później (paradoksalnie akcja Przebudzenia Mocy również rozgrywa się 30 lat po wydarzeniach z Powrotu Jedi) jestem już starym dziadkiem zupełnie innym odbiorcą i klientem kina, o jakże odmiennej wrażliwości filmowej, niemniej poziom ekscytacji jaki towarzyszył mi minionej nocy podczas przeciskania się o północy przez dziki tłum wcale nie mniej popieprzonych ode mnie fanów Gwiezdnych Wojen zapowiadał coś bardzo fajnego i szalenie ważnego. Nie to, że jestem wielkim fanem serii, bo nie jestem, drugą (chronologicznie pierwszą) trylogią wręcz gardzę, tak jak jakimś Harry Potterem, ja tylko chciałem odnaleźć gdzieś w głębi siebie te same emocje jakie towarzyszyły mi trzy dekady temu, chciałem dostać tych samych wypieków na twarzy i ponownie zostać wbity w fotel. Po prostu.

Ale najpierw od kilku tygodni byłem systematycznie napastowany przez całą korporacyjną machinę medialną i reklamową karuzelę, która kreśliła w moim łbie kolejne kółka jak opętana, a spece od marketingu robili wszystko, żebym do tego kina się jednak nie wybrał. Długimi dniami gwałcono w telewizji moje dzieciństwo, w Internetach także, a nawet na zakupach w Kauflandzie i na stacjach Orlenu. Przez kilka ostatnich dni walczyłem z wewnętrznym głosem, który coraz śmielej dochodził do głosu i momentami darł się jak opętany, abym darował sobie cały ten cyrk, festiwal przebieranek, spęd dzikich tłumów złożonych z fanatyków oraz innych galaktycznych pojebów. Gdy minionej nocy zamiast słodko spać siedziałem tak w tym kinowym fotelu w asyście mieczów świetlnych na baterie, hełmów Szturmowców i całej kolekcji t-shirtów SW, przez chwilę zadawałem sobie pytanie: Co ja kurwa robię ze swoim życiem?


Czułem się trochę jak ojciec (którym rzecz jasna nie jestem), który skrada się w nocy do zabawek swojego śpiącego sześcioletniego syna (którego rzecz jasna nie posiadam) i który przez pół nocy bawi się jego klockami Lego oraz kolejką PIKO, a na deser zostaje przyłapany przez swoją zdumioną żonę (której rzecz jasna nie posiadam) udającą się rano do pracy w fabryce. No głupio trochę, co tu więcej pisać. Ale tak to już z nami - facetami jest. Czy się do tego przed samymi sobą przyznamy, czy nie, zawsze będziemy mieć w sobie jakiś pierwiastek z małego dziecka. Mój prywatny pierwiastek zaprowadził mnie minionej nocy za rękę do kina na Przebudzenie Mocy.

I zaprawdę powiadam wam, warto było zarwać nockę, a teraz spółkować tu na klawiaturze z wami po trzech kawach przyjętych dożylnie. Nie wiem, czy jest to najlepszy epizod Gwiezdnych Wojen, bardzo możliwe, że tak, w każdym bądź razie ja protestował nie będę, ale jeśli ktoś nagle wstanie, rzuci we mnie kamieniem i krzyknie, że do pierwszej trylogii się on nie umywa, to także nie uznam go za szaleńca. Największą zaletą Przebudzenia Mocy jest bowiem to, że ono wcale nie dzieli, a łączy wszystko co najlepsze w etosie Gwiezdnych Wojen. J.J. Abrams i Disney (bleh) wyprodukowali złoty środek, istny samograj, puszczają w nim oko do widza po trzydziestce wyhodowanego na pierwszej trylogii GW, ale też zapraszają do świata uniwersum wszystkich chętnych nowych widzów, którzy także chcą poczuć ten sam klimat jaki towarzyszył nam w latach 70/80, a przynajmniej jego namiastkę. A wszystko to czynią z godnością oraz szacunkiem dla tej jednej z największych ikon światowej popkultury na której wychowało się już przecież kilka pokoleń ludzi.

Tak sobie teraz myślę, że Przebudzenie Mocy jest trochę jak seria Niezniszczalnych, w której skumulowano wszystkich kinowych herosów kina akcji lat 80-tych w celu złożenia im, oraz ich fanom hołdu. Tu także mamy do czynienia z podobnym zabiegiem, nie oszukujmy się, o charakterze stricte marketingowym. Niemniej niezwykle przyjemnie było zobaczyć na ekranie idolów z mojego dzieciństwa: Hana Solo, Księżniczkę… znaczy się dziś już Generała Leię, Chewbaccę, RD-D2, C-3PO, w końcu samego Luke’a Skywalkera (acz w tym przypadku jest małe rozczarowanie). Te same, dobrze mi znane, nieco podstarzałe (tak jak i moja) już twarze, kiedy pojawiają się po raz pierwszy na ekranie, odczuwałem trudno do opisania wewnętrzną radość. Zupełnie, jakbym po wielu latach spotkał dawno niewidzianych przyjaciół. Myślę, że oni wszyscy czuli to samo. Do tego dochodzi jeszcze multum większych, bądź też mniejszych nawiązań do serii sprzed ponad 30 lat, błyskotliwy humor i cięte riposty, a jakby jeszcze tego było mało, jak szalony fruwa dobrze nam znany Sokół Millenium i myśliwce X-Wing, są też wraki AT-AT oraz dziesiątki innych pojazdów, broni i lokacyjnych smaczków występujących w starej serii. To po prostu musiało się udać.


A fabuła? O dziwo jest bardzo zbieżna z literackim pierwowzorem. Tak więc i tu nie mamy prawa narzekać. Nie chcę jednak wgłębiać się w szczegóły, żeby nie wpaść w ramiona spoilerów, których i tak jest już od zatrzęsienia w całym Internecie. Natomiast wartym odnotowania jest fakt, że Przebudzenie Mocy zostało nakręcone na analogowych taśmach 65 mm od Kodaka, którego postanowiono uratować od permanentnego zniknięcia z rynku. Dzięki temu ta zasłużona dla kina marka prawdopodobnie przetrwa trudny dla niej okres. Miłe dla oka jest także nieprzeginanie z efektami specjalnymi. Zielone plansze występują tylko tam, gdzie są absolutnie niezbędne, do uwypuklenia tego majestatycznego klimatu, nie przeszkadzały mi zupełnie w niczym, tak jak to np. miało miejsce w wygenerowanej komputerowo koszmarnej drugiej trylogii z lat 90-tych.

Czy więc są tu w ogóle jakieś minusy? Cokolwiek? Bynajmniej, ale nawet nie pozwoliłem im dotrzeć do mej ubezwłasnowolnionej głowy. Zatrzasnąłem się na skargi matki logiki, wyrzuciłem z myśli wszelkie poczucia irracjonalizmu i znużenia, przymknąłem też oko na techniczne niedociągnięcia, absurdy i luki fabuły. Od GW nie można nagle wymagać rzeczy zupełnie z nimi niekompatybilnych, tak jak np. zachowania praw fizyki w James Bondzie. Albo kupujemy je w całości takimi jakie są, albo nie kupujmy ich wcale i odwracamy się od nich na pięcie. Ja kupiłem je bezwarunkowo siłą rozpędu, tak samo jak ten siedmioletni mały chłopiec sprzed trzydziestu lat i właśnie za to chcę teraz podziękować producentom Przebudzenia Mocy. Na dwie godziny i tuż przed Świętami przywróciliście mi moje dzieciństwo, oddaliście moją ulubioną zabawkę, podarowaliście dawno nierejestrowane przez moje bodźce zapachy, smaki i dźwięki. A już się bałem, że utraciłem to wszystko przed laty i już na zawsze. Dziękuję. Dziękuję po stokroć. Niech moc będzie z wami.

5/6

IMDb: 8,9
Filmweb: 8,2