środa, 14 października 2015

31'WFF vol.1

Mężczyźni i kurczaki
reż. Anders Thomas Jensen, DEN, 2015
104 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia



To był dla mnie jeden z najciekawszych tytułów tegorocznego Warszawskiego Festiwalu Filmowego i żeby nie trzymać was dłużej w niepewności, wszak czas to pieniądz, to od razu napiszę, że dostałem obuchem w tył głowy od mości rozczarowania. Anders Jensen już raz zadziwił świat, ze swoimi Jabłkami Adama wygrał nawet w Warszawie plebiscyt publiczności w roku 2005 - jeśli dobrze pamiętam - również wysoko go wtedy oceniłem. To było bardzo świeże kino, przaśne, ale przede wszystkim dowcipne i świetnie wyważone. Ale jako, że w życiu nic dwa razy się nie zdarza, to tym razem trochę Jensenowi nie pykło i już piszę dlaczego.

Podstawowym moim zarzutem jest fakt, że Jensen na siłę próbował skopiować wspomniane Jabłka Adama. Zupełnie jakby z braku pomysłów zamarzyło mu się raz jeszcze ogrzać w ich blasku. Do tego celu ponownie zaprosił więc niemal tych samych aktorów, a dla lekkiej zmyły usadził ich nie w kościele, lecz w opuszczonym sanatorium na wyspie. Całość posypał jeszcze bliźniaczym poziomem absurdu i niedorzeczności w treści, oraz doprawił bardzo wytrawnym i specyficznym duńskim (nie mylić z ogólnie skandynawskim, bo to jednak nieco inna para kaloszy) humorem. Ten ostatni niestety został nieco wymuszony i ja osobiście się z nim nie zaprzyjaźniłem, a wręcz przez większość czasu antenowego miałem z nim kosę. Lubię i cenię czarny humor oraz świński i pikantny dowcip, ale tego w dobrym wydaniu było tu zdecydowanie za mało.

Owszem, bożyszcze kobiet - Mads Mikkelsen - z tym swoim wąsikiem i wiejską aparycją robił widowni ogólnie dobrze, to jednak jakość dialogów oraz wymuszony dowcip pozostawiały wiele do życzenia. Niemniej trzeba oddać Cesarzowi co cesarskie; momenty były. Zwłaszcza w chwilach kiedy okładano się po ryjach, czym popadnie, choćby wypchanym kurczakiem, bobrem, czy inną miedzianą wanną. Urocze to było w chuj, milordzie.

Poza tym film był dla mnie hmm... momentami niesmaczny. Kury, świnki, syf, malaria, cały wiejski inwentarz, do tego gdzieniegdzie rzyganko, pospolity bród, ser spod palców u nóg i odpychająca aparycja bohaterów, no taki to właśnie klimat panuje na tej wyludnionej wyspie. Niby jest cały czas śmieszno, ale częściej jakby bardziej straszno. Nie wiem czy ktoś z was pamięta odcinek (jeden z moich ulubionych) z wczesnego Archiwum X, o braciach Peacock (można sobie wygooglować). Otóż w starym domu na odludziu mieszkali mocno zdeformowani genetycznie bracia, którzy pod łóżkiem w sypialni trzymali prawdziwe szkaradztwo, znaczy się ich mamusię, z którą to sobie czasem spółkowali dla sportu i przez to rodziły się kolejne szkaradztwa. Oglądając Mężczyzn i kurczaków przed oczami miałem właśnie braci Peacock, oczywiście w wersji soft oraz z zachowaniem wszelkich proporcji. Śmiałem się bardziej z tego skojarzenia, aniżeli z filmu samego w sobie. Funny fact.

No ale ad finału. Do miksera zostały wrzucone Jabłka Adama oraz ci zdeformowani bracia z Archiwum X właśnie. Czy wyszedł z tego pożywny i smaczny soczek? Może i na pierwszy rzut oka tak może się on wydawać, ale po bliższym zapoznaniu z miksturą można dostrzec pływające w środku oczy kur i inne wnętrzności prosiaków. Jeśli komuś to nie przeszkadza i zwyczajowo nie ocenia posiłku po wyglądzie, to śmiało, droga wolna. Ja jednak wolę tradycyjne i sprawdzone trunki. Np. whisky. Film ogólnie nie taki znów zły, jak może to wynikać z tekstu, wielu z pewnością się on spodoba, niemniej poprzeczka na starcie zawieszona była przeze mnie dość wysoko, a w konsekwencji Jensen spalił niestety wszystkie trzy próby. Zdarza się, wiadomo, że tak, nawet najlepszym, ale mistrzem świata to tym razem facet nie będzie.

4/6






Rozrywka
reż. Rick Alverson, USA, 2015
111 min.
Polska premiera: ?
Dramat



Cholera jasna, nie lubię takich rozczarowań. Penetrując rok rocznie festiwalowy program bazuję zwykle na krótkich opisach i trailerach. Żeby postawić na konkretnego konia muszę od razu zostać kupiony jednym, bądź drugim, najlepiej obydwoma jednocześnie. I tak właśnie było w przypadku Rozrywki. Mam słabość do amerykańskiego kina niezależnego, każdego roku staram się coś z tego tortu ukroić dla siebie, a Rozrywka zapowiadała się naprawdę bardzo smacznie. W dodatku została wyświetlona w największej festiwalowej sali, która jednak finalnie została zajęta w ledwie ćwierć części. To był zły znak. Jak żyję, nie widziałem w niej takich pustek na WFF.

Ale po kolei. Film opowiada o podrzędnym i wypalonym komiku, którego zresztą zagrał prawdziwy komik, z krwi i kości, być może nawet tak samo wypalony - Gregg Turkington. Poznajemy go w trakcie niezwykle pasjonującej trasy koncertowej prowadzącej po stanowych więzieniach oraz lokalnych barach i innych przydrożnych spelunach. Jeździ od dziury do dziury starą Toyotą, przebiera się w głupkowaty strój i opowiada durne dowcipy, które nikogo nie śmieszą, nawet jego samego. W tej opowieści w ogóle nie ma niczego do śmiechu, a pozorna komiczność sytuacyjna jest farsą i tragikomedią pomnożoną o miałkość w treści.

Pogrążony w samotności i artystycznym wypaleniu komik ginie w oczach z każdym kolejnym występem. Następuje jego powolny rozkład emocjonalny. Zaczyna coraz częściej obrażać widownię, np. przypadkową i Bogu winną kobietę wyzywa od kurew i szmat. Coś ewidentnie się w nim zbiera, narasta jakiś ból, z którym można byłoby się po części identyfikować, np. walka z powszechnym niezrozumieniem i brakiem akceptacji, zagubienie wyjątkowej jednostki w świecie pełnym idiotów i tak dalej, sęk jednak w tym, że reżyser nie potrafił tego widzowi organoleptycznie przekazać. Efektem tego jest więc finał, który w istocie niczego nie wyjaśnia, tylko pozostawia widza z grymasem twarzy, bólem oczu oraz w szachu niezrozumienia. Zdecydowanie za dużo jest w Rozrywce artystycznego bełkotu, długich pauz, odniesienia do symboli, a także gry urojeniami głównego bohatera, a za mało życiowej mądrości. Brakuje też jakiejś puenty na końcu, przesłania, postawienia wielokropka, kurwa, czegokolwiek. Szkoda, bo ta opowieść na prawdę miała potencjał i zasługiwała na lepszą prezentację. Życie ewidentnie przerosło kabaret.

3/6






Parabellum
reż. Lukas Valenta Rinner, ARG, 2015
75 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Sci-Fi


Na festiwalu zawsze szeroko i silnie reprezentowane jest kino z Ameryki łacińskiej, które to staram się w większym, bądź mniejszym stopniu zaliczyć. W tym roku z kilku kandydatów postawiłem (głównie ze względu na terminy) na argentyńskie Parabellum, które z opisu zapowiadało się co najmniej intrygująco. Niestety tak jak to miało miejsce w przypadku Rozrywki... tylko zapowiadało.

Główne założenia wydawały się jednak dość zachęcająco. Tak oto lądujemy w bliżej nieokreślonej przyszłości, tudzież w świecie równoległym, fikcyjnym, który został dotknięty do końca niezdefiniowanymi katastrofami i klęskami żywiołowymi Powodzie, erupcje wulkanów, deszcze meteorytów i tak dalej. Niemniej świat zdaje się żyć i podążać swoim naturalnym torem, ludzie pracują, chodzą do sklepów, wychowują dzieci, ot, czasem tylko coś komuś spadnie na łeb z kosmosu. W takich oto okolicznościach poznajemy głównego bohatera opowieści, zupełnie nijakiego Hernana, któremu umiera ojciec i który tak przy zupełnej okazji postanawia zmienić coś w swoim nudnym jak spoty Platformy życiu. Przede wszystkim marzy mu się dostosowanie do panujących obecnie trudnych warunków życia. Zapisuje się więc na kurs, pewnego rodzaju przetrwania i survivalu. Wraz z towarzyszącymi mu innymi kursantami zostaje wywieziony na odludzie, gdzieś chuj wie gdzie do środka puszczy, gdzie zostaje poddany serii szkoleń z zakresu obrony osobistej, treningów sprawnościowych, strzeleckich, kamuflażu, etc. Czasem nawet zarysuje się na twarzy widza mały, niewinny uśmiech, ale generalnie nudy i flaki z olejem, głównie przez fatalne i zarąbiście długie ujęcia kamery z których kompletnie nic nie wynika.

Z czasem grupa kursantów się zawęża, najgorsze jednostki odpadają w trybie naturalnej selekcji, a organizatorzy z tygodnia na tydzień przenoszą ostałych się uczestników do innych lokacji, które za każdym razem mają do zaoferowania coraz mniej, a warunki do życia stają się coraz bardziej ekstremalne, aż finalnie kończą rozrzuceni samopas na małych łódkach z kilkoma towarzyszami na pokładzie oraz z jednym tylko karabinem na grupę. Wtedy dopiero zaczyna się prawdziwy test i szkoła przetrwania w jednym, a do głosu dochodzą zwierzęce instynkty.

Zasadniczo brzmi to wszystko całkiem nieźle, prawie jak wstęp do nowego reality show na Polsacie, niestety obraz nie podąża krok w krok za treścią, przez co nic się tu kupy nie trzyma. Z jednej strony mamy bardzo długie i przeraźliwie nudne ujęcia kamery, by po chwili przeskoczyć do zupełnie innych scen, jakby z pominięciem kilku innych naraz, jakie według naszego wpuszczonego w kozi róg rozumu winny znaleźć się na ekranie przed nimi. Ktoś nagle ginie, ktoś inny znika i już go więcej nie widzimy, czasem leci z nieba jakiś meteoryt, ktoś inny się podpala, kurwa, nie mam pojęcia co temu artyście łaziło po łbie, ale być może to tylko kwestia zmiany dilera. Tak czy owak, jest to przeraźliwie ciężkostrawne i monotonne kino. Zapewne nigdy nie trafi do Polski, zatem spokojna rozczochrana, nic wam nie grozi. Najlepiej zapomnieć także, że o nim tu czytaliście. Po prostu miejcie Parabellum centralnie w dupie.

2/6

4 komentarze:

  1. Zjeżdżasz film po całości (M&kurczaki) po czym dajesz mu 4/6 tak jak wcześniej wielu filmom które Ci się podobały?;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale film miał być z założenia minimum piątką, zaliczył zjazd na cztery, czyli jakby nie było - rozczarowanie;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ;)
      A jak ogólnie podsumowanie tegorocznego WFF? Chyba marnie?
      Co warto obejrzeć z tych filmów które widziałeś?

      Usuń
  3. Mało filmów widziałem w tym roku, ale i sam program zupełnie mnie nie zachęcił. W mojej ocenie więc słaba edycja. Mało nią żyłem, obejrzałem ledwie 9 filmów. Wkurw tylko największy, bowiem ten dziesiąty na który miałem się wybrać i nawet na 30 minut przed seansem byłem już w kinie z biletem w kieszeni, a ostatecznie musiałem zrezygnować, okazał się najlepszym tegorocznym filmem według publiki. Mowa o "Pokoju". Szkoda, bo zebrał świetne recenzje i miałem na niego chrapkę. Poza tym nie było nic takiego, co można byłoby z czystym sumieniem polecić. Dwa opisane tu dokumenty okazały się najlepszymi filmami z całego tego zestawu. I tyle.

    OdpowiedzUsuń