czwartek, 29 października 2015

Król EPO

Strategia mistrza
reż. Stephen Frears, FRA, GBR, 2015
103 min. Monolith Films
Polska premiera: 30.10.2015
Sportowy, Biograficzny




Myślę, że na stu przypadkowo zapytanych na ulicy osób, w dowolnym kraju, o pierwsze skojarzenie z nazwiskiem Armstrong, sześciu odpowie, że kojarzy go z astronautą Neilem, dziewięciu połączy je ze słynnym jazzmanem - Louisem, natomiast cała reszta wykrzyknie natychmiast i bez mrugnięcia okiem: "Aaaa... Lance. Ten kolarz!".

No właśnie, ten kolarz, a nawet Pan kolarz. Wyjątkowy w dziejach światowego kolarstwa. Pod każdym względem. Mistrz świata i siedmiokrotny zwycięzca Wielkiej pętli, największego i najtrudniejszego kolarskiego wyścigu na świecie. Wygrywał go bezustannie od 1999 do 2005 roku. Zdominował go bardziej niż Schumacher Formułę 1, a nawet Rocco i Ron Jeremy branżę porno. Absolutny fenomen, kosmita i nadczłowiek, który przez dekadę był na ustach całego świata. A przecież jeszcze w roku 1997 walczył z nowotworem, z parszywym rakiem jądra, a i przed chorobą wcale nie był taki znów najlepszy. Obiecujący, zdolny, wyróżniający się, tak, ale to wszystko. Owszem, w roku 1993 zdobył Mistrzostwo Świata ze startu wspólnego, do tego odniósł też kilka etapowych zwycięstw w klasykach na starym kontynencie, był też mistrzem USA, ale żeby tak zaraz wygrać siedem TdF pod rząd? Od razu i z marszu tuż po wyleczeniu nowotworu? W głowie się nie mieści.

Nie może więc dziwić fakt, że z czasem zaczęły pojawiać się pogłoski, a także podejrzenia o doping. Kolarstwo w latach 90-tych, delikatnie rzecz ujmując, nie było specjalnie czyste, a w drugiej połowie, właściwie to nie było czyste w ogóle. Ciągle ciążyło na nim jakieś widmo skandalu. Co pewien czas ktoś kompromitował się na badaniach antydopingowych, lub też, tak jak ekipa Festiny w roku 1998, wpadało się na granicy przewożąc w bagażniku EPO, testosteron, a nawet amfę. Jazda po bandzie, na bezczela i bez trzymanki. Tour de France był nawet nazywany Tour de Dopage, a na listach kolarzy przyłapanych na dopingu świeciła przykładem cała śmietanka peletonu tamtych lat: Marco Pantani, Jan Ullrich, Erik Zabel, Laurent Jalabert, Mario Cipollini, Jacky Durand, czy Kevin Livingston. Niemal wszyscy... oprócz Lance'a Armstronga.

Przez te wszystkie lata nigdy na niczym go nie złapano. Przynajmniej oficjalnie. W trakcie największych odnoszonych przez niego sukcesów nic mu nigdy nie udowodniono. Był czysty jak łza, do tego niezwykle popularny. Stanął na czele własnej fundacji Livestrong, która walczyła z nowotworem i pomagała chorym dzieciom na całym świecie. Był uwielbiamy przez mainstream i opinię publiczną. Promował cnoty wielkiego sportowca oraz zdrowy tryb życia. Był rozchwytywany przez największe światowe koncerny, reklamował najlepsze produkty na świecie. Stał się ikoną, niekwestionowanym królem kolarstwa i lokomotywą, która ciągnęła za uszy całe światowe kolarstwo. W pojedynkę zrobił dla niego więcej, niż wszystkie kampanie reklamowe i akcje marketingowe razem wzięte. Stąd UCI (Międzynarodowa Unia Kolarska) traktowała go jak skarb. Był dla nich klasyczną kurą znoszącą złote jaja, która ściągała sponsorów, zainteresowanie kibiców i dawała splendor. Oczywiste więc było, że nic nie mogło mu się stać, na niczym nie można było go przyłapać, broń Boże żadnego obyczajowego skandalu, żadnego dopingu, bo wtedy razem z nim pogrążone zostałoby całe kolarstwo. Lance Armstrong w związku z tym stał się nietykalny, a ten, kto miał czelność podnieść na niego rękę, z marszu stawał się opętanym nienawiścią szaleńcem. Tak postawienie sprawy pomagało mu osiągać swoje nadrzędne cele, a tymi zawsze było tylko jedno: Zwycięstwo. Był nim bezwzględnie opętany.


Jakże więc wielkie musiało być zdziwienie oraz jakiż szok musieli przeżyć wszyscy, kiedy jednak ten nieskazitelny król kolarstwa z dnia na dzień stał się królem wstydu i kłamstwa, jednego z największych w historii zawodowego sportu. Spirala kłamstw, podejrzeń i manipulacji zaczęła zataczać coraz szersze kręgi. W peletonie szprycowali się już niemal wszyscy, nawet ci co nie chcieli, gdyż zdawali sobie sprawę, że bez tego nigdy nie osiągnęliby poziomu zawodowego kolarstwa, które w swym procederze postanowiło stracić głowę. Wiedział o tym już prawie każdy, kwestią czasu było więc przebicie tego napompowanego do granic absurdu balonu obłudy i zakłamania. Pod naciskiem mediów oraz kibiców w końcu zdjęto z głowy Armstronga czapkę niewidkę, zwinięto także parasol ochronny. Udowodniono mu nie tylko to, że był nie do końca uczciwy i czysty, lecz także to, co przyszło dopiero z czasem, że stał niemal na szczycie piramidy całego procesu dopingowego, tzw. Programu, jaki perfekcyjnie wcielił do zawodowej grupy kolarskiej US Postal. Z pomocą doktora Michaela Ferrari oraz jego laboratorium stworzył doskonały team robotów, rasę panów w kolarstwie, która panowała niepodzielnie przez wiele lat.

Nagle całe kolarstwo zostało okryte hańbą i do dziś jeszcze walczy o odzyskanie w pełni utraconego wtedy prestiżu. A Armstrong? Jemu też cały świat zwalił się nagle na głowę. Wycofali się sponsorzy, odwrócili fani, acz jeszcze nie wszyscy, wszak sam grał do końca i ciągle wszystkiemu zaprzeczał. Wielu mu nadal wierzyło. Nawet ja sam miałem z tym problem, ale moralna degrengolada nawarstwiała się, wciąż wychodziły na światło dzienne nowe fakty, sądy zbierały dowody, a firma ubezpieczeniowa SCA Promotions, która przez lata wypłacała Armstrongowi gigantyczne bonusy za zwycięstwa w TdF w końcu postanowiła przestać mu płacić i zaczęła domagać się odszkodowania. Armstrong w roku 2008 jeszcze na chwilę wrócił do ścigania się, jak gdyby nigdy nic walczył o odzyskanie twarzy, nadal do niczego się nie przyznawał, rok później ukończył TdF na wysokim trzecim miejscu, co dla niego było jednak porażką. Zaczął podupadać nieco na zdrowiu psychicznym, nie radził sobie najlepiej z ciężarem oskarżeń. W końcu w roku 2012 wszystko się dla niego skończyło. Amerykańska Agencja Antydopingowa na wskutek zebranych dowodów dożywotnio zawiesiła Armstronga, oraz pozbawiła wszystkich tytułów począwszy od 1998 roku. Legenda sięgnęła bruku.


Armstrong pękł. Wybrał się do Oprah Winfrey i udzielił słynnego wywiadu, w którym przed milionami widzów przyznał się do zażywania EPO, kortyzonu, testosteronu, hormonu wzrostu oraz przeprowadzania transfuzji krwi. Jednocześnie przyznał się do stosowania dopingu podczas wszystkich siedmiu wygranych Tour de France. Uciął tym wszystkie żyjące jeszcze spekulacje, a jego najwytrwalsi obrońcy musieli w końcu powiedzieć pas. Coś właśnie się skończyło, piękna bajka okazała się kłamstwem. Mimo wszystko trochę szkoda, bowiem Armstrong zrobił dla kolarstwa bardzo wiele. Przez lata był pozytywną postacią, o czym po części dowiadujemy się także z filmu Stephena Frearsa, który to postanowił opowiedzieć jego historię w sposób, hmm... całkiem rozrywkowy.

Tak, The Program (u nas jako... Strategia mistrza - LOL!), to bardzo dobrze skonstruowane, emocjonujące i rozrywkowe kino, które ukazuje cały proces przemiany młodego i nieznanego kolarza w niekwestionowanego króla peletonu w sposób bardzo przystępny i akceptowalny nawet przez zupełnych laików kolarstwa. Byłem na nim w kinie z dziewczyną, która nawet nie wiedziała kim jest Lance Armstrong, a kolarstwo kojarzy się jej pewnie bardziej z piciem latte na Polu Mokotowskim. A mimo to oglądało się jej to dobrze. Dziwnym nie jest, wszak historia Armstronga jest wprost wymarzona dla każdego filmowca. Niezwykły scenariusz z życia wzięty, emocjonujący i rozbudowany, istny samograj. Frears opowiedział praktycznie o wszystkim o czym wyżej napomknąłem, a na podstawie istniejących faktów wykreował postać, którą mimo obciążających ją dowodów nawet da się lubić. To bardzo uczciwa i sprawiedliwa perspektywa. Reżyser wszystko pozostawia w gestii widza. Na ekranie ukazuje nam spowiedź kolarza, a tylko od nas zależy, czy będziemy potrafili i chcieli go rozgrzeszyć.

Bardzo dobra kreacja Bena Fostera, który świetnie wczuł się w postać legendy. Jest przekonujący, a to mi wystarczy. Zadowalające jest także odwzorowanie realizmu z punktu widzenia peletonu, co w filmach sportowych przeważnie jest bardzo trudno wypracować. Tu się udało, acz oczywiście jest kilka gorszych momentów, ale to niuanse o których nawet nie warto pisać. W mojej ocenie jest to najlepszy film o kolarstwie, przynajmniej od czasów American Flyers z roku 1985, którym jarałem się za małolata, co jest pewnego rodzaju znakiem czasów. W tamtej historii dominowały głównie wzniosłe cnoty herosów, uczciwa walka i sportowa rywalizacja, a także poświęcenie dla wyższych idei spod sztandarów Pierre'a de Coubertin. A w The Program? No cóż, pokusa zwycięstwa i chęć dominacji za wszelką cenę zabija sportową pasję i wyrzuca ją do kosza niczym zużytą strzykawkę z EPO. Trochę marny to drogowskaz dla dzieciaków poszukujących w sporcie ideałów. Ale takie jest dziś życie. Po prostu. Po trupach do celu. Niech więc małolaty się przyzwyczajają.

4/6

IMDb: 6,6
Filmweb: 6,4



środa, 21 października 2015

Witaj w świecie mężczyzn

Zdobyte pole
reż. Christopher Pryor, NZL, 2015
90 min.
Polska premiera: ?
Dokumentalny, Sportowy



Jaka jest największa różnica między rugby a piłką nożną? "Rugby, to chuligańska gra dla dżentelmenów, a piłka nożna to dżentelmeńska gra dla chuliganów". Tak mówią. Ja bym to skwitował dosadniej. Rugby to gra dla mężczyzn, a piłka jest dla rozkapryszonych maminsynków w getrach. Ale nie zawsze tak było.

Żyję jednym i drugim. Oczywiście okrągła piłka ma u mnie znacznie wyższe notowania, wszak ma w naszym narodzie o wiele dłuższe tradycje. W tym kraju wszystko kręci się wokół niej. Niemniej do rugby podchodzę z wielkim szacunkiem, sympatią i... tęsknotą. Tak właśnie. Doszukuję się w nim tego, co w piłce zostało w latach 80 i 90 bezpowrotnie utracone. Pasji, heroiczności, waleczności i uczciwości. Także, jak sam to nazywam, romantycznego etosu chuligana. Dziś piłka kojarzy mi się głównie z żelem do włosów, solarium i goleniem nóg przez CR7. Przy pierwszym lepszym kontakcie z nogą przeciwnika piłkarze przewracają się jak porażeni prądem. Do tego dorzucają jeszcze bezustanne symulki, oszukują i wymuszają rzuty karne. Najgorsze w tym wszystkim nie jest już nawet to, że to robią, lecz to, że po meczach nie widzą w tym absolutnie niczego złego. Przerażające.

Piłkarskie gwiazdki zarabiają nieprzyzwoicie wielkie pieniądze, zupełnie nieadekwatne do ich pozycji i znaczenia w świecie futbolu. Nie mówiąc już o równaniu ich zarobków z przeciętnymi dochodami pospolitych zjadaczy chleba. To dzieje się także i w Polsce, acz na mniejszą skalę. Byle gnojowi, który ledwie pięć razy kopnie prosto piłkę płaci się dziś horrendalne gaże, przez co ich młodociane oraz jeszcze w pełni nieukształtowane umysły szybko nasiąkają zgnilizną moralną i samouwielbieniem. Od najmłodszego juniora niczego im w klubach nie brakuje. Na treningi dowożą ich rodzice, a później sami jeżdżą Bentleyami i Aston Martinami. Pod nos podstawia im się pomarańczowe buty za osiem stów oraz wyprasowane klubowe trykoty. Wszędzie jeżdżą klimatyzowanymi autokarami, trenują na równiutkich i pięknych boiskach, w wielu klubach także się ich karmi, ubiera, kurwa, podciera nawet tyłki. To deprawuje, rozmiękcza i niszczy charaktery. Od małego przyzwyczaja się ich do życia na wysokim poziomie, a nie do ciężkiej pracy, która winna być kluczem do sukcesu. Dlatego właśnie tęsknię za piłkarzami kiedy ci jeszcze nie byli mentalnie zepsuci, kiedy jednocześnie byli zadziorni i charakterni, po prostu męscy, a piłka uczciwa. Za Ericiem Cantoną, za George'm Bestem, czy naszym Władkiem Grotyńskim. Za piłkarskimi chuliganami, lecz w pozytywnym tego słowa znaczeniu, za dzieciakami z nizin społecznych, które wyrosły na wielkich piłkarzy dzięki ciężkiej pracy i talentowi.


Brzydzę się dzisiejszą piłką, oglądam ją regularnie, żyje meczami, sprawdzam wyniki, chodzę i jeżdżę na stadiony, ale się nią brzydzę. To dziś biznes jak każdy inny oraz jak żaden inny. UEFA i FIFA przerobili piłkę w cyrk obwoźny oraz w kurę znoszącą złote jaja, w ekskluzywny klub dla wybranych członków, posiadaczy złotych kart z napisem VIP. Dziś jej docelowym odbiorcą nie jest już - tak jak to było w zamyśle kiedy ją wymyślano na wyspach - zwykły robotnik, nie jest nim także człowiek z ekonomicznego marginesu, lecz przedstawiciel klasy średniej wzwyż. Dziś wyrzuca się plebs ze stadionów, ludzi młodych, biednych i zbuntowanych, a wysokimi cenami biletów pozbywa się przedstawicieli klasy robotniczej zawsze aktywnie wspierającej swoje ukochane drużyny. W ich miejsce inwestuje się nawet nie w kibiców, lecz w klientów, najlepiej bogatych i grzecznych, którzy przy okazji meczu zostawią trochę euro w stadionowym barze i sklepie z pamiątkami. "We cares about money". Sens dzisiejszego istnienia UEFA i FIFA zawarty w jednym prostym zdaniu.

Dlatego te nieco wyobcowane rugby jest naturalną przeciwwagą dla moralnego zepsucia. Może niezupełnie w Polsce, bo to u nas nadal jest sport niszowy, w pół amatorski, mało promowany i popularny, acz to się powoli już zmienia. Tak się właśnie składa, że na boiskach Anglii akurat odbywa się Puchar Świata w rugby. Najważniejsza impreza, odpowiednik MŚ w piłce nożnej. Oglądam sobie mecze w tv i różnice w odniesieniu do piłki widoczne są jak na dłoni. Już same wykonywanie przedmeczowych hymnów stymuluje ciarki na plecach. Śpiewane są przez zawodników z taką zawziętością, pasją i szacunkiem do barw narodowych, że ich piłkarskie odpowiedniki na ich tle przypominają najwyżej dożynki w Spale.

Ale rugby to coś więcej niż tylko twarda i męska gra. To także kanon dżentelmeńskich zachowań i zwyczajów. Etykieta rugbisty jest tak samo zasadnicza i wzniosła jak dajmy na to żeglarska. Tzw. trzecia połowa, w której zawodnicy obu walczących ze sobą zespołów po meczu spotykają się, by oddać sobie szacunek i napić się wspólnie piwa, to już wieloletnia tradycja, nieodłączny element gry na każdym szczeblu rozgrywek. Rugbyści na boisku gotowi są pourywać sobie nogi, ale po meczu podają sobie ręce i po prostu idą na wspólną imprezę. Szacunek dla rywala. Zawsze. Gdzie dziś jest w tym aspekcie piłka nożna? Odpowiadam - w buszu.


Zdobyte pole jest niezwykłą opowieścią o rozkochanej w rugby Nowej Zelandii, o pasji i męskiej przyjaźni, o twardych zasadach gry i jeszcze cięższym życiu, o mozolnej pracy u podstaw. Jest także świetnie napisaną rozprawką na temat filozofii będącej w opozycji do narzucanych nam dziś przez kolorowe czasopisma dla kobiet i zniewieściałych mężczyzn bredni bez żadnego znaczenia.

Zabrani jesteśmy do małego miasteczka Reporoa, leżącego w północnej Nowej Zelandii, w którym mieszkają dumni mężczyźni, rolnicy, pasterze i hodowcy krów. Po godzinach ciężkiej pracy grają w rugby, dla przyjemności, ale też i na poważnie, na punkty, na szczeblu lokalnych rozgrywek. Poznajemy wszystkich bohaterów teamu, zawodników, trenerów, ich rodziny, dzieci, widzimy czym się zajmują na co dzień, jak trenują, jak walczą z innymi przeciwnikami, wszystko na serio, bez ściemy oraz w czerni i bieli, która tylko uwypukla zawartą między wierszami treść. Widzimy także jak się bawią, jak wychowują dzieci, jak kochają swoje kobiety i jak robią z siebie głupków upijając się przy tym na umór. Życiowe do bólu, do tego błyskotliwe i typowo męskie kino, w którym dominuje szowinistyczny oraz seksistowski cięty humor jaki pewnie nie każdemu przypadnie do gustu. Ale jeśli chodzi o mnie, to jest to jak najbardziej mój świat: Męski, twardy, szczery i pełny reguł oraz zasad. Taki jak rugby, po prostu, ale zaadresowany nie tylko dla jego fanów. Piłkofani również znajdą w nim coś dla siebie. Jednak najlepsze w nim jest to, że ogląda się go nie jak dokument, lecz niemal jak film fabularny. Jest trochę jak Football Factory, tylko dla jajofanów i bez pozaboiskowej chuliganki;)

5/6



czwartek, 15 października 2015

31'WFF vol.2

Chuck Norris kontra Komunizm
reż. Ilinca Călugăreanu, ROM, GER, 2015
78 min.
Polska premiera: ?
Dokumentalny



Zwykle odpuszczam sobie sekcję filmów dokumentalnych na WFF, wszak pierwszeństwo ma zawsze fabuła na którą i tak przeważnie brakuje mi czasu, niemniej ze względu na nieco słabszy tegoroczny program festiwalu pochyliłem się niżej nad dwoma interesującymi mnie dokumentami. Pierwszy z nich - Chuck Norris Vs. Communism, wpadł mi w oko najszybciej ze wszystkich upchanych w programie, głównie ze względu na zwracający na siebie uwagę tytuł i zaprawdę powiadam wam, że to jak dotąd najlepszy film jaki zobaczyłem na tegorocznym WFF. Prawdziwie złoty strzał.

Opowieść ta przede wszystkim ma podłoże stricte sentymentalne. Moje pokolenie (30+) będzie traktować ją zupełnie inaczej niż, dajmy na to dzisiejsza gimbaza. Ta nie zrozumie jej ni w ząb. Jeśli więc komuś jest bliżej do tej drugiej grupy, to lepiej niech od razu sobie daruje dalsze czytanie, bo to zasadniczo nie będzie się wiele różnić od walki z językiem japońskim upchanym na ulotkach z Sushi.

Ale do rzeczy. Na blisko osiemdziesiąt minut zostajemy przeniesieni w czasie, do lat mojego dzieciństwa, konkretnie to do połowy lat 80-tych, co prawda nie do Polski Ludowej, tylko do Socjalistycznej Republiki Rumunii, w której to komunistyczny reżim rządów apodyktycznego Nicolae Ceausescu był znacznie bardziej restrykcyjny od naszego, o ile oczywiście w ogóle można sobie wyobrazić większy syf w jakim wszyscy tkwiliśmy wtedy po uszy. W tym zamkniętym przed światem, do cna otumanionym i zmanipulowanym, oraz pogrążonym w bólu i permanentnej biedzie kraju zaczynają pojawiać się pierwsze magnetowidy. Zupełnie jak u nas, w Polsce. Do dziś pamiętam pierwsze video marki Sanyo jakie pewnego pięknego dnia przyniósł do domu ojciec. Byliśmy drudzy w bloku, na całe trzynaście pięter. Przez najbliższe tygodnie nie odstępowałem go na krok, no, chyba, że aktualnie przebywałem w szkole, tudzież na boisku. Uwielbiałem je tak bardzo, że z czystego sentymentu trzymałem je u siebie w domu aż do połowy ubiegłego roku. Nawet teraz trochę żałuję, że oddałem je w końcu do utylizacji. Zrobiłem straszne świństwo.

Ale w Polsce, w porównaniu do Rumunii było jeszcze jako takie Eldorado. Filmy można było w bardziej lub mniej legalny sposób zdobywać, jak grzyby po deszczu wyrastały też wypożyczalnie kaset video, kopiowało i rozpowszechniało się filmy bez większej obawy o własne życie lub o wjazd milicji na kwadrat. Natomiast w bratniej Rumunii proceder ten był śmiertelnie zakazany. Nie wolno było nawet przetrzymywać magnetowidu w domu, który w tamtych czasach kosztował tyle co porządny samochód, znaczy się Dacia. Ale stłamszony i zastraszony przez władzę lud był tak bardzo spragniony okna, co ja gadam, choćby lufciku z widokiem na szeroki świat, tak bardzo chciał poczuć się przez chwilę wolny, że te magnetowidy oraz kasety video zdobywano nielegalnie, często z narażeniem życia, żeby tylko zagrać na nosie władzy socjalistycznej. Ten kto już miał w domu video był królem osiedla. Dla wszystkich mieszkańców urządzano wieczory filmowe. Była to dla nich jedyna możliwość na obcowanie z imperialistycznym światem zachodu. Dzięki kultowym filmom z lat 80-tych można było zobaczyć w telewizorze jak wyglądają pełne sklepowe półki, wspaniałe samochody, kolorowe ulice i pięknie ubrani ludzie. To było bolesne zderzenie z zupełnie obcym i niedostępnym dotąd światem zachodu i dekadencji moralnej. Zagraniczne i niecenzurowane przez Partię filmy były marzeniem każdego obywatela, Mt Everestem ludzkich pragnień.

Dokument opowiada nam właśnie o tych czasach oraz wyjaśnia fenomen całego zjawiska. Wspomina pierwszą i jedyną lektorkę, której głos można było usłyszeć we wszystkich filmach tamtej epoki i który zaraz po wodzu Ceausescu był najbardziej rozpoznawalnym w całej Rumunii. Zapoznani zostajemy także z całym procesem powstawania i kształtowania się nielegalnego rynku kopiowania oraz dystrybucji filmów, dowiadujemy się też o cichej umowie z Bezpieką, o wpływie kaset video na reżim Ceausescu oraz na jego finalny upadek - także po części przez kasety video. W rolach głównych występują naoczni bohaterowie i świadkowie tamtych czasów, także zwykli ludzie, którzy wychowali się na oglądanych ukradkiem filmach z Van Dammem, Schwarzeneggerem, Stallone, czy Chuckiem Norrisem. Rumuńskie dzieciaki, zupełnie tak jak ich polskie odpowiedniki, tak jak i ja sam naśladowaliśmy swoich idoli oraz filmowych bohaterów. Chcieliśmy być tacy jak oni, chcieliśmy, by nasze kraje były takie fajne jak na filmach i żeby było normalnie, po prostu. Nasze młodociane umysły, w większym, bądź mniejszym stopniu zostały ukształtowane przez magnetowidy oraz zagraniczne filmy akcji. Wypada to teraz po tylu latach zwyczajnie docenić.

Chuck Norris kontra Komunizm to nostalgiczna podróż do lat mentalnego i psychicznego zniewolenia narodów siłą ulokowanych za żelazną kurtyną, a także manifest wolności wyrażony przy pomocy kaset video. Wspaniała podróż do lat 80-tych, oraz napawanie się ikonami kina tamtej epoki. Usłyszenie po latach odgłosu pracy magnetowidu - bezcenne. Boże, jakie to było piękne. Film polecam więc wszystkim swoim rówieśnikom, którzy naocznie doświadczyli tej samej przygody co ja. Jeśli tylko gdzieś natraficie na ten tytuł, bierzcie go w ciemno. Lektura obowiązkowa.

5/6







Najsilniejszy człowiek na świecie
reż. Kenny Riches, USA, 2015
99 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia




Kolejny przedstawiciel niezależnego kina zza oceanu, w dodatku namaszczony przez festiwal w Sundance, a raczej odznaczony stemplem jakości Sundance. Ale tym razem w przeciwieństwie do Rozrywki był to strzał w sam środek tarczy. Wprost uwielbiam takie historie. Pozytywnie zwariowani oraz odbiegający od modelowego szablonu i typu przeciętnego człowieka bohaterowie, błyskotliwy humor, a także pozytywne ciepło bijące z każdej minuty ulokowanej na taśmy filmowej.

Główny bohater - kubański reffudżis, Beef, jest prawdopodobnie najsilniejszym człowiekiem na świecie. Mieszka w słonecznym Miami i pracuje na budowie. Przeniesienie przez niego stukilogramowego prefabrykatu to lekki pierd. Na pierwszy rzut oka wydaje się być trochę opóźnionym w rozwoju i mało bystrym człowiekiem, ale za to jest bardzo szczery, prostolinijny i uczciwy, wprost nie sposób się z nim nie zaprzyjaźnić. Często towarzyszy mu jego najlepszy przyjaciel - reffudżis z Chin, Conan (jak ten Barbarzyńca), miłośnik psów i pływania o wyjątkowo niskim morale, niedoceniany przez własnych rodziców, samego siebie, jak i cały otaczający go świat. Beef ma tylko jedno hobby. Jest nią jazda na swoim błyszczącym złotem BMXie. Pewnego dnia kradną mu go na ulicy, a Conanowi przy okazji ucieka jego nowy pies, co prowokuje duże perturbacje i przetasowania emocjonalne w ich poczciwych dotąd żywotach. Obaj zaciekle szukając tego co nagle stracili odnajdują coś znacznie cenniejszego, bardziej życiowego i ulotnego.

Przezabawna słodko-gorzka opowieść o przyjaźni i miłości, o sile i uporze, o wyznaczaniu życiowych ścieżek zawsze wiodących pod prąd. Zaprezentowana jest nam ona w rytmie oraz formie letnich teledysków charakterystycznych dla grup Washed Out, czy Stumbleine. Słońce, ocean, plaża, nieśpieszny klimat, permanentny luz i zabawne dialogi w tle. Naprawdę świetnie się to oglądało. Idealny lek na jesienną depresję, na zimę w środku października i na alergię na otaczających nas wszędzie idiotów. Kino pozytywnego zakręcenia o wielkich-małych ludziach. O każdym z nas z osobna. Lajk.

4/6






Bestia
reż. Sam and Tom McKeith, AUS, PHI
94 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Sportowy




A oto przykład, jak jedno zdanie zawarte w opisie filmu może zdekocentrować oraz oszukać naszą czujność. "Bezkompromisowy i niezwykle naturalistyczny wgląd w rzadko pokazywany na ekranie podziemny świat Manili". Nie powiem, to mnie kupiło najbardziej. Problem tylko w tym, że ukazanie tej bezkompromisowości oraz unikatowego przedstawienia podziemnego świata Manili miało miejsce jedynie w opisie filmu, niestety. Uczciwie spoglądałem na ekran i jakoś na to kurde balans nie natrafiłem.

Być może to wszystko przez fatalną pracę kamery. Tak, zdecydowanie. Twórcy postanowili wykreować indywidualny styl ekspresji, przez co każde ujęcie kamery było skoncentrowane na maksymalnym przybliżeniu twarzy bohaterów występujących w tej opowieści. Potwornie brakowało mi przestrzeni, tła, tego zobrazowania obiecywanego życia Manili właśnie. Tzn. one były, jakieś, ale ukazane w formie najwyżej micro. Wąskie kadry, zgoda, często są bardzo istotne do uwypuklenia stanów emocjonalnych postaci, wykorzystuje się je także do skoncentrowania uwagi widza na konkretnym punkcie, by ten zwrócił uwagę na istotny problem, ale jeśli cały film bazuje na jednym i tym samym schemacie, no to sorry bardzo, ale to już przegięcie. Aż mi oczy puchły. Zamiast na widokach intensywnie oddychającej stolicy Filipin musiałem koncentrować się na ilościach krost, pryszczy i cebulek włosa zlokalizowanych na twarzach bohaterów. Niestety reżyser nie wpadł na pomysł, by widzowi pokazać coś więcej. Nawet chciałem zadać mu to pytanie zaraz po seansie, bo akurat był z nami na sali, ale niestety musiałem szybko lecieć na kolejny film. Trudno, pytanie pozostawiam więc bez odpowiedzi.

Szkoda. Taka forma ekspresji zabiła całą przyjemność z obcowania z w sumie niezłą opowieścią. Dramatyczne rozterki młodego boksera, który poprzez mały szwindel firmowany przez swojego trenera-ojca, oraz mafię obstawiającą wyniki, musi zmierzyć się z odpowiedzialnością za śmierć drugiego człowieka popełnioną własnymi rękawicami. Test na człowieczeństwo, na naturalne instynkty i uczciwość w czasach, w których wszyscy wkoło mają ją w głębokim poważaniu. Cóż, byłaby przyzwoita czwórka, a tak, przez te durne aspekty realizatorskie lokuję Bestię na trójce.

3/6


środa, 14 października 2015

31'WFF vol.1

Mężczyźni i kurczaki
reż. Anders Thomas Jensen, DEN, 2015
104 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia



To był dla mnie jeden z najciekawszych tytułów tegorocznego Warszawskiego Festiwalu Filmowego i żeby nie trzymać was dłużej w niepewności, wszak czas to pieniądz, to od razu napiszę, że dostałem obuchem w tył głowy od mości rozczarowania. Anders Jensen już raz zadziwił świat, ze swoimi Jabłkami Adama wygrał nawet w Warszawie plebiscyt publiczności w roku 2005 - jeśli dobrze pamiętam - również wysoko go wtedy oceniłem. To było bardzo świeże kino, przaśne, ale przede wszystkim dowcipne i świetnie wyważone. Ale jako, że w życiu nic dwa razy się nie zdarza, to tym razem trochę Jensenowi nie pykło i już piszę dlaczego.

Podstawowym moim zarzutem jest fakt, że Jensen na siłę próbował skopiować wspomniane Jabłka Adama. Zupełnie jakby z braku pomysłów zamarzyło mu się raz jeszcze ogrzać w ich blasku. Do tego celu ponownie zaprosił więc niemal tych samych aktorów, a dla lekkiej zmyły usadził ich nie w kościele, lecz w opuszczonym sanatorium na wyspie. Całość posypał jeszcze bliźniaczym poziomem absurdu i niedorzeczności w treści, oraz doprawił bardzo wytrawnym i specyficznym duńskim (nie mylić z ogólnie skandynawskim, bo to jednak nieco inna para kaloszy) humorem. Ten ostatni niestety został nieco wymuszony i ja osobiście się z nim nie zaprzyjaźniłem, a wręcz przez większość czasu antenowego miałem z nim kosę. Lubię i cenię czarny humor oraz świński i pikantny dowcip, ale tego w dobrym wydaniu było tu zdecydowanie za mało.

Owszem, bożyszcze kobiet - Mads Mikkelsen - z tym swoim wąsikiem i wiejską aparycją robił widowni ogólnie dobrze, to jednak jakość dialogów oraz wymuszony dowcip pozostawiały wiele do życzenia. Niemniej trzeba oddać Cesarzowi co cesarskie; momenty były. Zwłaszcza w chwilach kiedy okładano się po ryjach, czym popadnie, choćby wypchanym kurczakiem, bobrem, czy inną miedzianą wanną. Urocze to było w chuj, milordzie.

Poza tym film był dla mnie hmm... momentami niesmaczny. Kury, świnki, syf, malaria, cały wiejski inwentarz, do tego gdzieniegdzie rzyganko, pospolity bród, ser spod palców u nóg i odpychająca aparycja bohaterów, no taki to właśnie klimat panuje na tej wyludnionej wyspie. Niby jest cały czas śmieszno, ale częściej jakby bardziej straszno. Nie wiem czy ktoś z was pamięta odcinek (jeden z moich ulubionych) z wczesnego Archiwum X, o braciach Peacock (można sobie wygooglować). Otóż w starym domu na odludziu mieszkali mocno zdeformowani genetycznie bracia, którzy pod łóżkiem w sypialni trzymali prawdziwe szkaradztwo, znaczy się ich mamusię, z którą to sobie czasem spółkowali dla sportu i przez to rodziły się kolejne szkaradztwa. Oglądając Mężczyzn i kurczaków przed oczami miałem właśnie braci Peacock, oczywiście w wersji soft oraz z zachowaniem wszelkich proporcji. Śmiałem się bardziej z tego skojarzenia, aniżeli z filmu samego w sobie. Funny fact.

No ale ad finału. Do miksera zostały wrzucone Jabłka Adama oraz ci zdeformowani bracia z Archiwum X właśnie. Czy wyszedł z tego pożywny i smaczny soczek? Może i na pierwszy rzut oka tak może się on wydawać, ale po bliższym zapoznaniu z miksturą można dostrzec pływające w środku oczy kur i inne wnętrzności prosiaków. Jeśli komuś to nie przeszkadza i zwyczajowo nie ocenia posiłku po wyglądzie, to śmiało, droga wolna. Ja jednak wolę tradycyjne i sprawdzone trunki. Np. whisky. Film ogólnie nie taki znów zły, jak może to wynikać z tekstu, wielu z pewnością się on spodoba, niemniej poprzeczka na starcie zawieszona była przeze mnie dość wysoko, a w konsekwencji Jensen spalił niestety wszystkie trzy próby. Zdarza się, wiadomo, że tak, nawet najlepszym, ale mistrzem świata to tym razem facet nie będzie.

4/6






Rozrywka
reż. Rick Alverson, USA, 2015
111 min.
Polska premiera: ?
Dramat



Cholera jasna, nie lubię takich rozczarowań. Penetrując rok rocznie festiwalowy program bazuję zwykle na krótkich opisach i trailerach. Żeby postawić na konkretnego konia muszę od razu zostać kupiony jednym, bądź drugim, najlepiej obydwoma jednocześnie. I tak właśnie było w przypadku Rozrywki. Mam słabość do amerykańskiego kina niezależnego, każdego roku staram się coś z tego tortu ukroić dla siebie, a Rozrywka zapowiadała się naprawdę bardzo smacznie. W dodatku została wyświetlona w największej festiwalowej sali, która jednak finalnie została zajęta w ledwie ćwierć części. To był zły znak. Jak żyję, nie widziałem w niej takich pustek na WFF.

Ale po kolei. Film opowiada o podrzędnym i wypalonym komiku, którego zresztą zagrał prawdziwy komik, z krwi i kości, być może nawet tak samo wypalony - Gregg Turkington. Poznajemy go w trakcie niezwykle pasjonującej trasy koncertowej prowadzącej po stanowych więzieniach oraz lokalnych barach i innych przydrożnych spelunach. Jeździ od dziury do dziury starą Toyotą, przebiera się w głupkowaty strój i opowiada durne dowcipy, które nikogo nie śmieszą, nawet jego samego. W tej opowieści w ogóle nie ma niczego do śmiechu, a pozorna komiczność sytuacyjna jest farsą i tragikomedią pomnożoną o miałkość w treści.

Pogrążony w samotności i artystycznym wypaleniu komik ginie w oczach z każdym kolejnym występem. Następuje jego powolny rozkład emocjonalny. Zaczyna coraz częściej obrażać widownię, np. przypadkową i Bogu winną kobietę wyzywa od kurew i szmat. Coś ewidentnie się w nim zbiera, narasta jakiś ból, z którym można byłoby się po części identyfikować, np. walka z powszechnym niezrozumieniem i brakiem akceptacji, zagubienie wyjątkowej jednostki w świecie pełnym idiotów i tak dalej, sęk jednak w tym, że reżyser nie potrafił tego widzowi organoleptycznie przekazać. Efektem tego jest więc finał, który w istocie niczego nie wyjaśnia, tylko pozostawia widza z grymasem twarzy, bólem oczu oraz w szachu niezrozumienia. Zdecydowanie za dużo jest w Rozrywce artystycznego bełkotu, długich pauz, odniesienia do symboli, a także gry urojeniami głównego bohatera, a za mało życiowej mądrości. Brakuje też jakiejś puenty na końcu, przesłania, postawienia wielokropka, kurwa, czegokolwiek. Szkoda, bo ta opowieść na prawdę miała potencjał i zasługiwała na lepszą prezentację. Życie ewidentnie przerosło kabaret.

3/6






Parabellum
reż. Lukas Valenta Rinner, ARG, 2015
75 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Sci-Fi


Na festiwalu zawsze szeroko i silnie reprezentowane jest kino z Ameryki łacińskiej, które to staram się w większym, bądź mniejszym stopniu zaliczyć. W tym roku z kilku kandydatów postawiłem (głównie ze względu na terminy) na argentyńskie Parabellum, które z opisu zapowiadało się co najmniej intrygująco. Niestety tak jak to miało miejsce w przypadku Rozrywki... tylko zapowiadało.

Główne założenia wydawały się jednak dość zachęcająco. Tak oto lądujemy w bliżej nieokreślonej przyszłości, tudzież w świecie równoległym, fikcyjnym, który został dotknięty do końca niezdefiniowanymi katastrofami i klęskami żywiołowymi Powodzie, erupcje wulkanów, deszcze meteorytów i tak dalej. Niemniej świat zdaje się żyć i podążać swoim naturalnym torem, ludzie pracują, chodzą do sklepów, wychowują dzieci, ot, czasem tylko coś komuś spadnie na łeb z kosmosu. W takich oto okolicznościach poznajemy głównego bohatera opowieści, zupełnie nijakiego Hernana, któremu umiera ojciec i który tak przy zupełnej okazji postanawia zmienić coś w swoim nudnym jak spoty Platformy życiu. Przede wszystkim marzy mu się dostosowanie do panujących obecnie trudnych warunków życia. Zapisuje się więc na kurs, pewnego rodzaju przetrwania i survivalu. Wraz z towarzyszącymi mu innymi kursantami zostaje wywieziony na odludzie, gdzieś chuj wie gdzie do środka puszczy, gdzie zostaje poddany serii szkoleń z zakresu obrony osobistej, treningów sprawnościowych, strzeleckich, kamuflażu, etc. Czasem nawet zarysuje się na twarzy widza mały, niewinny uśmiech, ale generalnie nudy i flaki z olejem, głównie przez fatalne i zarąbiście długie ujęcia kamery z których kompletnie nic nie wynika.

Z czasem grupa kursantów się zawęża, najgorsze jednostki odpadają w trybie naturalnej selekcji, a organizatorzy z tygodnia na tydzień przenoszą ostałych się uczestników do innych lokacji, które za każdym razem mają do zaoferowania coraz mniej, a warunki do życia stają się coraz bardziej ekstremalne, aż finalnie kończą rozrzuceni samopas na małych łódkach z kilkoma towarzyszami na pokładzie oraz z jednym tylko karabinem na grupę. Wtedy dopiero zaczyna się prawdziwy test i szkoła przetrwania w jednym, a do głosu dochodzą zwierzęce instynkty.

Zasadniczo brzmi to wszystko całkiem nieźle, prawie jak wstęp do nowego reality show na Polsacie, niestety obraz nie podąża krok w krok za treścią, przez co nic się tu kupy nie trzyma. Z jednej strony mamy bardzo długie i przeraźliwie nudne ujęcia kamery, by po chwili przeskoczyć do zupełnie innych scen, jakby z pominięciem kilku innych naraz, jakie według naszego wpuszczonego w kozi róg rozumu winny znaleźć się na ekranie przed nimi. Ktoś nagle ginie, ktoś inny znika i już go więcej nie widzimy, czasem leci z nieba jakiś meteoryt, ktoś inny się podpala, kurwa, nie mam pojęcia co temu artyście łaziło po łbie, ale być może to tylko kwestia zmiany dilera. Tak czy owak, jest to przeraźliwie ciężkostrawne i monotonne kino. Zapewne nigdy nie trafi do Polski, zatem spokojna rozczochrana, nic wam nie grozi. Najlepiej zapomnieć także, że o nim tu czytaliście. Po prostu miejcie Parabellum centralnie w dupie.

2/6

czwartek, 8 października 2015

Koniec wakacji - wracam do pisania

Onirica
reż. Lech Majewski, POL, 2014
95 min. Stowarzyszenie Angelus Silesius
Polska premiera: 17.04.2015
Dramat



Lech Majewski dalej pozostaje w intelektualnej awangardzie. I to jest dobra wiadomość. Zła, a przynajmniej odrobinę gorsza brzmi tak, że jego najnowsze dziecko nieco obniżyło swoje loty względem szybującego wysoko nad granią Młyna i krzyża. Ale nie będę Majewskiemu robił z tego tytułu wyrzutów, wszak moja kinematograficzna słabość wielbi wchodzić z jego ekspresją w interakcje. Język kina Majewskiego z jednej strony ociera się o synonimy kultury wyższej zarezerwowanej wyłącznie dla ortodoksyjnych snobów, miłośników malarstwa, literatury pięknej, także filozofii i poezji oraz muzyki klasycznej, a jednocześnie stara się z drugiej strony nie zatrzaskiwać bram przed światem intelektualnego niżu. Ale tak po prawdzie to tylko teoria. W praktyce kino Majewskiego wymaga wysoce intelektualnego posłuszeństwa i w żadnym wypadku nie bierze jeńców.

Jakkolwiek by na to nie spojrzeć, jego autorska twórczość stanowi nie lada poligon doświadczalny dla wrażliwości emocjonalnej każdego szanującego się kinomana. Majewski w dobie dzisiejszej papki płynącej bezpiecznie środkiem głównego nurtu kojarzy mi się z nauczycielem WF-u, który z uporem maniaka postanowił nauczyć koszykówki grupę przedszkolaków, z orzeczoną niepełnosprawnością oraz z brakiem kończyn dolnych. Sensu w tym tyle co wyprawa Wałęsy i Komorowskiego z cinkciarzem peel za ocean, czyli za grosz (no właśnie chyba za ten grosz właśnie i to niemały), ale radość na twarzach maluchów - bezcenna. Ktoś musi jednak to robić i chwała Majewskiemu za to, że jest konsekwentny w swoim buncie.

Onirica (Psie pole) zamyka jego tryptyk „rozmów z mistrzami”. Inspirowana „Boską komedią” Dantego oparta jest na wieloznaczności i symbolizmie. Sam Majewski podsumował go krótko - "ten film jest dla mnie mocno katharsistyczny". Myślę, że dla większości jego odbiorców będzie nim również. Oczywiście z punktu widzenia typowego zjadacza popcornu będzie to piekielnie ciężkie kino do udźwignięcia, które dedykowane jest najwyżej ułamkowi ludzkiej populacji. Wymaga od widza maksymalnego skupienia, cierpliwości, oraz - a może nawet i przede wszystkim - odrobinę historycznej wiedzy, a także dwóch promili artystycznej wrażliwości. Dziś takich filmów zwykle już się nie robi, a jeszcze rzadziej trafiają one do masowej dystrybucji, a już tym bardziej w Polsce. Dlatego też, kiedy Majewski po raz kolejny skutecznie przebrnął przez selekcję wielkich kinowych korporacji, a przy tym nie zboczył nawet na centymetr z wytyczonej przez samego siebie ścieżki... polałem sobie szklaneczkę whisky i tylko cmoknąłem z zachwytu.

W dobie odwracania się całego świata od symboli, historii i religii (dziś woli on upychać wszystko do kulturowego tygla spod znaku szalonego Mutlikulti) Majewski stara się przeskoczyć przepaść jaka dzieli nas od dawnych cnót i wartości. W Onirice czuję bunt przeciw współczesności, która unicestwia zarówno sztukę, jak i religię, a w zamian oferuje fundamentalizm i nihilizm. Film ocieka ogromem symboliki, momentami aż do przesady, kręci się także w bardzo szerokich ramach czasowych i definicyjnych - począwszy od sztuki antycznej po współczesny Smoleńsk - ale nie sposób odmówić jej uroku i przemyślanej mądrości. Obcowanie z tym filmem, z jego filozofią, to - wybaczcie za porównanie - trochę jak patrzenie na nagą Salmę Hayek recytującą w ognistym języku hiszpańskim poezję Huerty. Po pewnym czasie i tak przyłapujesz samego siebie na tym, że właściwie to gapisz się jej na cycki. Nie rozumiesz jej ni w ząb, najwyżej pojedyncze słowa, ale możesz jej tak słuchać bez końca. Poezja obrazów, filmowy poemat, zupełnie inny, dużo piękniejszy świat, mimo, że zupełnie obcy. Warto do niego zajrzeć i spróbować zaobserwować mechanizmy jakie w nim zachodzą, zwłaszcza dziś, w przeddzień masowej inwazji Islamu na Europę.

4/6




Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu
reż. Roy Andersson, SWE, FRA, GER, NOR, 2014
101 min. Aurora Films
Polska premiera: 7.08.2015
Dramat, Komedia, Surrealistyczny



Sympatyczny Szwed domknął wreszcie swoją trylogię o istocie bycia człowiekiem, tudzież trylogię absurdu. I tu również, tak jak w przypadku Lecha Majewskiego, spinająca w jedną finalną całość klamra udała mu się chyba najmniej. Dziwne jest to odczucie, wszak Roy Andersson nadal posługuje się tym samym i wykutym na blachę językiem jaki wyniósł go na piedestał twórczego ekscentryzmu. Niestety jednak tym razem wyszło mu to zdecydowanie mniej przekonująco aniżeli w dwóch poprzednich dziełach: Pieśni z drugiego piętra i Do ciebie, człowieku. Być może po prostu mamy do czynienia z klasycznym zmęczeniem materiału, z upartym stosowaniem wyczerpanych już wcześniej schematów, sam tego do końca nie wiem. Możliwe również, że zawaliła kwestia moich prywatnych oczekiwań. Chciałem zobaczyć kropkę nad i, a finalnie uraczono mnie myślnikiem, w porywach do ogłupiałego przecinka.

Mamy więc przed oczami tak jakby te same wyblakłe barwy, zimne scenografie i blade od pudru charakteryzatorni twarze bohaterów obdartych z jakichkolwiek emocji. Wszystko to stara się w każdej ze scen, tudzież skeczów nadać sens absurdowi. Andersson dalej przekłada na język groteski współczesny byt człowieka upadłego, ale o ile za pierwszym razem, te dwanaście, może trzynaście lat temu to się udało, a sam oniemiałem z zachwytu, i kiedy sześć lat później zrobiłem to po raz kolejny, o tyle dziś zderzenie z trzecią odsłoną tej szalonej definicji niedorzecznego absurdu przyniosło mi już głównie ból pleców oraz tyłka sparzonego na nierówności gramatury kinowego fotela.

Tak więc lekki zawód, ale na szczęście niezbyt bolesny. Po dłuższym namyśle stwierdzam nawet, że mimo wszystko obcowanie z kinematograficzną filozofią Anderssona dostarcza mi znacznie więcej przyjemności niż udręki. Jego w sumie nadal cenne obserwacje i wyciągane wnioski na temat zwyczajnego, brzydkiego i prostolinijnego człowieka współczesnego są, cholera jasna, no nadal są trafne i na czasie. Może właśnie tak trzeba czynić to nadal, po prostu. Szkoda tylko, że taśmę filmową udekorował długimi fragmentami nudy, psychicznym zmęczeniem, a także czasem zbyt miałką treścią w słowie mówionym. Ciągle czekałem na coś, co się finalnie nie wydarzyło. Mam jednak nadzieję, że to nie jest prognostyk nagłego spadku formy oraz autorskiego wypalenia, a jedynie mały skok w bok oraz siłowe wymuszenie na samym sobie zakończenia pewnego etapu w swojej twórczości.

3/6




Mama
reż. Xavier Dolan, CAN, 2014
140 min. Solopan
Polska premiera: 17.10.2014
Dramat


Nie lubię Dolana. Powiem więcej - nienawidzę. Rzygam wzdychaniem na jego widok płci pięknej, kinematograficznie wrażliwszej. Ten małolat i hipster kina w jednej osobie, z tym całym jego zniewieściałym podejściem do sztuki filmowej wyjątkowo mnie irytuje. Drażni mnie niemal wszystko, począwszy od poruszanej w jego filmach nazbyt purytańskiej tematyki, przemycanych homoseksualnych wątków i ogólnie promowanej obyczajowej rozwiązłości, po trudno akceptowalny przeze mnie zachwyt zawodowej krytyki. Po w sumie nienajgorszym Zabiłem moją matkę Dolan w następnych swoich odsłonach stał się dla mnie autorem, z którego ekranową wrażliwością nie było mi już po drodze. Unikałem go jak ciepłej wódki przed południem.

Ubiegłoroczne zachwyty nad jego Mamą z początku spływały po mnie jak te łodzie muzułmańskich imigrantów do bram Europy - jedna po drugiej i na okrągło. Jak tylko mogłem odwlekałem datę jej zaliczenia, a wcześniejsze spazmy i zachwyty szeroko rozumianej publiki zbijałem szorstką obojętnością. Aż tu nagle pewnego deszczowego wieczora... stało się. Jebut obuchem w tył głowy, aż straciłem przytomność. Ta jego Mama... jak Salmę kocham, to było moje jedno z największych zachwytów pierwszego półrocza.

Młody Kanadyjczyk chyba w końcu nieco zmężniał i dorósł, a już na pewno przeszedł mutację głosu. Ku mojemu zadowoleniu porzucił swoją szczeniacką, nieco bananową manierę. Zmienił także trochę optykę i skupił się na wyjątkowych oraz bardziej szczerych relacjach na linii matka-syn, ale tym razem obdartych z tego libertyńskiego szlifu i kiczu. Poza chaosem, wrzaskiem i młodocianym trądzikiem tym razem dołożył także kilka kilogramów bardziej dojrzałej wrażliwości, a na koniec posypał swoją opowieść surową lekcją pokory oraz szczerą matczyną miłością. Jeśli dodam do tego kapitalną warstwę wizualną, to wychodzi z tego całkiem wielkie kino. Serio. Aż nie mogę w to uwierzyć, ale... Dolan, hipsterze, dojrzewaj dalej.

5/6




O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu
reż. Ana Lily Amirpour, USA, IRN, 2014
104 min. M2 Films
Polska premiera: 14.08.2015
Dramat, Horror, Romans



„Niemożliwe nie istnieje” to dobrze znane hasło niemieckiego Adidasa (ups, sorry za lokowanie produktu), ale równie dobrze można byłoby się nim posłużyć reklamując film, który ma czelność być jednocześnie horrorem o wampirach, romansem spod znaku sagi Zmierzch, oraz czymś w rodzaju krzyżówki westernu, kreskówki i komiksu Sin City wykutego z poetyckiej czerni i bieli. Mało? No to dorzucę więcej. Film nakręcony został w Iranie, przez Irakijkę ukształtowaną przez europejski dogmat wolności, znaczy się w Niemczech. Tabum tss...

Za pomocą tak skonstruowanej filmowej ekspresji główna bohaterka tej absurdalnej opowieści mści się nieco na samczych, w zamyśle zapewne muzułmańskich oprawcach, katach i gwałcicielach, czyli porusza bardzo aktualną tematykę o islamskich macho przebywających aktualnie na tournee po Europie. Zaprezentowane jest to nam w wersji nieco karykaturalnej i tak jakby rozrywkowej, ale na szczęście bez feministycznego nadęcia. Tak więc Fundacja Feminoteka oraz Femen obejdą się tylko smakiem (uff...).

Film wyposażony jest w tą jakże uwielbianą przeze mnie błogą inność oraz oryginalność. Jest jak nowa orientalna przyprawa rzucona na półkę w Lidlu podczas tygodnia dalekowschodnich smaków. Idziesz po mrożoną pizzę, a wychodzisz z torebkami szafranu, fenułu, kardamonu i z kolendrą. Tajemnicza i całkiem ładna dziewczyna w burce bezwzględnie rozprawia się z facetami urodzonymi pod nomem omen ciemną gwiazdą, a jednocześnie wchodzi w bliskie relacje z przedstawicielem tego samego gatunku, by odnaleźć w nim swojego prywatnego księcia ciemności. Love story w czerni i bieli, do tego w akompaniamencie kina grozy, dalekowschodniego kiczu i ekranowej groteski. Pomieszanie z poplątaniem, ale za to zapodane w świetnym audiowizualnym sosie i ze szczyptą curry. No i jeszcze ten niepospolity tytuł... boski. Znaczy się diaboliczny, ma się rozumieć. Smacznego.

4/6



Ex Machina
reż. Alex Garland, GBR, 2015
108 min. United International Pictures
Polska premiera: 20.03.2015
Sci-Fi. Thriller



Że mam słabość do pseudointelektualnych oraz niskobudżetowych Sci-Fi to już chyba wiecie. Pisałem o tym nie raz i nie pięć. Zamierzam to czynić także nadal w przyszłości. Zatem naturalną konsekwencją było pobłogosławienie przeze mnie wpisującej się w ten szeroki nawias Ex Machiny. 

Po raz kolejny udowodniono, że za stosunkowo niewielkie pieniądze, oraz bez nadmiaru efekciarstwa i konieczności udekorowania planu filmowego bezdusznymi zielonymi planszami, nadal da się stworzyć całkiem inteligentne kino Sci-Fi, w dodatku jeszcze naprawdę ładne oraz wpadające w oko, a jakby tego jeszcze było mało, wyposażone w niezłe cycki w olśniewającą oraz intrygującą rolę kobiecą.

Na ekranie niby nie dzieje się wiele, ale autor korzystając z powszechnie dostępnych schematów charakterystycznych dla rasowych thrillerów umiejętnie zderza ze sobą człowieka z maszyną, pragmatyzm mężczyzny z pragnieniami kobiety, a także zawistnego i zazdrosnego samca z... drugim samcem, w sumie takim samym (broń Boże nie w sensie seksualnym). Klasyczny konflikt płci, męska rywalizacja o patent na prawdę i dominację na własnym terenie. Miłość, naiwność, kłamstwo, a wszystko to szczelnie zamknięte w nieco klaustrofobicznych lokacjach pełniących obowiązki tajnego laboratorium. Może i całość jest polana nieco przeintelektualizowanymi psychopierdołami, niemniej Ex Machina jest pożytecznym testem na człowieczeństwo zapodanym w asyście procesorów i układów scalonych.

4/6



Lost River
reż. Ryan Gosling, USA, 2014
95 min. Best Film
Polska premiera: 10.07.2015
Dramat, Thriller


Podobno Ryan Gosling obudził się pewnego dnia zlany potem, po czym sprawdził w senniku co tenże przeraźliwy sen może oznaczać. A Freud na to: „Nakręcisz film”. I przepowiednia ta stała się ciałem. Gosling swój surrealistyczny sen przeniósł na duży ekran i teraz to my po jego obejrzeniu możemy zostać oblani zimnym potem. Bynajmniej nie ze strachu, bo to nie o to nie o to, bardziej ze względu na chaos, liczne przerosty formy nad treścią i klasyczny... chujwieocochodzizm.

Oczywiście żartuję z tym snem Goslinga, ale fakt jest faktem, że ten nadal aktywny aktorsko pożeracz kobiecych serc postanowił sprawdzić się w roli nieco mniej eksponowanej oraz dużo trudniejszej - w roli reżysera.

Osobiście twierdzę, że jego pierwsze koty za płoty wypadły co najmniej obiecująco i to pomimo tego, że Lost River paradoksalnie uważam za film słaby. Jest przepełniony twórczą infantylnością, egocentryzmem, oraz nieco koślawo definiuje pojęcie surrealizmu, ale przede wszystkim, to jest on zwyczajnie nudny. Ale... no właśnie, zawsze jest jakiś haczyk. W tym przypadku brzmi on: Co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie. Gosling najzwyczajniej w świecie mógł sobie na taki eksperyment pozwolić. Jasne, że mógł pójść na łatwiznę i spłodzić kolejne bezsensowne love story, jakiś romantyczny gniot, a świat zapewne by mu przyklasnął. Ale nie, ten od razu sięgnął na najwyższą półkę jaka zarezerwowana jest dla najlepszych. Szalone, nieodpowiedzialne, nieco naiwne, oczywiście że tak, ale kurwa, szanuję.

Lost River jest jak polizanie ćwiartki kwasa oraz zapicie go browcem z Biedronki. Epicka jazda gwarantowana. To nie jest opowieść w której należy doszukiwać się sensu w treści, lepiej skupić się na detalach, na ładnych kadrach, surrealistycznych wyziewach, a także na boskich cyckach Kryśki Hendricks. Jeśli jednak ktoś podejdzie do tego zadania nazbyt poważnie - polegnie z kretesem. Jest to film dla kinowych outsiderów i amatorów nieznanych im smaków, trochę podobny do Tylko Bóg wybacza, w którym główną rolę zagrał sam Gosling. Skrzyżowanie klimatów Lyncha i Terry Gilliama i Leosa Caraxa, brzmi więc co najmniej poważnie. Jeśli Gosling dalej będzie rozwijał się w tym kierunku, to jak Boga kocham, ma we mnie fana. Już ma, wiadomix, ale będzie miał większego.

3/6



Karbala
reż. Krzysztof Łukaszewicz, POL, 2015
115 min. Next Film
Polska premiera: 11.09.2015
Wojenny, Dramat


Od dziecka miałem zakodowane w głowie, że Polska nie może robić takich filmów wojennych jak Hollywood. Tzn. może ale nie umie. A jeśli nawet i może, to i tak zwykle nie chciałem tego oglądać. Przez tą niemoc polskiej kinematografii w tym zakresie człowiek nasiąknął więc za młodu Wietnamem, amerykańskimi misjami na Bliskim Wschodzie, a nawet drugą wojną światową, która oczami jankeskich obiektywów zwykle wyglądała inaczej, niż ta opisana w polskich podręcznikach od historii.

A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają - mądrze pisał ongiś Rej. No pewnie, że mamy. Udowodnił to właśnie Konrad Łukaszewicz budując na warszawskim Żeraniu fragment irackiego miasta Karbala. Da się? - Zapytał głos wewnętrzny - A jakże. O tym filmie napisano już niemal wszystko, wypada mi się jedynie powtórzyć, że Karbalę warto zaliczyć po pierwsze dlatego, że świetnie odwzorowano w niej klimat drugiej wojny w Zatoce Perskiej, tym razem widzianej z punktu widzenia polskich ciężarówek Star, a także zupełnie nieprzystosowanych do takich warunków leciwych Tarpanów pokrytych drewnianymi dechami i kuloodpornymi kamizelkami.

A po drugie Łukaszewicz zrobił to w nieco amerykańskim stylu o jakim zawsze marzyliśmy podziwiając Czas Apokalipsy, Szeregowca Ryana, czy Black Hawk Down. Nic a nic nie dziwią mnie porównania do tego ostatniego, i słusznie, reżyser całymi garściami czerpał z Ridleya Scotta, ale to akurat nie jest żadnym minusem, a wręcz plusem i wartością dodatnią. Mamy więc do czynienia z podobnymi ujęciami z ręki (acz mnie te trzęsące się kamery nieco irytowały), jest też podobny montaż i muzyka wschodu, a także jakże wymagany w tego typu produkcjach patos (ale bez przegięć). Niemniej najważniejsze, że jest to nasza, polska historia, polscy żołnierze, polski heroizm i w całości polska produkcja, która nisko kłania się oraz oddaje cześć polskiemu żołnierzowi.

Przy okazji data premiery idealnie wstrzeliła się w sam środek migracyjnego kotła, który robi coraz większe spustoszenie w głowach ludzi na całym "oświeconym" kontynencie, zwanym niegdyś chrześcijańską Europą. Wystarczy obejrzeć "Karbalę", by samemu z wielką chęcią i premedytacją wystawić środkowy palec w kierunku importowanej hurtem islamskiej społeczności. Jak na dłoni widać wyraźną granicę jaka przebiega między dwiema kulturami, światem zachodu i wschodu, między cywilizacją łacińską a cywilizacją zagłady. Dwa zupełnie niekompatybilne ze sobą, odmienne światy, gdzie szansę na asymilację oraz wspólną egzystencję szacuję, najwyżej na okolice trzeciej cyfry po przecinku.

4/6