sobota, 14 marca 2015

Pięciobój nieklasyczny

Foxcatcher
reż. Bennett Miller, USA, 2014
130 min. United International Pictures
Polska premiera: 9.01.2015
Dramat, Sportowy, Biograficzny



Gdy tylko szacowna Amerykańska Akademia Filmowa ogłosiła tegoroczne nominacje do Oscara, jedną z pierwszych reakcji, która wpuściła jad do mej głowy, było to w postaci nieco zbyt wulgarnego pytania: „Komu Foxcatcher zrobił w Akademii laskę?". Jednak po obejrzeniu filmu optyka ma nieco zbladła oraz wydała oficjalne oświadczenie, iż zasadniczo to właśnie zmienia kierunek swojego położenia i w związku z tym pora na publiczne posypanie głowy popiołem. Tak więc czynię to w sumie nawet i z miłą chęcią, gdyż zwykle wolę w tą właśnie stronę się mylić, aniżeli w nazad. Co prawda nadal uważam, że Oscary to nazbyt duże kalosze, co zresztą stało się także faktem i ciałem, to jednak na tle konkurencji wcale nie było z tym Foxcatcherem tak znów najgorzej.

Jest to w istocie opowieść stricte męska, pełna wydzielin z gruczołów potowych, ubarwiona samczym uporem i walką na całego w imię godła i flagi państwowej, w dodatku z intrygującą grą aktorską Carella (cud, miód i orzeszki), która w ramach wisienki na torcie opowiada jeszcze interesującą historię opartą na faktach. Opowieść ta, która wydarzyła się w drugiej połowie lat 80-tych swobodnie przetacza się po świecie męskich hormonów, trudnych osobistych i szorstkich relacji, nieco skrzywionych ambicji oraz życiowych wyrzeczeń ze sportem umoczonym w sosie amerykańskiej definicji patriotyzmu w tle. Nie jest to film typowo sportowy, zgoda, ale jest go tu dokładnie tyle ile trzeba, by go poczuć, pokochać lub znienawidzić. Ogromną zaletą Foxcatchera jest nazwisko jego reżysera. Bennet Miller, to twórca dwóch innych, bardzo udanych amerykańskich biografii, w tym jednej sportowej: Moneyball i Capote. Jak widać świetnie czuje się w roli konwertera dla wyrazistych amerykańskich życiorysów opartych na ichniejszej filozofii życia, na sporcie i emocjach. Przyjemne, ciekawe, ale do szybkiego zapomnienia. Foxcatcher? Cholera, a co to takiego?

4/6


Dwa dni jedna noc
reż. Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne, FRA, BEL, 2014
95 min. Kino Świat
Polska premiera: 27.02.2015
Dramat


Belgijscy jednojajowi bracia Dardenne, ex-dokumentaliści, a ostatnio stali bywalcy fabularnych narracji o tematyce stricte społecznej, którzy specjalizują się głównie w opowieściach o ludzkich skomplikowanych meandrach życiowych sytuowanych w spirali trudnych zdarzeń losowych, znów dali o sobie znak. Według krytyków jest to ich jedno z najlepszych dzieł, nie brak też odważnych stwierdzeń, że nawet najlepsze, nominowane do niemal wszystkich ważniejszych nagród filmowych, a dla mnie? Jedynie poprawne, acz z dość zauważalnym, mile smyrającym podniebienie plusem.

Muszę przyznać, że nawet podoba mi się szorstka prostota oraz ta minimalistyczna dosłowność w sposobie przekazu treści, także, a może i przede wszystkim zasadne postawienie między wierszami pytania przed widzem - Ile warty jest dziś ludzki odruch? Jednak z tych większych plusów, to niestety chyba już wszystko. Razi mnie przede wszystkim charakterystyka głównej postaci - słabej mentalnie i psychicznie Sandry (Marion Cotillard), która przez połowę filmu zwyczajnie mnie męczyła i od siebie odpychała. Bolesne to było doświadczenie o tyle, że ja Marionkę w cholerę lubię i najogólniej rzecz biorąc - babka mnie mocno kręci. A tu nagle taki porzyg. Poza tym ja doskonale rozumiem, że lęk przed utratą pracy, zwłaszcza u nas, w kraju "25 lat wolności", jest w wielu polskich gospodarstwach thrillerem dość powszednim i zupełnie oczywistym, niemniej lęk ten sytuowany w ukazanej nam francuskiej rodzinie, która, delikatnie rzecz ujmując, nie przymiera głodem i nie widać u niej przysłowiowego noża na gardle, tak zobrazowany dramatyzm wydaje się być nieco komiczny i trochę przerysowany. Oczywiście z punktu widzenia krajów starej Unii, gdzie standard życia jest "nieco" wyższy niż u nas, widać to z goła inaczej. Mają do tego święte prawo, ale nie zmienia to faktu, że trochę mnie to uwierało i ciężko było się nad głównym zmartwieniem tej opowieści pochylić z bólem w krzyżu.

O wiele bardziej interesowało mnie postawione przez braci pytanie - Czy człowieczeństwo jest dziś warte mniej, a może więcej, niż tysiąc Euro wokół których przez całe dwa dni weekendu krąży nasza zrozpaczona bohaterka. Pytanie skądinąd bardzo zasadne, ośmieszające współczesną, zaślepioną materialnym wyścigiem ludzkość, tyle, że prowadzące w zasadzie donikąd. Część współpracowników Sandry postawiona w niezręcznej sytuacji, głównie przez bezduszne korpo-standardy i tabelki w Excelu finalnie zdradza ludzkie odruchy, ale też spora część ma na to wywalone i z premedytacją wybiera własne dobro, które przecież także jest czymś motywowane, wszak zawsze trzeba wyremontować mieszkanie, kupić nową wersalkę, czy naprawić samochód. Premia rzecz święta, a że zdobyta kosztem innych? A czy kogoś to w ogóle jeszcze dziś dziwi? Bracia Dardenne zgrywają tu jednak tych nieco zdziwionych, próbują w związku z tym wytyczyć jakąś namacalną granicę pomiędzy ludzką podłością, a solidarnością, między kurestwem i upadkiem moralnych zasad, a uczciwością. Gdybym nie znał życia, to bym im może jeszcze uwierzył, a tak, no jest trochę mało poważnie, a przecież powinno. Broni ich jednak to, że to przecież nie ich wina, że żyjemy w tak skurwiałych czasach, gdzie człowiek człowiekowi... zombie. Jest jak jest i będzie już tylko gorzej.

4/6


I Origins
reż. Mike Cahill, USA, 2014
113 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Sci-Fi



Najlepszy plakat minionego roku, nie licząc tych fanowskich, a przynajmniej jeden z lepszych, do tego reżyser, który spłodził także jeden z moich ulubionych niskobudżetowych psychologicznych Sci-Fi ostatnich lat - Druga ziemia, w końcu też całkiem miły dla oka trailer. Uzasadnione więc były moje nadzieje, plany i niemałe oczekiwania względem tego dość intrygującego projektu, a tu, cholera jasna, taki bolesny rykoszet. Chciałoby się napisać wprost i bez ogródek: "nosz kurwa jego mać".

Ok, napisałem, ale jakoś wcale mi nie lepiej.

Nie, to nie jest zawód z tych o najwyższej mocy, raczej zwykłe rozczarowanie, które w mej klasyfikacji smutnych westchnień lokowane jest mniej więcej o jeden szczebelek niżej w hierarchii. No ale jak zwał tak zwał, miało być pięknie, wywiady miały być, a tymczasem film nie ma nawet polskiego dystrybutora i tak już chyba pozostanie. Najgorszym w tej, skądinąd całkiem interesującej opowieści jest gimnazjalny nurt rzeki jakiemu dał się porwać Cahill. Aż kipi tu od bełkotu w treści. Naburmuszone, infantylne, przeintelektualizowane i nazbyt płytkie w swojej tylko pozornej głębi dialogi, które w jednym zdaniu szukają sensu życia, a w kolejnym dostarczają głupkowatą odpowiedź na wszystkie nurtujące ludzkość pytania. Ja wszystko rozumiem, poziom tolerancji mam dość wysoko umocowany nad poziomem morza, ale tu zostałem wprost zalany oceanem płycizny.

Cholernie szkoda, bo scenariusz, jak i sam pomysł na film uważam za bardzo ciekawy. Nieźle Cahill to wszystko zmontował, udekorował w ładne zdjęcia i klimatyczną muzykę. Pouderzał też trochę w melodramatyczne tony i niczym Aronofsky w Źródle zawadził o psychologię, filozofię oraz nauki ścisłe. Zadowalająca wydaje się także obsada aktorska, która nawet coś tam gra, a nie tylko statystuje. Do licha, nawet całkiem interesujące pytania zostały postawione przed ludzkością, tylko na Boga, po cholerę facet silił się na dostarczenie wszystkich trapiących cały świat wraz z przyległościami odpowiedzi, w dodatku w tak szczeniacki sposób? Sens wiary w istnienie Boga z punktu widzenia ortodoksyjnej nauki, życie po życiu, definicja miłości, reinkarnacja, śmierć, narodziny, życie, elementy przypadku i przeznaczenia, brakowało mi tu tylko informacji o tym kto zabił Kennedy'ego i podpalił most Łazienkowski. Za dużo, przy jednoczesnym "za mało". Szkoda, po prostu szkoda.

3/6


Polskie gówno
reż. Grzegorz Jankowski, POL, 2014
93 min. Next Film
Polska premiera: 6.02.2015
Muzyczny, Komedia, Musical



Powiem wprost, od samego początku nie pałałem wielkim nadciśnieniem do ekranizacji filozofii życia Tymona Tymańskiego, wszak, mówiąc najogólniej, nie jestem fanem jego życiowych dogmatów, a już tym bardziej formy ekspresji w postaci musicali, a może właśnie głównie z powodu drugiego. Ale pewnego ciepłego wieczora tak się jakoś dziwnie złożyło, że poznałem śliczne rudę dziewczę, która z czasem okazała stać się dla mnie czymś więcej, niż tylko przelotną seksistowską znajomością. Jeszcze później wyszło przypadkiem na jaw, że ów dziewczę miało dwa lata temu styczność z ekipą filmu Polskie gówno, do tego stopnia, że wystąpiła nawet w jednej scenie, której ci o dziwo nie wycięli. Zatem gdy się o tym fakcie dowiedziałem, i ona w sumie również, wybraliśmy się zaraz po premierze do kina na seans, by owego rudzielca zobaczyć na własne oczy z perspektywy wielkiego ekranu, przy okazji opić ten fakt przemyconym w jej torbie piwskiem, a prywatnie dodać sobie jeszcze kilka punktów do mej ogólnej zajebistości, wszak nie każdy ziemski ogier spotyka się z dziewczyną, która zagrała w filmie, c'nie?

Tak więc zagrała, całe kilkanaście sekund, dwa ujęcia, jedno całkiem w pytkę, piwa opróżniliśmy i to by było mniej więcej na tyle. A film? Miał obiecujący początek, szykowała się zacna satyra na życie wyrażana m.in. niegłupimi dialogami o charakterze śpiewanym, ale potem, im głębiej w taśmę filmową, tym powtarzalność i schematyczność bezlitośnie wybijały z rąk szalonych twórców ich rakietki do ping ponga. Widać i czuć, że film był kręcony przez kilka lat, z doskoku, jeśli przypadkiem wpadła jakaś kasa. Ot, zabawa dużych zbuntowanych chłopców w kino, którzy postanowili się trochę rozerwać i na stare lata zagrać antysystemowych punkrockowców, którzy być może odbiją jeszcze jakieś piętno na współczesnej młodzieży. Na ekranie brylował wiecznie ujarany Brylewski, niespełniony komik Halama (acz zagrał świetnie), a do kompletu jako dopełnienie całości krwistym mięsem i we wszystkich kierunkach rzucał sam Tymański. No i fajnie, tylko że całość od mniej więcej połowy ich trasy koncertowej przypominała mi bardziej głupkowaty program Skiby i Konia sprzed lat: "Lalamido", którzy zresztą sami się w tym Polskim gównie pojawili.

W skrócie: Chaos, humor o różnej jakości, raczej średnia muzyka, trochę satyry, powszechny i podprogowy bojkot mediów, chęć dokopania branży muzycznej, show-biznesowi, a do tego jeszcze szczypta groteski. Można obejrzeć, nawet trzeba, ale chłopaki mają po prostu pecha, że żyją w czasach, gdzie jedynie o co mogą dziś walczyć, to losy psów w schronisku na Paluchu, tudzież jeszcze o prawa gejów i lesbijek, co zresztą sam Tymański już kilkukrotnie za swego życia czynił. Taki to właśnie poziom ich buntu, zupełnie nieistotny. Niemniej szacun za próbę, mimo wszystko czuć tu jakąś świeżość, inność, a to są przecież zawsze w cenie. Nawet jak nie wychodzi.

3/6



Służby specjalne
reż. Patryk Vega, POL, 2014
115 min. Vue Movie Distribution
Polska premiera: 3.10.2014
Dramat, Akcja, Kryminał



Film ten doczekał się już premiery w telewizji, a w TVP nawet wersji poszatkowanej, znaczy się serialu, do czego tak po prawdzie od samego początku bardziej się nadawał. Do tego był już dodawany jako DVD do jakiejś gazety i przetrawiony przez milion osób, tak więc widzieli go już chyba wszyscy co chcieli i połowa tych, którzy mieli to centralnie w dupie, zatem nie wiem po cholerę o nim tu po tych wszystkich miesiącach zamuły wspominam, ale jako, że sam zobaczyłem go dopiero kilka tygodni temu, a tym wpisem nadrabiam swoje zaległości, to się jednak o nim trochę powymądrzam. Ale tylko trochę, bo i tak nikogo już to nie obchodzi.

Moje wymądrzanie się nr 1 zostało po części przemycone już w pierwszym zdaniu. Służby specjalne są serialem, któremu jakiś szalony lekarz wmówił, że jednak drzemie w nim pełnokrwisty film fabularny. A to bzdura jest tak wielka, jak to aresztowanie gościa od krzesła jakie podniósł w powietrze na wiecu wyborczym BronKomora. Patryk Vega postanowił zrobić ten sam myk, co przed dekadą ze swoim Pitbullem. Wtedy również w postaci kinowej produkcji zaprezentował pilota do swojego serialu. Skoro raz się udało, czemu nie spróbować ponownie. Tym razem fabuła wydaje się ciut lepiej dopracowana, niemniej ilość poruszonych w filmie wątków inspirowanych prawdziwymi wydarzeniami ze świata biznesu, polityki i służb z ostatnich lat jest tak wielka, że w w formie fabuły trochę się to wszystko gubi, nie ściera ze sobą i tak zwyczajnie wymyka spod kontroli. Za dużo tego jak na jeden film, ale już w sam raz na serial.

Ale skoro mam ocenić film, to jako wnikliwy i wieloletni obserwator sceny politycznej w Polsce mogę napisać, że to takie trochę przedszkole jest. To ciągłe tłumaczenie widzowi co kto powiedział i co miał na myśli, traktowanie go jak jakiegoś dziecka z zespołem Aspergera, tudzież zwykłego leminga, że np. dany delikwent z pasiastym krawatem jaki "sam się powiesił" w mieszkaniu to rzekomo Pan X, że zatrzymanie ex-posłanki, która palnęła sobie w łeb, to wypisz wymaluj słynna Pani Y, a jak już pokazuje się kibola, to oczywistym jest fakt, że zawsze i wszędzie chodzi on w szaliku klubowym, no bo inaczej nikt nie będzie wiedział, że jest zły i wcina małe dzieci o poranku. Liczne poruszone analogie do prawdziwych zdarzeń z ostatniej dekady, owszem, dodają nieco realizmu i pozwalają zwłaszcza laikom poczuć nieco klimat polskiego bagna i układów w jakim tkwimy od przeszło 25 lat, gdzie za sznurki ciągle pociągają seryjni samobójcy i ich mocodawcy, ale wszystko to jest jakieś takie, bez wyrazu.

Fajnie zagrała cała specjalna trójca święta, chłopięca Olga Bołądź, tatuś Wojtek Zieliński i przede wszystkim przenajświętszy UBek Janusz Chabior (no mistrzowski poziom po prostu). Także kilka drugich planów (Baar, Grabowski, Kulesza) trzymało nienajgorszy poziom, ale niestety cała reszta to dno, wodorosty i oblane egzaminy do szkoły filmowej. Jednak ze względu na nadmiar wątków nie było jak się w te wszystkie postacie wgłębić, zrozumieć, a może nawet i polubić (acz z Chabiorem to się polubiłem już dużo wcześniej). W serialu jest z tym już dużo lepiej (przynajmniej na razie), bo też mamy na to więcej czasu i danych, dlatego zapewne Służby skończą tak samo jak Pitbull - średnio fabularnie i nieźle tasiemcowo. Pewne rzeczy po prostu lubią się ciągle kręcić w kółko.

3/6