wtorek, 20 stycznia 2015

Ludzie z lodu

Turysta
reż. Ruben Östlund, SWE, NOR, FRA, DEN, 2014
118 min. Against Gravity
Polska premiera: 6.02.2015
Dramat, Psychologiczny



W dniu wczorajszym rozpoczęły się zimowe ferie, przynajmniej w mazowieckim i co tu dużo pisać, po Warszawie jeździ się teraz trochę jak szwajcarski Franek po polskich kredytobiorcach, czyli całkiem swobodnie i bez mydła. Zapewne jak co roku spora część zimowych urlopowiczów obrała za jedyny słuszny kierunek ten wybitnie południowy, by zobaczyć z bliska jak wygląda śnieg (pisząc te słowa jeszcze nie wiedziałem, że dzisiejszego ranka przywitają mnie białe trawniki), wszak w dolinach i nizinach występuje on u nas niczym demokracja, sprawiedliwość i wolność słowa, znaczy się sporadycznie. Na swój sposób współczuję producentom sanek i dzieciakom, serio, i to pomimo tego, że jako fan globalnego ocieplenia nie jestem miłośnikiem (delikatnie rzecz ujmując) zimowej aury, zwłaszcza tej w mieście. Niemniej za mojego małolactwa pół zimy spędzało się na jednej z dwóch górek za blokiem, tudzież balansowało ciałem w celu utrzymania się na ciągniętych za Polonezem ostatnich sankach uczepionych w rzędzie jedne za drugimi. A teraz? Miejskie dzieciaki śnieg widzą głównie w telewizji podczas konkursu skoków narciarskich, którymi to katują ich rodzice z naciągniętymi na łeb biało-czerwonymi cylindrami. Zresztą i tak mam wielkie wątpliwości, czy osiedlowe górki, gdyby nagle i niespodziewanie spadł ten biały skurwiel w ilościach hurtowych w ogóle by się zapełniły. Jak znam dzisiejsze chowanie, to te dzieciaki zostałyby w domach i grały na Playstation. Cóż, Bogu niech będą więc dzięki, że miałem klawe dzieciństwo.

Ale śnieg w górach to już inna bajka Andersena. Na wyżynach, wzniesieniach i pagórkach wydaje się on być znacznie bielszy od tego żółtawego jaki leży na zalanych asfaltem ulicach. Zima bez krajobrazu ośnieżonych szczytów Tatr, Beskidów, czy Bieszczad jest jak moja wypłata - zupełnie bez sensu. Dlatego też za kilka tygodni sam zamierzam spędzić w ich ramionach trochę czasu. Głównie, żeby uciec z miasta, choć na chwilę i aby pobaraszkować z ciszą, spokojem oraz permanentnym brakiem zasięgu GSM i Wi-Fi. Robię tak z małymi przerwami od lat i zwykle wracam do Warszawy... jeszcze bardziej zmęczony. Przede wszystkim przez innych ludzi z wielkich miast, którzy te swoje wielkomiejskie obyczaje targają ze sobą i karmią nimi miejscowy krajobraz. Wyjątkowych rozmiarów to podłość i bezczelność. Dlatego zasada jest prosta. Im wyżej w górach, tym mniej debilów. Kosztuje to trochę wysiłku i wyrzeczeń, to prawda, ale warto. Nagrodą są jeszcze lepsze widoki oraz możliwość patrzenia z góry na miliony kretynów pozostawionych w przeludnionych dolinach. W każdym bądź razie wujek Ekran poleca.


Force Majeure, u nas obecne od szóstego lutego w kinach jako Turysta (mocny kandydat do nagrody za najgorzej przetłumaczony tytuł roku) jest zjawiskową i dość osobliwą w swym kształcie karykaturą współczesnego człowieka, reprezentanta klasy wyższej-średniej, opętanego dobrami materialnymi - owocami dzisiejszej cywilizacji - który jest wkomponowany w obcy mu na co dzięń świat wszechpotężnej dzikiej natury. Szwedzka, wydawać by się mogła zupełnie normalna para młodych rodziców, Tomas i Ebba wraz z dwójką dzieci przyjeżdżają na 5 dni do małego kurortu we francuskich Alpach, by w luksusowych warunkach pojeździć na nartach i zwyczajnie odpocząć, też tak jakby luksusowo. Jednak zejście kontrolowanej lawiny już drugiego dnia ich wspólnego pobytu nagle burzy sielankowy i beztroski stan familijnego wypoczynku, a także budzi uśpione w nich dotąd lęki, żale i liczne pretensje. Ten wyraźnie psychodramatyczny pazur wbija się dość głęboko w ludzkie ciało pozostawiając trwałe znamię także i na umyśle. Ruben Östlund bardzo trafnie ocenia i komentuje niekontrolowane zachowania człowieka - reprezentanta zachodniej cywilizacji, tu jeszcze dodatkowo nacechowanego skandynawską manierą, którego pozbawiono jego przywilejów, drogich domów, samochodów i rozbudowanej opieki socjalnej. Reżyser siłą wyciąga go z jego naturalnego środowiska i poddaje poważnej próbie charakteru. I co tu dłużej pisać… test ten oblewa.

Tu i teraz możemy sobie wbijać do głów oraz zakładać się o największe pieniądze świata, że w chwili zagrożenia życia zawsze będziemy ratować drugiego człowieka, a już na pewno własną rodzinę. Niestety rzeczywistość często przerasta nasze przesadnie rozbudowane na co dzień ego. W chwili realnego zagrożenia przeciętny człowiek bierze nogi za pas i spieprza gdzie raki zimują. W autobusie nocnym ktoś kogoś dźgnął nożem? Ja nic nie widziałem! Zresztą w ogóle mnie tam nie było! Znieczulica i klasyczny lęk przed braniem odpowiedzialności za własne czyny, no bo przecież mnie też mogą dźgnąć nożem, po co się więc narażać bez sensu. Dzisiejszy świat superbohaterów tworzy już tylko w telewizji, tudzież w komiksach, ulica służy tylko do przetrwania. Niby oczywistość, ale miło, że Östlund niżej się nad tym pochylił oraz spróbował odpowiedzieć czemu tak właśnie się dzieje.

Zejście lawiny, oraz to, czego Tomas w związku z tym nie zrobił, a w sumie powinien, jest więc początkiem zagłębienia się w ogłupiałe umysły naszych dorosłych bohaterów. Z dnia na dzień zmieniają się ich, wydawać by się mogło, idealne dotąd relacje. Ebba i Tomas przestają sobie ufać, przestają ze sobą rozmawiać, nie tłumaczą, a raczej nie umieją wytłumaczyć sobie w czym tkwi realny problem. Wolą uciekać z nim na zewnątrz. Ebba bezczelnie wyrzuca to z siebie przy obcych ludziach w restauracji, a Tomas ucieka w samotność, a w konsekwencji rozkleja się i płacze jak bóbr. Ich bezradność zapoczątkowana przez zupełną błahostkę uwypukla słabość człowieka postawionego pod murem odpowiedzialności. Östlund do kompletu odwraca jeszcze na końcu role, gdzie tym razem pęka i również zawodzi sama Ebba, jakby chciał w ten sposób powiedzieć, że niekontrolowane przez nas nieprzewidywalne zachowania mogą dopaść każdego z nas, w każdej chwili i tak po prawdzie, to niewiele możemy z tym zrobić.


Osobną kwestią są walory artystyczne filmu, które stoją tu na bardzo wysokim poziomie. Idealnie dopełniają równie dobrą treść tego bardzo kameralnego i przemyślanego obrazu. Alpejski ośrodek w jakim są zakwaterowani nasi bohaterowie klimatem przypomina mi Hotel Overlook ze Lśnienia Stanleya Kubricka. I to wcale nie koniec inspiracji jego stylem. Szwed przez cały czas w podobny do Kubricka sposób umiejętnie podsyca stan niepokoju, a nawet i grozy w zupełnie normalnych, codziennych sytuacjach. Również szaleństwo oraz emocjonalne popisy Ebby i Tomasa przywodzą mi na myśl wewnętrzne przemiany małżeństwa Jacka i Wendy Torrance. Natomiast śnieżnobiałe szczyty Alp stanowią pewnego rodzaju trudny do przekroczenia mur jakim turyści są ogrodzeni od zewnętrznego świata, tak jak to właśnie miało miejsce w Lśnieniu. Tam również zaspy śniegu odseparowały hotel i jego tymczasowych gospodarzy od zdrowego rozsądku, oraz zaraziły ich umysły obłędem. Ale to jeszcze nie koniec Kubricka w Turyście. Dostrzegam tu także inspiracje… Odyseją Kosmiczną. 2001. Tak, piszę to zupełnie poważnie. Gdyby tak zastąpić górskie szczyty bezkresem kosmosu, to w połączeniu z obecną w Turyście muzyką Vivaldiego (Cztery pory roku - Lato) mielibyśmy do czynienia z podobnych rozmiarów umysłowym rozgardiaszem. Wizualnie - arcydzieło.

Wysokogórska enklawa jest także czymś w rodzaju nowoczesnego wielkomiejskiego osiedla w stylu warszawskiego Miasteczka Lemingów Wilanów wybudowanego od podstaw na uboczu miasta. Luksusowe apartamenty ogrodzone od plebsu drutem kolczastym pod napięciem oraz naćkane budkami snajperskimi stanowią przykład segregacji klasowej według aktualnego stanu salda na koncie (tudzież stanu umysłu). Zamożna społeczność, która zwykle potrafi bawić się tylko we własnym towarzystwie, kiedy wychyli nos poza granice swojego naturalnego środowiska zwyczajnie głupieje. Turysta jest więc także świetną, acz dość gorzką satyrą na współczesne relacje międzyludzkie lokowane w konkretnej grupie społecznej na podstawie której autor ogołaca człowieka z jego instynktów. Udowadnia w ten sposób, że w chwili realnego zagrożenia wszyscy jesteśmy tacy sami, tak samo równi i zupełnie bezradni, zaś na co dzień jesteśmy skuci lodem egocentryzmu. Gdy się nagle rozpuszcza, nie pozostawia na nas suchej nitki.

Turysta, acz wolę polskie, bardziej trafne tłumaczenie francuskiego oryginału - Siła wyższa - jest wyjątkową, zjawiskową i obowiązkową pozycją w noworocznym kinowym repertuarze. Według mnie leży na tej samej półce co inne mocne nieanglojęzyczne tytuły 2014 roku, które właśnie zostały nominowane do Oscarów: Mandrynki, Lewiatan, Ida, czy Dzikie historie. Jednak na ich tle wydaje się on być trochę zbyt mądry jak na IQ Amerykańskiej Akademii Filmowej, co też powinno być najlepszą jego rekomendacją. Mnie kupił, głównie obrazem, warstwą stricte wizualną, ale też sama treść wysoko zawiesza poprzeczkę i nie pozostawia widza obojętnym. Östlund bawi się trochę w Boga. Osądza, mozolnie tłumaczy, wnikliwie słucha, surowo karci oraz lituje się nad ułomnością i słabością jednostki ludzkiej. Momentami jest przerażający, innym razem się do nas uśmiecha i podaje rękę na znak pomocy. Humanitarność jest tu skryta pod grubą warstwą śniegu, ale to nie znaczy, że jest dla nas niedostępna. Czasem po prostu trzeba się do niej samemu dokopać, odkryć ją na nowo, doznać chwalebnego wstrząsu, by uratować własną duszę. Wyborne kino.

5/6

IMDb: 7,7
Filmweb: 6,6


wtorek, 13 stycznia 2015

Jazz fajny jest

Whiplash
reż. Damien Chazelle, USA, 2014
105 min. United International Pictures Sp z o.o
Polska premiera: 2.01.2015
Dramat, Muzyczny



Jazz, chyba najbardziej tajemniczy i niezrozumiały dla przeciętnego odbiorcy gatunek muzyki. Wielu z tych, którzy z dumą twierdzą, że go znają, spotykają się z nim regularnie i romansują po nocach gadają tak głównie dlatego, żeby w towarzystwie uchodzić za takich, którzy na drabinie ewolucji gustu zajmują tylko najwyższe szczebelki. Tak po prawdzie, to większość z tych, których sam miałem okazję poznać nawet nie wiedziała kim jest/był Herbie Hancock, Miles Davis, czy Krzysztof Komeda, czyli absolutne kanony gatunku, a jazz kojarzył im się głównie ze składankami Smooth Jazz leżakującymi sobie od lat na półkach Empiku, tudzież z romantycznym ogniskiem w kominku.

Ja do tak zacnej grupy z pewnością nie należę, ale też nie będę ukrywał, że sam też miałem własne pięć minut fascynacji tą muzyką, co zostało mi tak po prawdzie po dziś dzień, ale nie tak znów do samego końca. Tyle, że ja mam tak w zasadzie z prawie każdymi dźwiękami jakie kiedykolwiek spłodził utalentowany homo sapiens. Muzyka zawsze była u mnie dwa kroki przed filmem, trzy przed książką i cztery przed całą resztą. Czasem nawet nierzadko i przed dziewczynami, bo też kto by sobie nimi za małolata głowę zawracał kiedy w głośnikach leciał premierowy odsłuch np. nowej płyty Pearl Jam. Każdy, kto przeczołgał się w swoim życiu przez różne gatunki muzyczne, głównie zrodzone w żywym instrumentarium, oraz jeśli sam próbował niegdyś w zaciszu domowych pieleszy na czymś pogrywać, ten wie jakie jest to uczucie, kiedy ściska się w dłoniach dopiero co zakupioną płytę i zdejmuje z niej folię, albo kiedy pierwszy raz rykną głośniki na koncercie swej ulubionej bandy.

Nie będę udawał, muzyka odbiła gigantyczne piętno na mym życiorysie. Ciężko mi bez niej przetrwać w miarę bezboleśnie czas jaki tli się między dwoma kolejnymi wschodami słońca. Dzięki niej codziennie rano bezpiecznie odizolowuję się od tabunu idiotów, oraz wszech nieudaczników życiowych zwykle wypełniających moje otoczenie w ilościach stadnych. Wieczorami zaś muzyka towarzyszy mi chociażby przy pisaniu w tym miejscu durnych tekstów, z pewnością włożyła swoje cenne 12 groszy w całą mą dotychczasową bełkotliwą epopeję. Gdy tylko stwierdzam wyczerpanie się baterii w moim kieszonkowym mp3, na świecie kolejny islamski orędownik religii pokoju wysadza się w powietrze (np. w centrum handlowym). Wielbię żywe instrumenty, jak i te wygenerowane cyfrowo, lubię je wszystkie. Sam szarpię w druty na jednej z trzech gitar, a moje stopy uwielbiają wybijać rytm w najmniej odpowiednich miejscach i czasie, np. na biznesowych spotkaniach. Co tu dłużej pisać... Nie z jednego głośnika już nuty jadłem. To dość istotny oraz jak najbardziej celowy wstępniak przed wjazdem w tym miejscu głośnego od tygodni nad Wisłą Whiplash.


To coś znacznie większego niż tylko film o muzyce. Śmiem twierdzić, że audiofile rzadko dotąd dostawali po uszach tak zdrową dawką ekranowego jebnięcia. Nie chodzi mi już o samą muzykę, bo to w zasadzie żadna dziś sztuka wyposażyć choćby przeciętny obraz w chwytliwą nutę. Fenomen Whiplash polega jednak głównie na tym, że autorzy zarazili odbiorcę procesem tworzenia, wielbienia oraz słuchania muzyki nie wpychając jej samej na pierwszy plan i bynajmniej nie w nawiasy głównej roli. Ona jest tu wszechobecna, to oczywiste, ale nie gra pierwszych skrzypiec. Te są zarezerwowane dla zainfekowanego oraz opętanego nią młodego człowieka, w końcu to on za nią bezpośrednio odpowiada, jest jej ojcem i katem jednocześnie. Muzyka w Whiplash boli, czasem męczy i wzbudza nienawiść oraz nierzadko także odruchy wymiotne. Zanim dane nam będzie usłyszeć jej nieskalany fałszem geniusz musimy wraz z młodym adeptem konserwatorium muzycznego na Manhattanie - Andrew (Miles Teller), przejść przez wiele szczebelków kuźni idealnego dźwięku. O tym, że nie jest to lekka i beztroska podróż świadczy permanentny pot, krew i łzy jakie nam towarzyszą. Oczywiście jest w tym sporo wygodnych uogólnień i przerysowań, wszak powszechnie wiadomym jest fakt, że nie zawsze wybitne dzieła muzyki kosztują tyleż zdrowia, poświęceń i czasu, niemniej podoba mi się przedstawienie tematu w taki sposób, w którym trzeba wszystko postawić na jednej karcie. Tylko w ten sposób można przeskoczyć próg przeciętniactwa oraz wskoczyć do panteonu sław i to nie tylko w świecie muzyki. Dydaktycznie.

Złość, kipiąca adrenalina, buszujący męski testosteron, oraz szczypta szaleństwa i kilogramy uporu to główne składniki tego fenomenalnego koncertu jakiego jesteśmy świadkami z perspektywy pierwszego rzędu fotela. Świat przedstawiony w Whiplash jest wybitnie męski, brutalny i tak samo bezwzględny. W walce o niekwestionowaną zajebistość naszemu bohaterowi towarzyszą głównie męskie instynkty. Poznajemy Andrew jako ambitnego, młodego, lecz lekko ciapowatego i skromnego chłopaka. Wymarzone zajęcia oraz treningi pod okiem ekscentrycznego i wymagającego profesora Fletchera (J.K. Simmons) nauczyły go nie tyle grać równo i rytmicznie na umiłowanej przez niego perkusji, ale też, a może i przede wszystkim, pozwoliły mu dorosnąć, dojrzeć emocjonalnie i stać się po prostu facetem z jajami. Jest to film o świecie wybitnie męskim i dla mężczyzn, o samczej dominacji, plemiennej rywalizacji i sile uporu. Rola kobiety, jedyna ukazana w tym filmie jest sprowadzona do pięknej, acz lekko ograniczonej intelektualnie młodej siksy, którą zdaje się przerastać świat męskiej pasji oraz poświęcenia dla tej plebejskiej i zwierzęcej sprawy jaką jest walenie w bębny. Łał. Serio, tak stereotypowe, idealistyczne, acz uczciwe przedstawienie sprawy zrobiło na mnie spore wrażenie. Nie widziałem tego od czasów... Rocky'ego? Tak. Ten film ma coś wspólnego z boksem. Zdecydowanie. To dziś rzadkość w światowym kinie. Aż dziw, że do tej pory środowiska feministyczne i wszech tęczowe (bo w filmie dostaje się też trochę i zniewieściałym chłoptasiom hehe) jeszcze nie zbojkotowały Whiplash, no, chyba, że coś mi umknęło.

Drugą wielką rzeczą w tym filmie jest zderzenie ze sobą dwóch silnych i jakże różnych osobowości: Przedstawiciela młodego pokolenia, pełnego uporu, pasji i ambicji z tym już potwornie doświadczonym życiowo, perfekcjonistą, ekscentrykiem, znawcą i miłośnikiem muzyki przez możliwie największe naszkicowane M. Bezustanna gra emocjami, słowami, wymownym wzrokiem i czytaniem nut w zeszycie stoi tu na najwyższym poziomie. Interakcje jakie zachodzą pomiędzy Andrew a Fletcherem są niezwykle inspirujące i prowokują do kiełkowania w głowie multum przemyśleń na minutę. Ani przez chwilę nie ma miejsca na wytchnienie. Damien Chazelle prowadzi tą batalię w taki sposób, by nie wprowadzać widza w świat wygodnego zaszufladkowania przez samego siebie głównych aktorów tej opowieści. Raz więc Andrew wydaje się być zbyt namolny, zbyt bezczelny i naiwny, a Fletcher, mimo, iż nader wymagający, zupełnie ludzki i naturalny, by po chwili cały ich osobowościowy szkic podrzeć i wyrzucić do kosza. Niemniej finał ich mentalnego starcia jest bardzo oczywisty i to od samego początku, trochę szkoda, ale i tak szacun wielki dla autora, że tą nieco wyboistą drogę do przewidywalnego końca urozmaicił licznymi zwrotami i alpejskimi kombinacjami. Dzięki temu uniknęliśmy klasycznego rozczarowania. Natomiast samo zakończenie - pozwólcie, że to napiszę - jego finalne ujęcie, kontakt wzrokowy obu mężczyzn ukazany w chwili permanentnego wyczerpania, ta radość i świadomość z wykonania "dobrej roboty", bez zbędnego pierdolenia - MISTRZOSTWO ŚWIATA.


A że jazz, a nie np. muzyka klasyczna, rock? I bardzo dobrze. To właśnie jazz jest pewnego rodzaju matką chrzestną wszystkich współczesnych gatunków muzyki, którą może i nie trzeba wielbić na kolanach, nie trzeba jej też kochać, mimo, że wypada, wszak matka jest tylko jedna, ale należy ją szanować i coś tam jednak kojarzyć. Mimo, że jazz ma mniej więcej tyle samo lat co film i kino, to dotąd na dużym ekranie niewiele pojawiło się filmów, które wykorzystałyby tą muzykę w sposób dosłowny i pierwszoplanowy. Na myśl przychodzą mi tylko trzy tytuły, acz wiem, że wielu jeszcze nie widziałem: Około północy (1986) Bertranda Taverniera, Mo' Better Blues (1990) Spike'a Lee i Bird (1988) Clinta Eastwooda. No, na siłę jeszcze może nasi, swojscy Niewinni czarodzieje (1960) Andrzeja Wajdy, acz tu jazz jest tylko tłem, mimo to bardzo zacnym. Pomijam kino lat dwudziestych, trzydziestych, czterdziestych, także jazzowe pojękiwania samego Woody'ego Allena we własnych produkcjach, gdzie jazz gościł głównie na ścieżce dźwiękowej, co przecież jeszcze nie powodowało, że z automatu film stawał się jazzy. Whiplash poniekąd otwiera więc nowy i mocny rozdział w ekranizacji muzyki jazzowej, muzyki w ogóle i to dosłownie, ale też daje sporo tym, którzy za tą muzyką, delikatnie rzecz ujmując, nie przepadają. To chyba największa moc filmu - uniwersalność i bezinwazyjność.

Niemniej uważam, że nieco inaczej, a już na pewno znacznie głębiej odbiorą ten film fani muzyki wszelakiej, acz głównie tej nieco bardziej ambitnej, trudniejszej w odbiorze, także ci bezpośrednio zaangażowani w jej tworzenie, a przynajmniej w jej regularne douszne wchłanianie od tych, którzy traktują ją niczym okazyjny alkohol pity w weekend, który służy im jedynie do wlewania w siebie nieco luzu, odprężenia i nieskomplikowanej zabawy. Finalne kilka genialnych, bardziej długich niż krótkich minut przedstawiających solo Andrew na garach, to jedno z najlepszych doznań muzycznych w kinie jakiego osobiście doświadczyłem. Jest w nim wszystko. Pasja, miłość, poświęcenie, upór, fascynacja i skrajna głupota również, wszak w tym sporcie trzeba być trochę wariatem. Wbrew wielu plotkom perkusiści nie biorą narkotyków - nie muszą. Każde jego uderzenie w bęben, werbel, talerz, tomy i hi-hat odczuwałem podskórnie, gdyż zwyczajnie wielbię perkusję bardzo, cenię i śledzę rytm także w życiu codziennym. Dlatego też wielkie ukłony dla reżysera, który umiał sprzedać mi cząstkę muzyki ogołoconą z taniego banału i pretensjonalności, także jej bezwzględną siłę i moc. Brawa też za to, że potrafiłem się w niej nieco zatracić i to pomimo tego, że jest tu nieco zbyt szorstka. Szacunek należy się także za nazwanie rzeczy po imieniu, czyli za udowodnienie, że uzyskanie perfekcyjnego dźwięku może kosztować dziś odwodnienie, bolesne kontuzje, maniakalne obsesje, permanentną samotność i brak przyjaciół. Cena za sięgnięcie ideału jest wysoka, zawsze była i to nie tylko w muzyce, a w każdej dziedzinie życia. Przez większość filmu ciągle tliło się gdzieś między wierszami pytanie: "Czy było warto?". Ostatnie sekundy filmu dostarczają prostej na nie odpowiedzi: "No kurwa, proste że było warto".

Mocne i bardzo intensywne kino, które na swą główną ekspresję wybrało krzyk. Whiplash jest wielki, aktorstwo jest wybitne, zwłaszcza w wydaniu nagrodzonego w dniu wczorajszym Złotym Globem J.K. Simmonsa, ale jednak nie jest to dzieło kompletne, pełne i chyba jeszcze nie genialne. Niestety nie umiem przy nim postawić szóstki. Może dlatego, że cały ten jazz momentami jest nieco przejaskrawiony i zbyt zaszczuty w swoich ramach definicyjnych. Mało w nim autentyczności jaką kojarzę nawet i ja, mimo, iż wielkim znawcą jazzu nigdy przecież nie byłem i już z pewnością nie będę. W ogóle to uważam, że muzyka w Whiplash została nieco skrzywdzona, a końcowe jej uwolnienie to jednak trochę za mało, by w nią ostatecznie uwierzyć. Cała historia Andrew ukazana w stylu klasycznego "nie daj się a zesraj się", mimo swej nieprzeciętnej oryginalności trąci momentami pospolitą myszką. Na szczęście wszystko ratuje perfekcyjne zobrazowanie dwóch ścierających się ze sobą silnych osobowości, także strzelające w powietrzu iskry wkurwienia, złości i uporu. Dwa różne charaktery, odmienne definicje na perfekcyjność, dwie różnorakie ambicje oraz dwa marzenia, które koniec końców łączą się w jedną wspólną pasję do muzyki. To jest w tej opowieści zdecydowanie najpiękniejsze i chyba też najbardziej szczere. Jazz fajny jest, bezwzględnie, ale wolę go chyba bardziej obecnego na płytach, w zaciszu domowym, w głośnikach, niż na nader wymagającej i krzykliwej taśmie filmowej. Sam więc chyba na końcu odpowiedziałem sobie, dlaczego jazz nie zrobił dotąd wielkiej furory w kinie. Po prostu zwykle wolał stawiać na inne konie.

5/6

IMDb: 8,7
Filmweb: 8,4


wtorek, 6 stycznia 2015

Jestem oazą spokoju...

Dzikie historie
reż. Damián Szifrón, ESP, ARG, 2014
122 min. Gutek Film
Polska premiera: 2.01.2015
Dramat, Komedia



Jeszcze nie zdążyła do końca wyparować mi z głowy noworoczna gorzała, ani zejść opuchlizna z lewej ręki (ot, mała, acz bolesna kontuzja, ale pisać mogę), a już kina w Polsce zostały zaatakowane świeżym repertuarem, którego w trzech przypadkach uznałem za atak głównie na moją kieszeń. Tak bowiem dobrze prezentuje się kilka tytułów, że aż chce się je wszystkie naraz, mówiąc kolokwialnie - zaliczyć. Zatem w pierwszą sobotę Nowego Roku, tak jak chyba pół Warszawy (sądząc po tłumach) ruszyłem w asyście ataku zimnego deszczu ze śniegiem padającego w poziomie do kina. Mówią, że jaki Sylwester taki cały rok. Mam nadzieję, że ta reguła nie będzie szukała swej analogii w kinie, wszak moja pierwsza w nim wizyta (Kinoteka) przyniosła mi hmm… pewne rozczarowanie.

Otóż. Pierwszy raz w życiu (chyba pierwszy, bo po prostu nie pamiętam innej takiej sytuacji) sprzedano mi, oraz mojej konkubinie bilety na zajęte już miejsca. W ogóle to chyba wysypał się cały system Kinoteki, bowiem w momencie zakupu sala kinowa, jak wołał monitor, była zajęta może w dwóch procentach. Nie dalej jak dziesięć minut później, już bezpośrednio na sali stwierdziliśmy, że te 2% miejsc to i owszem, jest, ale wolnych. Nasze siedziska oczywiście legalnie zajęte i w zasadzie nie robiłbym z tego tytułu rabanu, gdyby nie fakt, że do wyboru pozostało ich już naprawdę niewiele, a bardzo prawdopodobna wydawała mi się też opcja użerania się z jakimś wyznawcą popcornu i wykłócanie się z nim po ciemku o swoje, znaczy się pewnikiem o jego miejsca, czego po prostu wolałbym uniknąć. Zatem szybka cofka do kas, a tam sceny rodem z klęski żywiołowej. Jak żyję, tyle ludzi jeszcze w Kinotece nie widziałem, a chodzę do niej dość regularnie i to od początku jej istnienia. Dopchanie się do oblężonych kas graniczyło z cudem, którego prawdopodobieństwa na ziszczenie nawet nie chciało mi się sprawdzać. Wróciłem więc wściekły, chwyciłem konkubinę za rękę i posadziliśmy tyłki na innych wolnych miejscach. Postanowiliśmy też ich bronić ogniem i mieczem przed dzikimi i sapiącymi ze wściekłości hordami neanderthali, których szczerze się spodziewałem. Na szczęście nie było to konieczne, niemniej już w ciemnicy projekcyjnej dało się usłyszeć w innych częściach sali zwierzęce dysputy oraz kłótnie o konkretny numer fotela, a przy okazji także i liczne zabawne komentarze sprowokowane przez zaistniałą sytuację, które zaprawdę przyznaję, idealnie zgrały się z ogólną tematyką oraz ciężkostrawnością gatunkową filmu jaki właśnie się aktualnie na naszych oczach rozpoczynał. Uff...

Dzikie historie, bo o nich mowa, są szeroko i przy tym bardzo sprytnie reklamowane jako dziecko perwersyjnego świntucha - Almodovara, co w zasadzie jest po części prawdą, ale jednak nie tak znów do końca. Hiszpański zboczek tym razem wcielił się w rolę producenta. Pobłogosławił, załatwił hajs i wypuścił w szeroki obieg, ale to wszystko. Film w rzeczywistości nakręcił Argentyńczyk - Damián Szifrón. I bardzo dobrze, że nie Almodovar, bowiem do niego od pewnego czasu czuję już coś w rodzaju niesmaku. Dzięki temu w Dzikich historiach nie ma nic o transseksualistach, pederastach i księżach molestujących młodych chłopców, co już na dzień dobry powoduje, że człowiek spokojniej zasiada do stołu.


Pierwsze minuty, absurdalny dialog pomiędzy pasażerami samolotu unoszącego się w przestworzach, zaskakujący finał tej sceny, oraz napisy startowe ukazane w asyście dzikich zwierząt i kapitalnej muzyki. Taaaak... Szczerze ubawiony widz od razu odpręża się na fotelu, a mózg przekazuje swojemu właścicielowi wiadomość, iż to będą cholernie miłe dwie godziny z naszego wspólnego żywota. Dzikie historie, to sześć zupełnie niepowiązanych ze sobą (acz tylko na pierwszy rzut oka) nowelowych opowieści, które w formie humoreski i sytuacyjnego skeczu ukazują tą cienką granicę jaka tli się w każdym z nas, a która oddziela od siebie nasz permanentny spokój i opanowanie od wybuchu wściekłej furii. Mówiąc prościej: Dzikie historie są jak William „D-Fens” Foster (Michael Douglas) w Upadku, tkwiący w swym samochodzie w potwornym korku na chwilę przed wyjściem z niego z kijem baseballowym w ręku. Tak, to chyba najlepsze określenie. Masz czasem ochotę dać komuś w pysk? Zrzucić z 8 piętra? Wbić nóż w plecy, albo dosypać trutki na szczury do kawy swojego dyrektora? Tylko nie mów, że nie. I tak nie uwierzę. Wszyscy o tym w swoich cichych urojeniach czasem marzymy, zwłaszcza w chwilach przekroczenia kolejnej, wydawać by się mogło, nieprzekraczalnej już granicy ludzkiej wytrzymałości. No, przynajmniej ja, ale ja to wiadomo, zwykle nienawidzę innych ludzi już z czystego założenia. Lepiej jest się nimi miło zaskoczyć, niż niemile rozczarować.

Szifrón ukazuje więc sześć ludzkich przypadków, zupełnie do siebie niepodobnych, niezwiązanych ze sobą płcią, wiekiem, przynależnością klasową, po prostu różnych, w których następuje ten charakterystyczny myk. Z porządnego i szanowanego obywatela, ojca, męża, żony, inżyniera, kucharki i tak dalej, w kilka sekund i poprzez wewnętrzną przemianę spowodowaną nagłym postawieniem pod ścianą, zmieniają się oni w bestie, czasem w maniakalnych morderców, albo po prostu zdradzają swojego męża na ich własnym ślubie. Ale nie jest tu aż tak znów śmiertelnie poważnie i nazbyt dosłownie. Naszym bohaterom cały czas towarzyszy jego wysokość czarny humor, groteska i kilogramy satyry na otaczający nas świat, które nie tylko komentują nieobliczalność ludzkiej natury, ale także nasz cały kulisty łez padoł, który kręcąc się na złamanie swojego karku co i rusz prowokuje cywilizowanego człowieka do stania się czasem plebejskim i ordynarnym dzikim zwierzęciem. Dlatego też jak najbardziej zasadne jest ukazanie dzikich zwierząt na napisach początkowych jakie nomen omen występują tu w rolach głównych.

Prawdziwa poezja dla ludzi o wysublimowanym poczuciu humoru, którzy lubią zerknąć z odpowiednim dystansem na samych siebie, jak i na cały otaczający nas świat. Tu Argentyńczyk trafił w przysłowiowy środek tarczy. Może nie wszystkie historie są tak samo dobre, ale całość podana na tak zacnie udekorowanym talerzu smakuje wprost wybornie. Trzeba też jednak nieco uważać. Zaprezentowana na dużym ekranie wybuchowa mieszanka treści i emocji jest zaiste, dość niebezpieczna, tak jak jeden z bohaterów - Inżynier Bombka, zatem dawkować ją trzeba ostrożnie, żeby broń Boże nie zaszkodziło. Jedna osoba na sali, acz pewny tego do końca nie jestem, prawdopodobnie zabiła się własnym śmiechem. Także tego… w razie czego ostrzegałem.


Ale najbardziej w Dzikich historiach podoba mi się to, że autor niczego nie gloryfikuje, nie osądza żadnej z postaci, ani też ludzkich postaw. Po prostu niczym Max Kolonko mówi jak jest. W dość prosty sposób udowadnia, że furia, gniew, zemsta i wściekłość, a także opanowanie i spokój to ta sama półka. Żyją sobie one w każdym z nas obok siebie w harmonii i żyć bez siebie nie mogą. Trzeba umieć nad sobą panować, to oczywiste, ale pewnych sytuacji i życiowych ciężarów zdrowy na umyśle człowiek nie jest w stanie udźwignąć. I co wtedy? Nic. Trzeba z tym umieć żyć. W takich sytuacjach wychodzi z nas prawdziwa twarz, ta bez lukru i pudru, bez Ą i Ę jakiego uczymy się całe życie w szkołach, domu, kościele i zakładzie pracy. Przystawieni do ściany, w chwili permanentnej złości i popuszczenia hamulców jesteśmy w stanie teleportować się na inny poziom widzenia ludzi, na inny poziom widzenia całego świata i wiecie co? To wcale nie jest takie złe. Niektórzy bohaterowie Dzikich historii wyszli na swoim przepotwarzeniu się całkiem nieźle. A i ja sam wolałbym zobaczyć do czego jest zdolna np. moja potencjalna kandydatka na dłuższe pożycie kiedy opuści ją rozsądek i opanowanie. Dlatego właśnie tak bardzo lubię i cenię sobie alkohol, którego pomoc akurat w tym charakterze jest wprost nieoceniona.

Zatem czasem warto ponieść wysoką cenę, walnąć kogoś w twarz, dla zasady, żeby zrozumiał, a i żebyśmy my sami mieli z tego radochę, a przy okazji wyrzucili z siebie cały ten ciążący nam balast psychiczny. Zapewne poniesiemy za to należne konsekwencje, ale przynajmniej będzie można wtedy spokojnie spojrzeć przed siebie w lustro. Ten film, to świetna terapia odstresowująca. Jest też pewnego rodzaju aplikacją małej dawki mikstury dopingującej nas do wzięcia odpowiedzialności za własne czyny. Wkurwia cię żona w domu? To weź się z nią w końcu chłopie rozwiedź. Tylko od razu nie zabijaj;)

Reasumując. Świetne napoczęcie roku. Dzikie historie są krzywym zwierciadłem naszych codziennych żywotów zaprezentowanym w zaskakującej, świeżej formie, która ukazując może i nieco absurdalne sytuacje, w dość komiczny sposób sprowadza nasze jestestwo do słynnego już na cały Internet stwierdzenia: Jestem oazą spokoju. Pierdolonym kurwa kwiatem lotosu na zajebiście spokojnej tafli jebanego jeziora. Nie znamy tylko dnia i godziny, czego najlepszym dowodem było moje wyjście z kina, kiedy to w przypałacowym parkometrze głupia maszyna nie chciała mi przyjąć banknotu, a o płatności kartą nawet nie słyszała. Do tego wszyscy ludzie w okolicy jakby się nagle ze sobą zmówili i raptem nie mieli rozmienić na drobne. Miałem w tejże chwili ochotę wybuchnąć, co też prawie uczyniłem, ale wtedy pomyślałem o zakończonym przed chwilą filmie, o jego bohaterach, i wiecie co? Pomogło. Olałem samochód i poszliśmy do włoskiej knajpki obok coś zjeść. Da się? No. To teraz wszyscy do kin. Zobaczycie mniej więcej to samo, a po wyjściu z kina nikt was za to nie zamknie (acz tego w tym kraju do końca nie można być pewnym), w dodatku się z tego jeszcze pośmiejecie.

5/6

IMDb: 8,4
Filmweb: 8,0