poniedziałek, 30 czerwca 2014

Jack z colą

Jack Strong
reż. Władysław Pasikowski, POL, 2014
127 min. Vue Movie Distribution
Polska premiera: 7.02.2014
Thriller, Biograficzny, Historyczny, Szpiegowski



W trudnym momencie, a raczej w dość specyficznym z politycznego punktu widzenia (bo trudny to jest już od dłuższego czasu) siadam do tekstu poświęconego polskiemu filmowi, który luźno bo luźno, ale jednak, komentuje kulisy wydarzeń zaczerpniętych z kart naszej rodzimej historii, powiedzmy, że tej najnowszej, ciągle jeszcze do końca niewyjaśnionej. A z tym mamy od lat wielkie problemy, tak samo jak mamy problemy w ogóle z patologicznym systemem jaki się zalągł 25 lat temu przy okrągłym meblu i nadal nie chce się zdecydować jaki chciałby finalnie być. Na razie nasz orzeł w koronie stoi w pokracznym rozkroku z jednej strony utrzymując, iż PRL oraz sowieci byli spoko, chroniąc przy tym ex-dygnitarzy i SB-ków przed dziejową i moralną sprawiedliwością, z drugiej zaś kurczowo trzymając się solidarnościowego mitu, który i tak stał się już jedynie powyginanym na wszystkie możliwe strony wytrychem służącym do otwierania kolejnych furtek, najczęściej prowadzących do kolejnych nieobrobionych jeszcze państwowych sejfów.

Poniekąd rację miał minister Sienkiewicz, który rzekł do pałaszowanej przez siebie ośmiorniczki, że polskie państwo istnieje jedynie teoretycznie. Trudno się z nim nie zgodzić, tak samo jak z Sikorskiego szacowną „murzyńskością”. Tak, jesteśmy zlepkiem gangów, idealistów, złodziei i cwaniaczków, z których każdy z tej sitwy chce pchać wózek z napisem „Polska” w przeciwnych kierunkach. I tak, jesteśmy murzynami. Pożytecznymi murzynami. Wybrany przez nas rząd, który przecież ma nas reprezentować zagranicą i dbać o nasze interesy, dobrobyt, służbę zdrowia i edukację, w zamian okrada swoich wyborców, doi od lat i pluje w ich twarze, a my się na to godzimy. Po prostu. Bez słowa sprzeciwu. Piszę „my”, mimo, iż rzecz jasna do tej grupy zaimka rzeczownego się nie poczuwam. Tylko co z tego, skoro przez ogłupioną większość giną jednostki, my wszyscy. Murzyńskość to nienormalność, uległość i to co najbardziej charakteryzuje nasze społeczeństwo - wyjebalizm zakaźny, na wszystko. Polskiemu murzynowi puści się w telewizji „Na Wspólnej” i „Taniec z gwiazdami” – będzie zadowolony. Chcieliśmy demokracji, to macie, żryjcie. Nie mamy na nic wpływu. Nawet klęcząc przy urnach. Dymają nas wszyscy, aż mnie dupa czasem boli od mojego kraju.

Historia Pułkownika Ludowego Wojska Polskiego, Ryszarda Kuklińskiego, zastępcy szefa Zarządu Operacyjnego Sztabu Generalnego WP, który w pewnym momencie zapragnął być tajnym agentem CIA i ratować świat przed nuklearną wojną, jest w pewnym sensie odtrutką na dzisiejsze polityczne bagno jakie się skrywa pod fałszywą łatką z napisem „25 lat wolności”. Wtedy wszystko było prostsze do ocenienia, mimo, że wszystko wokół było trudniejsze. Nie było internetu, podręczników od historii i sieci Biedronka. Normalni ludzie nienawidzili milicji, zomowców, sowietów i komunistów, bali się ich, niewiele mogli zrobić, ale nienawidzili. Ta nienawiść napędzała ich do wielkich czynów. Tak jak naszych ojców i dziadów, którzy nienawidzili hitlerowców. Wiedzieli za co i mieli za co. Zawsze więc będę bronił zdrowej nienawiści w narodzie, tak samo jak nacjonalizmu i szowinizmu, bo jako jedyne dbają o interesy ojczyzny, ojca, matki i twojego dziecka. Życie w miłości, tolerancji, akceptacji wszystkiego co inne, w permanentnym szczęściu jakie nam się próbuje od lat wmówić, to utopia. Nawet w książkach leży na półkach z napisem sci-fi. Nigdzie i nikomu się to nie udało i nie uda. Dziś nawet przeciętny Kowalski myśli, że taki Michnik z Wałęsą i Jaruzelskim to bohaterowie wolnej Polski. Pomieszanie z poplątaniem, pozmieniane szyldy, poprzerabiane tabliczki, sztandary, chuj dupa i kamieni kupa.

Nie będę się stroił w kiczowaty ornat bezstronności. Mam swoje lata, wiele w życiu widziałem, wiele też przeczytałem i o zbyt wielu rzeczach słyszałem, żeby przez te wszystkie lata nie wyrobić sobie skonkretyzowanych poglądów na otaczającą mnie rzeczywistość. Nadal w coś wierzę, do czegoś w życiu dążę, komuś ufam i tak samo kogoś/czegoś nienawidzę. Chcę po prostu, tak jak każdy normalny człowiek żyć po swojemu w zdrowym kraju i nie martwić się o jutro. Chciałbym też mieć głęboko w dupie politykę, nigdy na odwrót. Pragnę koncentrować się na rzeczach małych, z pozoru zupełnie nieistotnych, na sobotnim melanżu z przyjaciółmi, niedzielnym chill-oucie, na wakacjach pod żaglami i wieczornym rowerze po pracy, a nie ciągle wkurwiać się do telewizora widząc tą patologię jaka się w naszych krwiobiegach zadomowiła i płynie tak od stóp do głów drwiąc z nas i prowokując stany przedzawałowe. Dlatego też z obawami podchodziłem do Jacka Stronga, dużej filmowej zaległości - acz ostatnio mam ich bez liku - która poprzez ogólnie dotykaną tematykę, może i już nieco przebrzmiałą, ale w pewnym sensie nadal trwającą w tej szerokości geograficznej i ciągle kryjącą wiele niezagojonych polskich ran. A one tak zwyczajnie i bezceremonialnie kurwa krwawią. Wszędzie widzę polską krew. Na ulicach, w internecie, w gazetach i w telewizji. Nikt nie chce tego sprzątać, każdy by tylko wylewał kolejne z nią wiadra.


Obawiałem się Jacka Stronga także z powodu nazwiska reżysera. Władysław Pasikowski ma już co prawda wyrobione nad Wisłą nazwisko, które osobiście nawet cenię, ale w tematach, nazwijmy je około politycznych, czy też społeczno-obyczajowych, mocno nadszarpnął je w moich oczach przez swój wcześniejszy film – Pokłosie. Bałem się kalki, powielenia schematów, dalszego wpisywania się w obowiązująca modę i retorykę ukazującą polski naród w roli sprawcy i kata, który chce rozliczać jakieś wyssane z palca zabobony. Obawiałem się przeinaczenia faktów, żonglowania tanim populizmem i tworzeniem alternatywnej rzeczywistości wygodnej dla aktualnej sitwy politycznej. Zwłaszcza, że w sumie nie byłoby o to trudno, bowiem życiorys Kuklińskiego jest dziurawy jak nasze emerytury w ZUS. Na szczęście nie było tak źle, a nawet jest wręcz przeciwnie, znaczy się całkiem dobrze.

Ale najpierw Kukliński. Nie jest on moim bohaterem. Zapewne też nigdy nim nie będzie. Z kilku powodów. Zasadniczo był taki sam jak inni z jego czerwonej bandy, która go wypromowała, ochrzciła i wyszkoliła. W jego aktach jest zbyt wiele białych plam, zagubionych dokumentów i zaskakujących awansów. Już w latach pięćdziesiątych teczka Kuklińskiego została bardzo mocno przetrzebiona, wiele papierów zaginęło - zagadkowe. Wielce prawdopodobna wydaje się być także hipoteza, w której Ryszard Kukliński służył także Rosjanom. Od 1962 r. był nie tylko zwykłym oficerem Wojska Polskiego, ale również agentem WSW. Donosił wojskowej bezpiece na kolegów, że o zbrojnej interwencji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację w 1968 i jego istotnej roli w tym haniebnym dla polskiego narodu czynie nawet nie pomnę. Nadal nie wiemy co wpłynęło w jego życiu na podjęcie tak radykalnej przemiany. Czy faktycznie zwyciężył w nim patriotyzm jak to się dziś ładnie promuje? Czy rzeczywiście coś w nim pękło i od tak wysłał list do Amerykanów? Dla mnie równie wiarygodnie brzmią informacje, z których wynika, że Kuklińskiego zwerbowali sami Amerykanie jeszcze w Wietnamie, szukając najsłabszego ogniwa i przekupując go alkoholem oraz panienkami do których nasz pułkownik miał ponoć wyjątkową słabość. Kochliwym był mężczyzną. Kochał nie tylko kobiety, ale i pieniądze. W sumie to nie grzech, ja też lubię, znaczy się kocham.

Niemniej Kukliński, trzeba to sobie jasno powiedzieć, nie był postacią krystaliczną. Ci, co z nim służyli w LWP, byli z nim blisko, twierdzili, że miał w sobie coś z megalomana, fantasty. Nawet jako wysokiej rangi wojskowy w PRL miał więcej pieniędzy niż powinien. Od narodowych bohaterów oczekuję czegoś więcej. Postaw bardziej szlacheckich oraz bezinteresownego poświęcania się dla idei i narodu. Ale też nie zamierzam Kuklińskiego atakować. Wręcz przeciwnie, uważam, że pomimo tych wielu niejasności i niedomówień walnie przyczynił się do kryzysu w sowieckiej Rosji. Z pewnością jego szpiegowskie osiągnięcia na rzecz obcego wywiadu przyczyniły się do porządnego tąpnięcia w całym wschodnim bloku. Pewnie, że nie uratował świata przed wybuchem III WŚ, to bzdura jest. Może i fajny jest to slogan pod który możemy się jako naród polski podczepić i jarać, że zrobiliśmy coś pożytecznego dla losów świata, że mieliśmy własnego agenta 007. Tak też przedstawia się dziś jego postać, która jest jakby ulepiona z bardzo prostego schematu: Oto twardziel, wojownik o wolność, który porzuca zło i stawia na dobro, znaczy się CIA. Pierwszy polski oficer w NATO, który odmienił losy świata i uratował go przed wybuchem wojny nuklearnej. Fakt, brzmi to jak pieczołowicie sporządzony scenariusz filmowy. Aż żal byłoby go nie wykorzystać.

Pasikowski więc aż palił się do tego pomysłu. Wszedł z ekipą niemalże na gotowe. Scenariusz, nad którym kilka lat pracował sztab ludzi, oparto na wersji Amerykanów, która przecież także nadal jest utajniona i niepełna. Są więc głównie poszlaki, wypowiedzi ex-oficerów CIA, oraz wspomnienia samego Kuklińskiego. Nie ma w nim za to nic widzianego z punktu widzenia ludowej Polski i sowieckiej Rosji, które to przecież pułkownika stworzyły i wychowały na swoje podobieństwo. Jack Strong Pasikowskiego jest więc produkcją mało rzetelną pod kątem faktów historycznych, bo też zwyczajnie być nią nie może. Przyjmuje raczej postawę życzeniową, tworzy wielkie widowisko, trzymający w napięciu thriller polityczny w którego nawiasach Pasikowski czuje się jak ryba w wodzie, i życzy nam - widzom - dobrej zabawy. Ja na to powiem, że bardzo dobrze, że właśnie to robi. Fakty faktami, ale Jack Strong promuje między wierszami wiele z zacnych postaw, które dziś są opluwane, a które prowadzą ku normalności i narodowemu dobru.


Gdy więc tak patrzę na filmowego Kuklińskiego (Dorociński tym razem tylko dobry, nie rewelacyjny jak zwykle) i zestawię go z dzisiejszymi ministerialnymi pionkami niedbale porozrzucanymi na planszy przez miłościwie nam panującego Kaszuba, kompletnie ośmieszonymi i upokorzonymi przez „gang kelnerów”, gdy widzę, jak się teraz miotają, kręcą, kłamią i gdy zamiast postawić na honor, uczciwość i moralność, po prostu wstać, przeprosić i odejść, brną dalej w tą patologię jaką sami stworzyli, to na ich tle Pułkownik Kukliński, który przecież funkcjonował z zupełnie odmiennych, znacznie trudniejszych realiach, rysuje się w moich oczach jednak jako bohater. Ok, to tylko życzeniowa kalka nasiąknięta masą niedopowiedzeń i niejasności, ale też, to przecież tylko film. Ma prawo tak być. Mimo wszystko warto promować takie postawy, zwłaszcza w naszym zgniłym systemie. Dlatego też zawsze chętnie odpalę lampkę przed jego grobem na warszawskich Powązkach.

Pasikowski w naprawdę interesujący i trzymający w napięciu sposób stworzył obraz ważny dla nas - Polaków. Świat? Zgoda, ma go centralnie w dupie, ale dla nas Jack Strong powinien być czymś więcej, niż tylko dwugodzinnym przerywnikiem w naszej zabieganej codzienności. Pułkownik Kukliński, ten filmowy i promowany przez jedną ze stron, ten, którego wszyscy chcielibyśmy aby istniał naprawdę, mimo, że prawda ta może być o wiele bardziej przykra i bolesna, jest jednak orędownikiem walki o wolność i niepodległość za wszelką cenę. Zdejmuje poniekąd maski ślepcom, wskazuje moralny drogowskaz, mówi też to, co przez lata ciągle się u nas tuszuje, zwłaszcza kłamstwo w którym Jaruzelski wprowadzając stan wojenny czynił to z pobudek patriotycznych, w obawie przed interwencją wojsk radzieckich. Spawacz łgał jak pies. Pasikowski chcący, czy też niechcący jasno to ukazał, acz lekko komicznie zarazem. Bo to aż niemożliwe jest, żeby Breżniew nic nie wiedział o wojskowym ultimatum dla Polski, ale to w sumie w tej produkcji jest mało istotne. Takich smaczków i błędów jest tu znacznie więcej.

Dobry jest więc to film. W mojej ocenie najlepszy Pasikowskiego od legendarnych Psów, których klimat jest tu bardzo obecny i odczuwalny. Przypomina mi trochę amerykańskie Argo. I tam i tu wiele jest fikcji, mimo, że w sumie obie produkcje oparte są na faktach. W ogóle wiele jest w tym naszym Jacku Ameryki. Ujęcia, budowa napięcia, pościg samochodowy, nawet amerykański aktor i lokacje. To taki bardziej Jack z colą, niż Warka Strong. Minister Sikorski nie miał więc racji mówiąc, że Polska robi Amerykanom laskę i nic z tego nie ma. Otóż mamy. Jacka właśnie. Jaki kraj - tacy szpiedzy, ale i tak powinniśmy być z niego dumni. Z całego filmu najgorszy jest chyba tylko plakat. Ten jedyny, znośny, który świeci na górze i tak nie jest przez producenta wykorzystywany, ale czy kogoś to jeszcze w ogóle dziwi?

4/6

IMDb: 7,5
Filmweb: 7,7


poniedziałek, 9 czerwca 2014

Zero znaczy pusty

Teoria wszystkiego
reż. Terry Gilliam, GBR, USA, 2013
107 min. Gutek Film
Polska premiera: 23.05.2014
Dramat, Sci-Fi



Co nagle to po diable - rzekł żółw satanista. Stare porzekadło nakazuje unikać pośpiechu, gdyż zwykle źle się to kończy dla śpieszącego. Łatwo powiedzieć komuś, kto nie mieszka w dużym mieście, niemniej sporo jest w tym racji. Np. w przypadku Terry’ego Gilliama i jego najnowszego filmu The Zero Theorem (Teoria Wszystkiego), który powstał tak trochę z przypadku, z braku laku, w trybie iście ekspresowym, w dodatku za bardzo małe, jak na tą branżę pieniądze. I to niestety widać, na niemal każdym milimetrze taśmy filmowej widzimy, że się facet śpieszył. Już pal licho scenografię, która powstawała m.in. w polskim oddziale studia Chimney (bo pewnie taniej), a materiał na kostiumy z obrusów i zasłon prysznicowych nabyty został w chińskim markecie w Bukareszcie, największa bieda wynika z czegoś zupełnie innego. Z ubogiej treści, z permanentnej nicości, o której tak chętnie dywagują jego aktorzy. Niestety.

Ex Monty Pythononowski w ubiegłym roku podczas pracy nad Don Kichotem, który nawiasem mówiąc już chyba po raz szósty został odwołany, stwierdził nagle, że to już przeszło trzy lata odkąd nie zrobił żadnego filmu i że to przecież wstyd. Czym prędzej więc odkurzył stary scenariusz z przed lat, zakasał rękawy i wziął się do roboty. Wydzwonił Christophera Waltza (strzał w dyszkę) i Matta Damona, którzy ponoć zawsze chcieli u niego zagrać (ten drugi nawet nie musiał czytać scenariusza). Gilliam „pożyczył” też na jeden dzień zdjęciowy starą dobrą znajomą - Tildę Swinton, a o odsłonięcie przed kamerami całkiem zgrabnych cycków poprosił swoją przyjaciółkę Melanie Thierry. Wszyscy, bądź prawie wszyscy zgodzili się zagrać u niego za darmo. Nie powiem, fajnie jest mieć w tej branży takich przyjaciół.

Kasy brakowało ponoć na wszystko, co w klimatach sci-fi nie wróży najlepiej. W tym gatunku zawsze byłem iście czepialski. Tzn. wszędzie jestem, ale w sci-fi czepiam się bardziej. Zwracam uwagę na zwykłe i teoretycznie zupełnie nic nieznaczące pierdoły, zwłaszcza te ulokowane w scenografii oraz pośród futurystycznych rekwizytów, które zwykle najlepiej świadczą o ambicjach, pomysłowości i determinacji twórców. Zobrazowanie bliżej niezidentyfikowanej przyszłości zawsze jest trudne, tym bardziej lubię patrzeć na owoc pracy producentów i speców od scenografii oraz efektów. Ok, nie jest to najistotniejsze z punktu widzenia całości, ale lubię być przez nich zaskakiwany i rozpieszczany. Do dziś, po przeszło 35 latach od premiery Ósmego pasażera Nostromo wielkie wrażenie robi na mnie scenografia, w której nic bym nie zmienił. Zupełnie nic.

U Gilliama było z tym tak... no nie bardzo niestety. Wygenerowane komputerowo tła nie robią już na mnie większego wrażenia, jest to standard nawet w reklamach środków na potencję. Zamiast samochodów przyszłości (od zawsze zwracam na nie uwagę) po prostu pożyczono od Renault (uwaga, lokowanie produktu) kilkanaście elektrycznych Twizzy. Może i wyglądają ciut futurystycznie, ale bez przesady, już dziś są to ogólnodostępne miejskie toczydełka, które można spotkać nawet u nas nad Wisłą. Z pewnością można więc było wysilić się bardziej, ale jak mniemam, zabrakło na to czasu i pieniędzy. Zatem od razu nasuwa się pytanie, po co to wszystko, oraz, czy nie lepiej było poczekać?


Braki w scenografii, niedorzeczność w doborze i sposobie kreacji rekwizytów owszem, trochę raziły po oczach, gdyż sprawiały wrażenie tandetnych i kiczowatych, niemniej błyskawicznie sam sobie ripostowałem, że to jest przecież gość z Monty Pythona, że facet od zawsze lubił się bawić różnymi konwencjami w kinie, że z wielką frajdą żongluje metaforą i absurdem, dlatego też dla wygody uznałem, że lepiej nie brać tych jego oczojebnych kolorów i komicznych kostiumów zbyt dosłownie. To tylko środek, który ma prowadzić do celu. Nie na odwrót. Poza tym, jako pewnego rodzaju antyfan blockbusterowych fajerwerków za grube miliony, chętnie przecież doceniam bardziej minimalistyczne obrazy, zwłaszcza w dziedzinie sci-fi, czego dawałem już nie raz i nie dwa razy przykłady na łamach EPO.

Niestety, ale z treścią tak łatwo poradzić sobie już nie potrafiłem. Nie grała mi od samego początku. Już w pierwszych minutach filmu odnosiłem wrażenie, że nie podchwycę tego klimatu, który przecież tak bardzo mnie urzekł wcześniej w zwiastunie. Sam Gilliam mówił o filmie, że w zasadzie, to on nie wie o czym on konkretnie jest, co na swój sposób jest dość komiczne - "Film jest o wszystkim, albo o niczym. Jednym z dwojga” – mówi zostawiając widza przed dylematem, tudzież pułapką. Na pewno jednym z dwojga. Dla mnie niestety bliżej mu do tej drugiej opcji. Znaczy się do teorii, że film jest głównie o niczym. O niczym istotnym.

O ile Źródle Aronofsky’ego przez lata zarzucano, że jest to w istocie mocno przeintelektualizowany bełkot egzystencjalny, to jednak zestawiając go z Teorią wszystkiego, wydaje się prezentować na jego tle jak kino niezwykle ambitne, nowatorskie, poszukujące, za wszelką cenę poszukujące odpowiedzi na iście fundamentalne pytania tj: Jak żyć? Kim jesteśmy? Skąd się wzięliśmy? Co się z nami stanie po śmierci? Czym jest wieczność? Żródło o lata świetlne wyprzedza Gilliama swoją mądrością i przesłaniem. Jako fan jego filmów: 12 małp, Brasil, Las Vegas Parano, Kraina traw, że o Monty Pythonowskich wariacjach nie pomnę, czuję się ogromnie rozczarowany Teorią wszystkiego. Szanuję go rzecz jasna za wielki wkład w kształtowanie światowej kinematografii, także za to, że od zawsze szedł on w tej branży pod prąd, niczym buntownik z wyboru z hippisowskim dystansem do popkultury, najczęściej kosztem niskiego budżetu, bo tylko on gwarantował mu w tym świecie najwięcej wolności i bezkompromisowości jakie sobie za wszelką cenę umiłował, ale tym razem nie wyszło. Po prostu się nie udało Panie Gilliam. Zdarza się.

Przekombinował, za bardzo uprościł swoje i tak mocno mgliste oraz zbyt utopijne tezy, których jakby do końca nie przemyślał. Za bardzo wydało mi się to wszystko oczywiste i niestety też zbyt nudne. Nie czułem satysfakcji z obecności w kinie, ponadto walczyłem w trakcie seansu z niecnym atakiem snu, który nie pojawia się u mnie nigdy kiedy film mnie sobą porywa, a co najgorsze, odnosiłem wrażenie, że zmarnowałem czas i pieniądze, co w przypadku takiego nazwiska, a właściwie to nawet tych wszystkich nazwisk, bolało po trzykroć. Niemniej widziałem także, co prawda niewielu, ale jednak, zachwyconych tym filmem ludzi, czytałem ich entuzjastyczne, a przynajmniej pozytywne recenzje. Możliwe zatem, że miałem tylko słabszy dzień, że nie załapałem, spóźniłem się na odjeżdżający pociąg, tudzież nie dostrzegłem tajemnego pokoju widzianego tylko przez największe tęgie umysły, ale też za bardzo szanuję swój trenowany od lat gust filmowy, żeby go od tak obrażać i mamić kłamstwami. Cóż. Jest to dotąd chyba najgorszy film jaki widziałem w tym roku. Oczywiście biorąc pod uwagę rangę i skalę oczekiwań. Radzę więc dwa razy się zastanowić przed wyjściem do kina. Wielkich fanów Gilliama czeka więc duży i bardzo trudny test do zaliczenia. Ja go niestety oblałem, ciekaw jestem jak to będzie wyglądało u innych. Ode mnie leci póki co trója na szynach, i to też bardziej z sentymentu.

3/6

IMDb: 6,6
Filmweb: 6,3


niedziela, 8 czerwca 2014

Seks, przemoc i wymioty

Nimfomanka I i II
reż. Lars von Trier, DEN, BEL, FRA, 2013
245 min. Gutek Film
Polska premiera: 10-31.01.2014
Dramat, Erotyk



Lars von Trier zaczyna mnie męczyć. Wow, co za wstęp, co za wyznanie, ale on to rzeczywiście robi, serio. Być może to otaczający świat męczy mnie bardziej, przechodzę jakiś chwilowy kryzys, a Duńczyk po prostu dostaje rykoszetem, ale w zasadzie wszystko mi jedno co jest tego werbalną przyczyną. Facet mnie nudzi i już. Czułem się potwornie zmęczony i zniesmaczony tymi czterema godzinami emocjonalnych wymiocin jakimi mnie uraczono, co na swój sposób mnie zaskoczyło, gdyż mój wykształcony w bólach egocentryzm wspomagany wysokim progiem akceptacji na wszech kinematograficzne umysłowe dewiacje, zwykle dawał sobie radę z płodami tego artysty, a może raczej "artysty"?

Jednocześnie pragnę pochwalić w tym miejscu swoje odziedziczone chyba po przodkach przeczucie, które i tym razem zdało egzamin z wyróżnieniem. Otóż od początku darzyłem Nimfomankę wyrazistą niechęcią i celowo odkładałem ją na „innym razem”. W tygodniach jej kinowej świetności wyrzucałem ją z premedytacją z głowy, a jej recenzje omijałem szerokim łukiem. Moja bezczelna podświadomość ubzdurała sobie, iż obcowanie z tym filmowym, lekko obleśnym maratonem wcale nie będzie dla mej duszy przyjemnym doznaniem, i że w zasadzie to nic się nie stanie jeśli ją sobie daruję. Nawet przed Antychrystem tak źle się nie czułem, ani tym bardziej po nim, a nawet w trakcie, co jest wręcz aż fascynujące z punktu widzenia psychologii. Niemniej postanowiłem w końcu mieć Nimfomankę za sobą, ot, dla przyzwoitości i z szacunku do swojej fascynacji kinem, acz przyznam szczerze, że zupełnie nie chciałbym być w tym przypadku przyzwoity z czymkolwiek.

Dwie części, dwie wizyty w kinie, dwa bilety, dwa razy ból dupska, dwa razy potworny niesmak. Jestem wdzięczny wynalazcom szybkiego dostępu do Internetu, że ominęła mnie konieczność doświadczania tej gehenny z perspektywy kinowego fotela. Niestety, ale w domu na kanapie wcale nie było lżej. Potrzebowałem tygodnia, aby przebrnąć przez całość i kolejnych tygodni, aby wyrzucić z siebie jakieś umiarkowanie złożone i sensowne zdania. Acz zapewne i z tym średnio mi się udało.

Niemal za każdym razem na widok Charlotte Gainsbourg w tym projekcie przypominał mi się smak coli z czasów pierwszej komunii św. I tu kolejna zagwozdka. Czemu nie w Antychryście, czemu nie w Melancholii, tylko dopiero teraz? Lubię ją, akceptuję i generalnie szanuję, ale tu za cholerę nie mogłem za nią nadążyć. Ostatnią aktorką do której pałałem podobnymi stanami z pogranicza lęku i odrazy była chyba Shelley Duvall Lśnieniu. A nie, przepraszam, niedawno zrobiła to jeszcze Greta Gerwig we Frances Ha, acz w nieco innym charakterze. Grana przez Gainsbourg kobieta (Joe), permanentnie uzależniona od perwersyjnego seksu, robiąca ustami dobrze zapewne lepiej niż większość kobiet z którymi dotąd byłem, jest dla mnie kompletnie aseksualna, zupełnie odpychająca i budząca we mnie niechęć do jakiegokolwiek zbliżenia cielesnego. Ale tu akurat daję plusik Von Trierowi, właśnie za tą arcymistrzowską sprzeczność, bowiem zobrazowany przez niego seks nie jest ani ładny, ani też przyjemny dla oka i samczych zmysłów. Rzecz jasna nie zmieniło to postaci rzeczy i nadal obserwując posiniaczoną twarz Gainsbourg odczuwałem bezustanny jej przesyt na ekranie. Irytowała mnie swoją grą, wypowiadanymi zdaniami, mimiką twarzy. Delikatnie rzecz ujmując, nie jechaliśmy ze sobą po tych samych torach.

Podobało mi się za to jej młodsze wcielenie grane przez Stacy Martin. O tak, ta twarz, kurwiki w oczach, perwersyjny styl egzystencjalny, mimo, iż pozbawiony jakże pożądanych wypukłości z przodu, to jednak - tu już pełna zgoda - na męskim, prymitywnym i zwierzęcym instynkcie robiło to momentami wrażenie zgodne z jej kinematograficznym przeznaczeniem. Krótko mówiąc – z łóżka bym nie wygonił.

Jednak co do ulokowanego gdzieś w mocno przydługiej treści meritum, to męczyło mnie w zasadzie wszystko. Zwłaszcza przeintelektualizowane odczucie głębi, które siłą było wpychane wszędzie tam, gdzie w rzeczywistości woda ledwo zakrywała kostki. Mroczne intro z Rammsteinem w tle bardzo przypadło do me gusta i dawało nadzieję na miłe zaskoczenie, co prawda płonną, ale jednak. Niestety już kilka minut później czułem się przygniatany do ziemi kamienną kulą z wygrawerowanym nań napisem "absurd". Zupełnie obca, dotkliwie pobita i obszczana kobieta zabrana do domu samotnego mężczyzny od razu postanawia się przed nim uzewnętrznić i wyspowiadać, bez żadnych zahamowani wypróżnia się z całej swojej życiowej histerii, rzecz jasna bez pominięcia najbardziej intymnych i pikantnych szczegółów. Jej interlokutor (Stellan Skarsgard), który poniekąd jest także reprezentantem zaciekawionej widowni - znaczy się nas, oczywiście słucha jej z wielkim zainteresowaniem i skupieniem rysującym się na jego twarzy, czasem przerywając i wygłaszając swoje pseudo mądrości, które dziwnym trafem zawsze miały jakiś umoralniony związek z którymś z jej etapów opowieści. Wymuszone, sztuczne, infantylne. W ogóle nie podobał mi się taki sposób narracji. Rozumiem, że to była jedyna furtka do wnętrza filmu, ale mimo to, nie podobał.


Nimfomanka ma jednak trochę jaśniejszych momentów, co nie dziwi, bowiem w tak ogromnych ramach czasowych coś fajnego musi mieć przecież miejsce. Jest tu sporo klasycznego Von Triera znanego z jego wcześniejszych produkcji. Podobny styl ekspresji, charakterystycznie podzielone na rozdziały opowiadania, także ta jego pieprzność i skłonności do perwersji, choćby tylko intelektualnej, oraz naturalna nieprzyzwoitość i wulgarność do których już chyba wszyscy zdążyliśmy przywyknąć, lecz w tym konkretnym przypadku, ze względu na ogólny, seksualny charakter opowieści, były one tym bardziej widoczne, a przez to momentami chyba nader oczywiste. Brakowało mi trochę mocniejszych i piękniejszych kadrów, które w przeszłości często potrafiły zastąpić u niego nieco wydumaną treść, ale rozumiem, że miało być brzydko, brudno, sterylnie i odpychająco. Von Trier chciał obrzydzić nam seks i wmówić, że wcale nie jest on taki znów fajny jak nam się wszystkim wydaje np. oglądając masowo wychuchane i sztuczne pornole, oraz, że generalnie nie służy on do zabawy. Cóż. Żadne odkrycie. Niefajne może być nawet sto milionów złotych polskich jeśli tylko siądzie na nich ZUS i komornik, a nawet cycki Salmy Hayek jeśli spoczną w niewłaściwych dłoniach (czytaj - nie moich).

Duńczyk z seksu zrobił więc egzystencjalną ludzką tragedię, obdarzył cierpiennika traumą i przekleństwem wymieszanymi z dziewczęcą niewinnością. Przeplatają się ze sobą boska łaskawość i diabelskie nasienie. Z pozoru sprawnie żongluje emocjami, sztuką, biblią i prawami ulicy, ale kompletnie to do mnie nie trafiło. Nie tym razem. Nie skupił się na na rzeczywistych problemach, tylko na rykoszetach. Ukazanie uzależnienia w zasadzie od czegokolwiek musi mieć swój jakiś początek (tu mu się mniej więcej udało), rozwinięcie (również) i sensowne ujście w finale, w dodatku mądre, najlepiej z jakimś morałem, puentą, cokolwiek, a w tym przypadku niestety się nie zgrało. Myślę, że cały projekt w ogóle byłby dużo lepszy, a może nawet i mądrzejszy (choć niewiele), gdyby został skoncentrowany tylko w jednej części jako całości i gdyby wyrzucono z niego część zupełnie niepotrzebnych wątków, zwłaszcza ten z pracą w firmie „windykacyjnej”, no ale przecież musiano gdzieś upchnąć Dafoe.

O ile pierwsza część jeszcze się jakoś broni, o tyle znużenia jakie trafiło mnie w drugiej odsłonie nie dało się niczym sensownym wytłumaczyć. Nimfomanka wcale nie zniesmaczyła mnie perwersyjnymi scenkami z pogranicza sado-macho i soft porno (tu, to mam wręcz niedosyt;)), nie obrzydziła mnie też zbyt falluistyczna ekspresja, Lars von Trier zmęczył mnie głównie przenikliwą nicością. Mniej więcej tak właśnie wyobrażałem sobie ekranizację 50 twarzy Greya, a nie Von Triera biorącego na tapetę seks w czystej i ogołoconej z lukru postaci. Zamiast realnych problemów z seksem Joe miała problem po prostu z głową. Psychiatrzy, socjologowie i seksuolodzy zapewne znajdą z nim jakiś logiczny związek i doszukają się np. błędów w wychowaniu, lub w traumach dzieciństwa, ale dla mnie była to po prostu jebnięta i zepsuta baba, która lubiła ubarwiać swoje monotonne życie szybkim obciąganiem obcych fajfusów. Ciężko mi analizować, także dyskutować o zagadnieniu w jakiś szerszy, bardziej dogłębny sposób, bo też uważam, że nie ma się tu nad czym rozwodzić. Seks jest w tej opowieści tylko tłem, w dodatku marnym, aseksualnym i mimo wszystko nienaturalnym, także celowo skandalizującym, ale finalnie odpychającym, skupiającym się na głównie na męskich genitaliach i przedmiotowym traktowaniu kobiet jako narzędzia do celu.

Niemniej mimo wyraźnego rozczarowania będę trochę bronił Von Triera, gdyż w moich oczach uratowało go okrutne potraktowanie przez niego uczucia miłości, która została zgwałcona, obszczana i brutalnie pobita, przez co nie ma tu landrynkowych banałów, a koniec końców pozostaje widzowi zdrowy i przyjemny ból. Jak z w życiu. A ja lubię życiowe puenty i lubię jak boli. Pochwalę go też za kapitalną kampanię reklamową poprzedzającą premierę. Robienie dużego szumu wokół filmu, wywołanie skandalu jeszcze przed premierą, rozsądne miarkowanie emocji, perwersyjne uchylanie rąbka tajemnicy, kontrolowane wycieki do mediów, gra posterami, w tym akurat Von Trier nie ma sobie równych. Może i coraz mniej ma to wspólnego z ambitnym kinem, no ale niech ma, co królewskie. Przynajmniej jest ciekawie. Wolałbym jednak, aby powrócił do czasów, w których liczyła się głównie treść, a nie epatowanie tanią, coraz częściej niesmaczną, wideoklipową sensacją. Lars Von Trier niebezpiecznie zbliża się do poziomu Warsaw Shore.

3/6