wtorek, 13 maja 2014

Cześć i chwała bohaterom

Powstanie Warszawskie
reż. Muzeum Powstania Warszawskiego, POL, 2014
76 min. Next Film
Premiera: 9.05.2014
Dramat, Wojenny, Dokument



Męczy mnie dzisiejszy świat. Zwłaszcza ten doświadczany na trzeźwo, bo w asyście elementu baśniowego leżakującego sobie w mym organizmie idzie jeszcze jakoś wytrzymać. Niemal każdego dnia jestem brutalnie atakowany absurdem, kurestwem, upadkiem obyczajów i niedorzecznością spłodzoną w otaczającej mnie rzeczywistości równoległej. Utkane z zupełnie innej gliny zasady i wartości moralne ustami celebrytów i polityków mówią mi co jest dla mnie najlepsze, jak mam żyć, w co wierzyć i na kogo głosować. Po Europie zaś fruwa odziana w sukienkę i brodę miłościwie nam panująca poprawność polityczna, oraz moda na tolerancję i akceptację wszystkiego innego ode mnie samego, co mam już od urodzenia zakodowane w DNA, na amen. Jednocześnie ta sama otwartość i tolerancja plują na moje jestestwo według jedynej słusznej, dominującej we wszechświecie i jego najbliższych okolicach linii. Duszę się, serio, coraz częściej brakuje mi powietrza.

W naszej polityce ciągle te same ryje, od 25 lat. Prześcigają się w kolejnych kłamstwach i obietnicach, żeby tylko utrzymać się przy korycie i żeby utrwalać złodziejski system jaki sami niegdyś przy okrągłym meblu wspólnie uradzili. Zasady, wartości, etyka w które chciałbym wierzyć i mimo wszystko ciągle się ich doszukuję przy byle okazji, każdego dnia są na moich oczach boleśnie gwałcone, obrzygane i maltretowane. Wszystko to dzieje się w świetle fleszy i wycelowanych w nie obiektywów. Relacja live z powietrza, a na żółtym pasku trwa pieprzony wyścig medialnych szczurów, kto pierwszy obrzyga – ten zgarnia całą pulę. Wiara w uczciwość, sprawiedliwość i rdzenną moralność człowieka żyją we mnie już chyba tylko resztką sił, wspomagane dziecięcą naiwnością i nadzieją na nadejście lepszego jutra, które i tak nigdy nie nastąpi, wiem o tym doskonale. Ale ja ciągle wierzę i chcę wierzyć, gdyż jestem jednostką ułomną, z natury przegraną. Poza wiarą nic mi już innego nie zostało.

Czasem chciałbym być tym już przysłowiowym lemingiem, który z zasady nie interesuje się niczym szczególnym, wykłada swoje klejnoty na bieżącą politykę i tematy społeczno-obyczajowe. Z reguły posługuje się śladowymi ilościami świadomości, oraz wiedzy, a historia kojarzy mu się jedynie ze szkolną traumą. Gdybym był lemingiem, prowadziłbym prawdziwie sielskie życie. Zawsze ufał POlitykom, bo przecież dobrze o nich mówią w telewizji i ładnie im z oczu patrzy, więc to niemożliwe jest przecież, że mogą nas w czymś oszukiwać i mówić nieprawdę. Łykałbym bez zastanowienia wszystko to, co tylko palną z sejmowej mównicy. Zawsze głosowałnym zgodnie z linią partii promowanej w mainstreamie opcji politycznej, płacił wysokie podatki i cieszył jak szczeniak, kiedy otrzymałbym w banku wysoko oprocentowany kredyt na 30 lat. A kiedy dostałbym się w końcu do lekarza-specjalisty po odstaniu w rocznej kolejce, padłbym na kolana swojej państwowości i ucałował ją w stópki. Tyle wygrać! Zupełnie jak w Korei, tej północnej, gdzie ludzie nie wyposażeni w świadomość istnienia gdzieś poza granicami ich kraju innego, lepszego świata, nie mają także pojęcia o tym, że ich celem życiowym może być dążenie do poczucia na swych zmęczonych twarzach powiewu wolności, choćby tak ułomnej jak u nas, występującej w demokracji. Jest dobrze jak jest, bo tak mi mówią w telewizji i piszą w gazetach, tak też twierdzi mój wódz, pan i władca, więc po co zmieniać coś, co dobrze funkcjonuje? Tak, lemingi zdecydowanie są chodzącą definicją szczęśliwych ludzi. Coraz częściej im tego zazdroszczę, Koreańczykom z północy także. Po prostu nie mają pojęcia. Ja też chciałbym czasem nie mieć.


Wydawać by się więc mogło, że żyję w trudnych czasach, bez większych perspektyw na przyszłość, pogrążonych w ciemnościach, w których wszystko wkoło wykracza poza akceptowalne przeze mnie prawackie normy, ale w takim razie jak nazwać okres w którym żyli warszawscy powstańcy? Tragizm II WŚ, późniejsza wieloletnia sowiecka okupacja, czy można tamten realizm porównać do tego dzisiejszego? Jakże bardzo bledną przy nim nasze problemy dnia codziennego, a wręcz wydają się być śmieszne i mało poważne. Na film Powstanie Warszawskie, wyprodukowany przez Muzeum Powstania Warszawskiego według pomysłu Jacka Komasy czekałem z wielką niecierpliwością i nadzieją, także z gęsią skórką jaka towarzyszyła mi za każdym razem, gdy tylko przed oczami pojawiał się jego zwiastun.

Nie będę ukrywał, nigdy tego nie robiłem, są to moi bohaterzy. Powstańcy. Wybitne pokolenie, na którym ciągle staram się wzorować i u którego doszukuję się cnót wszelakich. Od A do Z. Jako urodzony Warszawiak wychowałem się na ich wielkości, niesplamionym krwią honorze i ofiarności i to pomimo tego, że raczej nie uczyli mnie tego w szkołach. Trochę wyniosłem z rodzinnego domu, gdzie zawsze dumnie wisiała na ścianach Kotwica Walcząca, trochę z bliskiego mi otoczenia przyjaciół, acz przyznaję, wpierw musiałem do tego po prostu dorosnąć. Sama historia mego niezwyciężonego miasta Feniksa napawa mnie dumą i cieszę się, że właśnie w jego granicach dane mi było przyjść na świat. Dlatego więc, gdy tylko przekroczyłem wczoraj linię kina, kiedy zatopiłem się w jego mroku i wreszcie zostałem uderzony pierwszymi pokolorowanymi oraz cyfrowo odrestaurowanymi kadrami, poczułem się tak, jakbym nagle znalazł się w świecie idealnym, przeze mnie wytęsknionym i ciągle podziwianym. W mojej Warszawie, tak pięknej, mimo, że zrujnowanej i zniszczonej, naznaczonej bólem i cierpieniem, ale jednak własnej, ukochanej, jedynej. Poczułem się wreszcie jak w domu, wśród swoich.

Cudowne uczucie. Nie wiem, czy ktokolwiek wychowany w innej bajce niż moja, będzie mógł podczas oglądania tego pierwszego na świecie filmu non-fiction poczuć choć w mikroskopijnej części to samo co ja. Chciałbym, aby to było możliwe, bo wtedy jego finalny odbiór byłby kompletny, o wiele pełniejszy, ale to już nawet nie o to chodzi. Niech każdy odbierze go po swojemu, naprawdę, nic mi do tego. Ja póki co cieszę się głównie z tego, że ten ambitny projekt w ogóle powstał, że bogate archiwum z okresu PW zostało zachowane, odrestaurowane i zmontowane w jedną, wspaniałą fabularyzowaną całość, która będzie cennym świadectwem wielkości i dążenia do niepodległości oraz wolności za wszelką cenę dla kolejnych pokoleń. Zdecydowanie warto czerpać z nich przykład, całymi garściami, zwłaszcza dziś, w dobie upowszechnionego zeszmacenia się i opluwania fundamentalnych świętości.

Cieszę się także dlatego, gdyż dzisiejsi wrogowie idei Powstania Warszawskiego, z reguły niedoinformowani i niedoczytani, dostali jak na tacy podane wzniosłe motywy jakimi kierowali się żołnierze AK, zwykli cywile i mieszkańcy zniewolonej stolicy. Dziś, wszyscy krytycy zasiadający w wygodnych fotelach, wyposażeni w wiedzę, którą nie dysponowało ani ówcześnie dowództwo, ani nikt inny, łatwo ferują wyroki i ślepo rzucają przed siebie oskarżeniami, według mnie zupełnie niesłusznie. Na szczęście film Powstanie Warszawskie skupia się na nieco innych aspektach. Omija szerokim łukiem tą od lat prowadzoną dyskusję i dotyka bardziej przyziemnych zagadnień, o wiele piękniejszych i tak jakby... ważniejszych. Pokazuje przede wszystkim człowieka, mieszkańca stolicy, żołnierza i jego dumę, odwagę oraz waleczność. Bez żadnej ściemy. W dodatku w niezwykle realistycznym w odbiorze kolorze.


Dzięki autorom powstańczej kroniki filmowej, których zadaniem było filmowanie przebiegu powstania, oczami ich obiektywów widzimy życie codzienne mieszkańców stolicy utkane z trudnych kart naszej historii. Zniewolone miasto zmęczone już wieloletnią hitlerowską okupacją postanowiło w końcu podnieść się z kolan i powalczyć o własną godność i honor. Wielu dzisiejszych przeciwników idei Powstania Warszawskiego powtarza jak mantrę, że miasto zostało siłą zmuszone do walki oraz przez szalonych dowódców za uszy zaciągnięte ku wrotom czekającej na nich śmierci. Pomijam fakt, że sam mógłbym tak zginąć, to jednak mamy do czynienia z niespodzianką (nie dla mnie, żeby nie było). Z wielkiego ekranu zewsząd biją uśmiechnięte twarze, pracowitość, poświęcenie dla idei, dla celów wyższych jakim jest interes państwa w potrzebie, także duma oraz chęć podjęcia walki mimo druzgoczącej militarnej przewagi wroga. Owszem, zarejestrowany przez kronikarzy PW materiał jest tylko małym wycinkiem z tamtych 63 dni walki na terenie całego miasta. Kamery rzadko zapędzają się na pierwszy front, częściej towarzyszą ludności cywilnej, przegrupowaniom batalionów i obserwują życie mieszkańców na barykadach. Wtedy nie można było sobie przyczepić kamery do kasku tak jak dziś GoPro i w jakości HD relacjonować wydarzenia. Ale według mnie kamery filmują coś znacznie cenniejszego z punktu widzenia współczesnego człowieka, coś niezwykle ważnego i pięknego zarazem - pokazują morale i kondycję psychiczną bohaterów tamtych dni.

"Aktorzy" powstańczej kroniki wydają się znacznie bardziej szczęśliwi i o wiele bardziej uśmiechnięci niż wszyscy wkoło w moim codziennym, porannym fabrycznym autobusie. Niebywałe. Zawsze mnie to uderzało najmocniej. Piąty rok wojny, tysiące ofiar leżących na ulicach, rozbite, wymordowane rodziny, permanentny brak pożywienia, wody i prądu, miasto zniszczone niemal doszczętnie, do tego ta towarzysząca im okropna niepewność jutra, poczucie zdradzenia i porzucenia, a jednak w tych ludziach tliła się niezwykła wiara i odwaga. Z podniesioną głową i z granatem w ręku szli na wroga, na pewną śmierć. Kto dziś by tak potrafił? Kto miałby odwagę? Niezwykłe pokolenie. Jedne na milion. Nikomu nie pozwolę go opluwać.

Ciężko było z tych zachowanych materiałów ułożyć coś sensownego, zwłaszcza w taki sposób, aby przyciągnąć widzów do kin. Producenci postanowili zaryzykować i ubrali całość w fabułę, która niczym klamra splata ze sobą w jedną logiczną całość setki różnych obrazów. Ok, nic wielkiego, ot, powołano do życia dwóch młodych braci, operatorów kamery. Dodano ich dialogi w tle, może czasem trochę i sztuczne, nienaturalne oraz krzywdzące obraz, ale to było absolutnie konieczne. Jedyny sposób, aby skutecznie przekazać dalej pałeczkę w sztafecie pokoleń. Co prawda potrzebowałem chwili czasu, by do tego typu ekspresji się przyzwyczaić, męczył też trochę dubbing, doklejone głosy, które w kinie rażą mnie od zawsze, ale i to również było nieuniknione. Trzeba to wszystko zaakceptować i mimo wszystko docenić trud jaki włożono w odwzorowanie wszystkich naturalnych słów, które w rzeczywistości padały wdzięcząc się przy okazji przed obiektywem. Z pewnością nie było to łatwe zadanie. Powinniśmy być więc dumni, nie tylko z bohaterów tamtych dni, ale też i z dzisiejszych producentów, ludzi, którzy stworzyli unikalny obraz w skali światowej. Jak widać, da się.

Obiła mi się wczoraj o uszy wypowiedź jakiegoś polityka, reprezentanta lewej flanki obyczajowej, dominującej na kontynencie, że z tą naszą zaściankowością, ciągłym taplaniem się w kartach z przeszłości i wystającym z butów Podkarpaciem znajdujemy się 70 lat za Europą, przez co jesteśmy jej naturalnymi hamulcowymi. Co ciekawe nie hamują jej nasze wysokie podatki, niskie dochody, bezrobocie, fatalna służba zdrowia, ani też niezwykle rozbudowana administracja publiczna, wszędobylska korupcja na szczytach władzy, afera za aferą i kolesiostwo. Nie, największym problemem z punktu widzenia pana Europosła oraz środowisk plujących na krzyż i polską historię jest nasza chęć czczenia pamięci bohaterów, narodowa duma i tożsamość jakiej się nie wstydzimy, z pewnością także cycki praczki od Cleo i odruchy wymiotne na widok brody Wursta. To są dziś największe realne problemy władzy oraz współczesnej Europy niechybnie dążącej do samounicestwienia. Zupełnie do niej nie pasuję i w pełni zgadzam się z Panem EuroOsłem, tak, mentalnie znajduję się 70 lat za Europą, czynię to zupełnie świadomie i jestem z tego dumny. A tak na marginesie, to my zawsze byliśmy jej częścią, nigdy na odwrót.

Film się skończył, światła zapaliły, otarłem podrażnione szronem me ślipia, z wielkim żalem i trudem wyszedłem z kina. Znów zacząłem dostrzegać zewsząd atakujące mnie brodate kobiety, a z wiszących bannerów spoglądały na mnie złowrogie podobizny Palikota i jego bandy. Poczułem się obcy w moim mieście. Jutro jak co dzień wstanę rano do pracy w której zmarnuję większość czasu ze swojego życia jakie, odnoszę wrażenie, byłoby pełniejsze, gdybym dla odmiany z karabinem w ręku i z hasłem "bij Niemca" promieniującym na twarzy biegł wzdłuż zniszczonych ulic tamtej Warszawy. Minęło 30 minut od końcowych napisów i już zacząłem tęsknić...

Nie wystawiam oceny. Nie potrafię. Tekst ten jest moim prywatnym hołdem, jednym z wielu, złożonym tamtej epoce i tamtym ludziom. Cześć i chwała bohaterom. Na wieki wieków. Amen.


niedziela, 11 maja 2014

Sex, kłamstwa i pająki

Enemy
reż. Denis Villeneuve, CAN, ESP, 2013
90 min. M2 Films
Polska premiera: 15.08.2014
Dramat, Psychologiczny, Thriller



Parę ładnych lat temu, a będzie ze dziesięć, zadzwoniła do mnie koleżanka i zapytała z przekąsem do słuchawki – „Artur, co ty robisz na wielkoformatowej reklamie wiszącej w Al. Jana Pawła II?” „Że o czym ty do mnie rozmawiasz kobieto?” – Odburknąłem wyraźnie zdumiony – „No sam zobacz. Wisi twój sobowtór”. Wsiadłem w samochód i pojechałem. Faktycznie, wisiał. No, może nie taki znów sobowtór, tylko podobny był trochę. Pewnie przez ten nos. Jakiś wymuskany model, nie pamiętam już co konkretnie reklamował, perfumy, czy jakąś sieciową ciucholandię, ale z twarzy mu patrzyło w taki sposób, jakby się urwał z gałęzi rodowej mego ojca. Reklamę po kilku tygodniach zdjęli i tyle widziałem swego „sobowtóra”. Szczerze mówiąc, w ogóle się tym nie przejąłem. Ot, wychodzę z założenia, że na te ponad 7 mld. ludzi, którzy co ranek budzą się gdzieś na świecie z obolałym łbem, musi być choć jedna osoba, której natura uformowała czaszkę w sposób podobny do mojej. To już nawet nie chodzi o cud, czy zjawiska nadprzyrodzone, lecz wynika to ze zwykłego rachunku prawdopodobieństwa.

Z nieco innego założenia wychodzi za to bohater najnowszego filmu Kanadyjczyka, Denisa Villeneuve – Adam (Jake Gyllenhaal). Otóż, ten z pozoru zupełnie zwyczajny wykładowca historii przez przypadek mierzy się z jakimś poleconym mu przez kolegę z pracy podrzędnym filmidłem, w którym ku jego niekłamanemu zaskoczeniu spostrzega, iż jeden z trzecioplanowych aktorów wygląda dokładnie tak samo jak on. Jakby odbicie lustrzane i to dosłownie. Rodzi się więc obsesja na jego punkcie. Następuje klasyczne i w pełni zrozumiałe szukanie informacji na jego temat w Internecie, oglądanie innych filmów z jego udziałem, w końcu rozpaczliwe zdobywanie adresu i telefonu, aż po narodzenie się w myślach chęci do bezpośredniego spotkania. Sytuacja wymyka się spod kontroli i przekracza kolejne fazy wtajemniczenia, oczywiście w końcu dochodzi do kontaktu, obaj panowie konfrontują ze sobą dwie własne bliźniaczo ukształtowane natury i ciała, przez co na zawsze zmienia się ich życie. Tyle w skrócie i tytułem wstępu, który bez obijania w bawełnę woła do nas już w oficjalnych opisach.

Przyznam się jednak szczerze, że film, a raczej jego późniejsza, o wiele głębsza i zupełnie niespodziewana przeze mnie jego interpretacja, mocno siadła mi na psychę. Wywróciła mą pierwszą, bardzo powierzchowną ocenę całości na lewą stronę, rwąc ją jeszcze po drodze na drobne strzępy. To właśnie głównie na tym etapie swojego nieco zawoalowanego procesu myślowego chciałbym się w tym tekście skupić, dlatego wybaczcie, ale będą spoilery, dużo spoilerów i generalnie poniższe akapity adresowane są bardziej do osób, które ten film już widziały. Także tego, sorry Polsko, czytasz na własne ryzyko. Reklamacji nie uwzględnia się.


Enemy, to jeden z tych obrazów, które ryją banię dopiero po napisach końcowych, kiedy to dochodzi do odbiorcy, czego właściwie był przed momentem świadkiem. Poświęciłem mu trochę czasu i z każdą kolejną minutą ze zdumieniem odkrywałem w sobie zupełnie nowe zapatrywanie się na jego finalny odbiór. Kilka razy byłem świadkiem kiełkowania się w mym lekko zagubionym umyśle nowej teorii, która prawym sierpowym wytrącała mi z rąk poprzednie odkrycia i tak działo się to kilka razy pod rząd. Z ręką na sercu napiszę, że nie pamiętam już, kiedy ostatnio jakiś film sprowokował mnie do aż tylu operacji przeprowadzonych na otwartym sercu. Tym bardziej mnie to fascynuje, bowiem Enemy w gruncie rzeczy nie jest dziełem ani wybitnym, ani też bardzo dobrym, nawet w żadnym fragmencie jego trwania nie można było tego choć w najmniejszym stopniu wymagać. A jednak ukłuł i zasadził ziarno chaosu. O co więc jest tyle bigosu?

Głównie o to, że Villeneuve, to wytrawny filmowy strateg. Zetknąłem się z nim po raz pierwszy cztery lata temu, przy okazji Pogorzeliska, które uplasowałem na drugim miejscu w całym mym filmowym roku 2010. Uderzył mi wtedy do głowy wyjątkowo mocno oraz lekko poprawił raz jeszcze niedawno przy okazji solidnego Prisoners (u nas jako Labirynt - ale nie chciało mi się o nim tu pisać). Po Enemy spodziewałem się więc dalszej kontynuacji jego świetnej passy, oraz być może czegoś nowego, czym mnie ponownie zaskoczy. I cholera, udało mu się, zrobił to. Bez fajerwerków, bez niepotrzebnej sztampy i wyolbrzymionych wykrzykników, za to z wytrawnym, bardzo intensywnym poprowadzeniem całej mocno frapującej mój umysł historii. Dzięki umiejętnie wkomponowanym w całość elementów charakterystycznych bardziej dla kina Lyncha, takich jak: niepokój, psychodelia, a nawet zalążki ocierającej się o surrealizm ekspresji, film momentami na myśl przywodził mi Zagubioną autostradę, co rzecz jasna należy uznać za komplement. Tego się akurat po Kanadyjczyku nie spodziewałem. Krótko mówiąc, facet urzekł mnie formą.

Ale i treścią także, acz ta nie jest taka znów oczywista. Na pierwszy, bardzo powierzchowny rzut oka wydaje się być nawet banalna, wręcz infantylna. Jednak z czasem zacząłem w poczynaniach reżysera dostrzegać ruchy niewidzialnej jego ręki, która imitowała przesuwanie konkretnej figury leniwie pełzającej po szachownicy. Po każdym zagraniu czekał na reakcję i kontrę swojego przeciwnika, czytaj - widza. Przyznaję, to była bardzo smakowita partia szachów, w której chyba jednak ostatecznie poległem, ale za to po wyrównanej walce. Dwie brodate (od wczoraj bojkotuje brody, zwłaszcza u kobiet) postacie, identyczne jak nomen omen dwie krople wody: Adam - historyk i Anthony - aktor, jedno miasto, trzy kobiety - żona w ciąży, piękna kochanka (moja nowa i aktualna miłość - Mélanie Laurent) i matka, oraz zmutowane, przerażające pająki ptaszniki (chyba), to tło, do momentami dusznej rozgrywki i przeprowadzonej psychologicznej debaty publicznej na temat umysłowej kondycji naszego zagubionego we własnym umyśle bohatera.

Opowieść celowo poprowadzona jest według szablonu, dzięki któremu można widza jak najdłużej utrzymać w przekonaniu, iż bliźniaczych facetów jest dwóch. Mnie dopiero w drugiej części, a nawet bliżej końca filmu zakiełkowała w głowie taka myśl, co może i nie świadczy o mnie zbyt dobrze, w sensie, że potrzebowałem na to aż tyle czasu, ale to nawet lepiej, że musiałem się z tym boksować nieco dłużej, gdyż przez to walka ta była o wiele ciekawsza. Sądzę też, że sam reżyser chciał na zasianej w głowie widza niepewności zajechać jak najdalej, może nawet i do samego końca, a po wszystkim zostawić go z rozsypanymi puzzle na podłodze. Masz, siedź tu teraz i układaj - rzekł wsuwając do swojej kieszeni kilka brakujących fragmentów układanki i nalał sobie piwa do oszronionej szklanki.


W dużej mierze właśnie na tym polega kino, które dąży do czegoś więcej niż tylko do miana dostarczyciela prostej, niezaawansowanej umysłowo rozrywki. Psychologiczne nawiasy wepchnęły Enemy w ramiona gry pozorów, epatowania większymi i mniejszymi kłamstwami, do permanentnego oszukiwania widza, zabawy w chowanego, ciągłego niedopowiedzenia oraz do pozostawiania po sobie licznych znaków i drogowskazów. Ale ja akurat lubię taką grę i interakcję z reżyserem. Dobry film musi mieć w sobie coś z szui i być skurwielem, trzymać w napięciu i pełnym skupieniu do końca, a zaraz po nim powinien cię jeszcze obrzygać.

Enemy naszpikowany jest przyjemną dwuznacznością oraz zmową tajemniczego milczenia. Villeneuve podążając z kamerą za postępującą głowie Adama obsesją na punkcie swojego sobowtóra, pozostawia za sobą liczne drogowskazy, które prowadzą widza (ale tylko tego bystrego) do finału. Sęk w tym, że za linią mety wcale nie jest lżej i jaśniej. Tu też nadal jest ciemno i duszno od nadmiaru kiełkujących w głowie interpretacji. Po seansie oraz chwili przemyśleń, puściłem sobie film raz jeszcze, by już w trybie szybkiego podglądu wyłapywać z obrazu już znacznie oczywistsze dla mnie oczywistości. I chyba właśnie dopiero wtedy ułożyłem sobie w głowie sens tej opowieści, acz rzecz jasna, pewności co do wyciągniętych w ten sposób wniosków mieć żadnej nie mogę.

Adam i Anthony są więc dla mnie jedną i tą samą osobą, konkretniej to Adamem, mężem i przyszłym ojcem, który w wyniku zalęgłych się w jego głowie lęków przed ogromną odpowiedzialnością, przed otaczającymi go kobietami i przed samym sobą, stworzył swoje alter ego i pozwolił mu zamieszkać we własnym umyśle. Klasyczne rozdwojenie jaźni. Przykładny mąż i wykładowca historii z aktorskimi ciągotami, który zdradza żonę z cycatą blondyną, uczęszcza do dekadenckiego sex klubu oraz prowadzi bardziej luksusowe życie, staje się antytezą dla nudnego profesora (teza). W wyniku postępującej konfrontacji obu światów dochodzi do wojny wewnątrz jego umysłu, przez co kumulująca się w nim teza i antyteza zaprowadza Adama na jeszcze wyższy poziom świadomości niszcząc po drodze wszystko to, co go otacza, łącznie z jego podświadomością.

Aby doprowadzić widza do takich, lub mniej więcej zbliżonych wniosków (sam nadal nie wiem, czy rozkminiłem wszystko jak należy), Villeneuve wzbogaca odbiór swoimi psycho wstawkami np. w postaci zmutowanych pająków, które najpewniej symbolizują paniczny strach Adama przed odpowiedzialnością, ojcostwem, małżeństwem i kobietami. Rozsypuje też na planie liczne drogowskazy, które w permanentnych ciemnościach prowadzą za rękę nasze zbłąkane szare komórki. Warto więc w tym filmie zwracać uwagę na detale. Na spacerującą kobietę z głową pająka, na liczne sieci pajęczyn, które ukazują się na ekranie w postaci pękniętej szyby samochodu, czy też w systemie okablowania miejskich latarni. Nawet zwykły plakat wiszący na trzecim planie wypożyczalni video coś sobą w tym świecie symbolizuje. Jest to wyborna zabawa w Sherlocka, w łączenie ze sobą porozrzucanych po taśmie filmowej przedmiotów i faktów, które po ostatecznym zebraniu do jednego pudełka dostarczają odbiorcy multum satysfakcji.

Denis Villeneuve po raz kolejny więc stworzył bardzo smakowity rarytas naznaczony własną pieczęcią jakości, który z wielką rozkoszą wierci dziurę w naszych głowach. Podczas tego mozolnego procesu świdrowania ani przez moment nie pozostawia swych odbiorców w spokoju. Bawi się w najlepsze naszą bezradnością. Klincz ten trwa do momentu, kiedy odbiorcy uda się w końcu przebrnąć przez cały w imponujący sposób rozbudowany tor przeszkód. Nieskrywana satysfakcja z osiągnięcia mety dodaje filmowi tylko uroku. A że to nie będzie lekka i przyjemna przebieżka, reżyser zdradza nam to już na samym początku serwując złotą myśl: "Chaos, to nierozszyfrowany porządek". Świetne, intensywne, duszne i absorbujące kino, ale nie potrafię go ocenić wyżej niż na czwórkę. Najgorsze jest jednak to, że nie umiem teraz tego racjonalnie wytłumaczyć. Po prostu cieszę się, że mam ten film już za sobą.

4/6

IMDb: 7,0
Filmweb: 6,5