poniedziałek, 31 marca 2014

Kara za dobre zło

Borgman
reż. Alex van Warmerdam, HOL, BEL, 2013
113 min. Alter Ego Pictures / Film Point Group
Polska premiera: 28.02.2014
Thriller, Dramat, Psychologiczny, Surrealistyczny




Zło, jako jedna z dwóch podstawowych kategorii moralnych, obok dobra, od zarania dziejów jest motorem napędowym ludzkości. Wszystko kręci się wokół nich i poddaje się bezustannej selekcji. Definiowane jest różnie. Z chrześcijańskiego punktu widzenia, zawsze ma wymiar osobowy. Zło przyszło na świat wraz z grzechem pierwszych ludzi, którzy wtedy i dziś, oczekują boskiego zbawienia, przyjścia nowego świata bez zła, cierpienia i śmierci. Zło to także pewnego rodzaju stan nieistnienia, duchowej nieobecności lub zakłócenia dobra rozumianego jako stan, w jakim Bóg chce, aby rzeczy się znajdowały. Ja ponadto uważam trochę tak jak Ghandi, który mówił, iż dobro i zło po prostu muszą istnieć obok siebie, a człowiek musi dokonywać ciągłego wyboru. Zło jest naturalną przeciwwagą dla dobra, które potrzebuje jego stałej obecności, by móc się rozwijać i umacniać na świecie oraz w ludziach. Świat pogrążony tylko w źle, lub tylko w dobru, nie ma racji bytu. Jest pozbawiony całkowitego sensu.

Tą zależność najlepiej obrazują dziecięce bajki, raczej te starsze, wyposażone w pierwiastek moralny i edukacyjny, w których obok dobrych bohaterów występowały często ci z gruntu źli, którzy poprzez swoją niecną postawę pomagali zrozumieć małym widzom istotę dobra oraz przebieg jego granic. Odwieczna walka dobra ze złem toczyła i toczy się nadal na wszystkich możliwych płaszczyznach sfery naszej bytności. Połamali sobie na niej zęby filozofowie, myśliciele, pisarze i naukowcy. Także filmowcy. Zrozumienie istoty zła jest kluczem do rozszyfrowania tego niezwykłego filmu, jaki siedzi mi w głowie już od kilku tygodni. Borgman, bo o nim mowa, wstrząsnął ubiegłorocznym festiwalem w Cannes, a i nie jednym kinomanem na świecie. Jest odważną, pełną absurdalnej treści opowieścią o dobru i źle, która z pomocą szczypty niedorzecznego i czarnego humoru stara się wbić do głowy odbiorcy te dwie odwiecznie skłócone ze sobą moralności, oraz wyznaczyć ich granice względem siebie na tle współczesnej etycznej degrengolady.

Holenderski film na myśl przywodzi mi inne dwa, mocno jaskrawe kinematograficzne skojarzenia. Niestety nie tylko mi, bowiem piszą o tym niemal wszyscy, zatem nici z oryginalności. Borgman w swojej konstrukcji przypomina greckiego Kła (Kynodontas) z 2009 roku, nawet bardzo, a w ogólnej tematyce - głośne Funny Games Michaela Hanekego. Z ogromną swobodą czerpie pełnymi garściami z obu źródeł, chętnie sięga po grecki humor i absurd, oraz po austriacką okrutną dosłowność i hermetyczność, finalnie płodząc coś pomiędzy, coś niezwykle świeżego i niebanalnego, oraz równie trudnego w odbiorze. Bynajmniej nie jest to film dla każdego. Nie będę się jednak silił na próbę zdefiniowania jego docelowego odbiorcy. Tego typu kino tapla się w trudno dostępnej dla przeciętnego widza ekscentrycznej głębi, którą tylko centymetry dzielą od błędnej interpretacji powstającej poprzez powszechne niezrozumienie. Przez to często szufladkowane jest jako pseudointelektualny, stylistyczny bełkot, na szczęście w tym konkretnym przypadku byłoby to mocno krzywdzącą tezą. Załóżmy więc z czystej wygody, że film ten adresowany jest do ludzi, którzy nie mają w swoim zwyczaju zatrzaskiwania drzwi przed trudnymi tematami, których do końca nie rozumieją, lub też celowo nie chcą zrozumieć.


Kim, a może jednak czym jest tytułowy Borgman? Trudno to jednoznacznie określić. Poznajemy go w niejasnych i zupełnie absurdalnych okolicznościach. Pierwsze rozsądne domysły i propozycje lęgną się w głowie dopiero po końcowych napisach. Najczęściej czyta się, że Camael Borgman jest chodzącą, nieokrzesaną definicją zła, które jest bardzo blisko ludzi, w nas samych, w domu, na ulicy, w telewizji, po prostu wszędzie. Pojawia się znikąd, przyjmuje różne postacie, nie tylko ludzkie, ale i zwierzęce. Niepostrzeżenie zasadza owoc zepsucia, po czym go stale podlewa i pielęgnuje zbierając na końcu pokaźne żniwo. W tym konkretnym przypadku przyjmuje postać bezdomnego, potem ogrodnika, który zjawia się w normalnej z pozoru rodzinie, acz tych z gatunku nieprzyzwoicie bogatych. Sam jednak do ich domu nie wchodzi. Próbuje, stosuje różne chwyty i sztuczki, ale bez oficjalnego zaproszenia choć jednego domownika, nigdy nie zawita do ich świata oraz umysłów. Tak było i jest od narodzin ludzkości. Człowiek, nawet najokrutniejszy i najbardziej zepsuty nigdy nie rodzi się z gruntu zły. Dopiero z czasem zaproszone przez niego, często przypadkiem zło przejmuje nad nim kontrolę.

Imię Borgmana to Camael - Anioł, który widzi Boga. To ciekawy trop, myślę, że nieprzypadkowy. Jest tu wiele takich biblijnych smaczków, które warto rozwinąć. Camael był jednym z siedmiu archaniołów. Tym od dobrych życzeń, ale także anioł wojny, przywódca innych aniołów, którzy wypędzili Adama i Ewę z Edenu. Miał też bronić ludzkość przed demonami i przynosić światu sprawiedliwość oraz błogi balans pomiędzy dobrem i złem. Filmowy Borgman właśnie sprawia wrażenie istoty o podobnych właściwościach. Jest może i zły, bo przecież czyni zło, lecz nie od razu i nie tak znów dosłownie. Odnosi się momentami wrażenie, że kierują nim jednak, jakby nie było, zupełnie czcigodne przesłanki. Aż się na usta ciśnie w tym miejscu Faust: "Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro".

Holenderski reżyser, Alex van Warmerdam robi bardzo wiele, by nic w tej opowieści nie było zupełnie jasne oraz jednoznaczne, a aura mrocznej tajemniczości i niezrozumienia rozpościera się od początku do końca, a nawet dalej, bowiem na długo po seansie byłem nadal sam z tym potwornym rozgardiaszem błądzących i pędzących jak plemniki w szyjce macicy myśli. Ale ja akurat lubię taki trening.

Obcy mężczyzna zjawia się więc w wypasionym domu młodego małżeństwa, Mariny i Richarda, rodziców trójki małych dzieci. Używając naczelnej ludzkiej naiwności - współczucia, zdobywa zielone światło do mozolnego trucia w głowie Mariny. Łamie ją jako pierwszą i wzbudza w niej zaufanie. To początek demontażu monolitu całej rodziny, która jak się z czasem dowiadujemy, wcale nie jest ze sobą szczęśliwa. Borgman, to w pewnym sensie także satyra, wymowny prztyczek w nos wymierzony nowobogackim społeczeństwom konsumpcyjnym uganiającym się za dobrobytem i żyjącym z dala od naczelnych zasad moralnych. Ogromne wille oddzielone wielkimi murami od plebsu są oazami bogactwa i zepsucia, królestwem pozornego szczęścia. Marina i Richard mają dosłownie wszystko, piękny dom, zdrowe dzieci, własnego ogrodnika, opiekunkę do dzieci, pieniądze i spokój, lecz pomiędzy nimi brakuje miłości, nie ma też Boga. Ok. Nie musi być w każdym domu, zwłaszcza tam u nich, w Beneluxie, ale jak go zwał, tak zwał. Dzieci pozbawione są bliskości rodziców i domowego ciepła, a mąż i żona - bliskości intymnej. Coś się w tym domu wali i wisi na włosku, ale dostrzegamy to dopiero z czasem. Pojawienie się w ich domostwie Camaela tylko przyśpiesza nieunikniony rozpad. Borgman ogołaca ich "szczęście" ze sztuczności i wskazuje popełnione przez nich błędy. Z humorem, dystansem, ale koniec końców, także z drastyczną i bolesną dla nich samych dosłownością. Zło zatem i poniekąd czyni dobro. Jest to jeden z wielu paradoksów w tym filmie. Może i zło jest złem w czystej postaci, ale zachowując swoją bezlitosną konsekwencję, demaskuje fałsz i obłudę, niczym Pan Bóg rozprawia się ze swoimi zbłądzonymi owieczkami.


Kiedyś czytałem, że kiedy szatan chciał przestraszyć Ojca Pio, przychodził do niego pod postacią psa. To również ważny motyw w filmie. Widzimy przynajmniej trzy sceny, w których pojawiają się posłuszne Camaelowi psy. Ale Borgman to także film o sile manipulacji. W modelowy sposób, oraz z lekkim przymrużeniem oka udowadnia jak łatwo można złamać człowieka. Jak na niego wpłynąć, jak go należy podjudzać, sterować nim, aby szybko osiągnąć swój cel. Jednak zło samo w sobie potrzebuje również pomocy. W pojedynkę nie zawsze może zatriumfować nad zagubioną ludzką jednostką. Do zadań specjalnych Camael używa swojej mini armii podległych mu ludzi(?), istot, czy też innych upadłych aniołów. Pozbawieni emocji i uśmiechu na twarzy, z zabójczą precyzją realizują każdy misterny plan swojego szefa. Ze stuprocentową skutecznością eliminują napotkaną na swojej drodze przeszkodę, co przyznaję, uposaża tą szaloną opowieść w niezwykły urok osobisty. Sposób w jaki rozprawiają się z ludźmi, którzy krzyżują ich plany, to po prostu majstersztyk i potęga czarnego, sarkastycznego humoru, który wydaje się wywodzić z najlepszej, skandynawskiej szkoły absurdu. Ogląda się to momentami wybornie, a duet Ludwig-Pascal, ubrany w nienagannie skrojone garnitury, do złudzenia przypominał mi duet ze starego teledysku Orbitala - The Saint ;)

Niezwykły jest to film. Jestem nim szczerze zachwycony. To jedna z tych opowieści, w których nic nie jest oczywiste i jednoznaczne, a jedyne co może przyhamować odbiorcę w procesie chaotycznej interpretacji, to jego ograniczenia umysłowe i wyobraźnia. Z chęcią sięgnę po niego po raz drugi i trzeci, bo jest jeszcze kilka motywów oraz scen, których za pierwszym razem nie rozgryzłem i które chciałbym być może zrozumieć na nowo. Van Warmerdam stworzył dzieło, które wcale nie umiera po końcowych napisach, ono po nich dopiero się rozpoczyna na dobre. To nie jest film, który tak jak książkę można otworzyć na dowolnej stronie i ją po prostu przeczytać. Borgman wsiąka w umysł widza i jątrzy do utraty sił. Jego lub jej. Odziany w surrealistyczne szaty pozwala na jazdę bez trzymanki, na wszystko, nawet na użycie najbardziej absurdalnych terminologii. To cholernie wygodne dla autora, dla widza zresztą również.

Z perspektywy czasu niezwykle symptomatyczną wydaje się być teraz scena początkowa filmu, w której (spoiler alert!) widzimy urządzone polowanie przez m.in. księdza na czające się pod ziemią zło w ludzkiej postaci. Na tym etapie sam dopingowałem złu i życzyłem, aby przetrwało. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jest tym, czym obecnie myślę, że mogło być. Było dla mnie zupełnie obce, ale gdy później zostało w jakiś sposób ujarzmione i określone, można było żałować swojej początkowej "sympatii". Zło trzeba umieć okiełznać, poznać wpierw dobro, potrafić nad nim panować, dopiero potem można zacząć z nim walczyć. Edmund Burke rzekł kiedyś, że "aby zło zatriumfowało, wystarczy, by dobry człowiek niczego nie robił". I Borgman mówi mniej więcej to samo. Bezkompromisowo łamie ludzką naiwność, ośmiesza jego bierność, lenistwo, wytyka duże grzechy i małe grzeszki. Osiąga swój cel, tak jak zawsze, tryumfując na końcu, w dodatku powiększając swoje szeregi i karząc dobrych ludzi za to, że nie wiedzieć czemu, chcieli być źli. Trochę złowieszcze, bo jednak jednostka przegrywa, trochę komiczne, bo robi to w sposób co najmniej kuriozalny, no i na koniec pozostawia widza z niedotlenieniem mózgu. Majstersztyk. Kino jedno na milion.

5/6

IMDb: 7,0
Filmweb: 6,3


niedziela, 16 marca 2014

Zęby tanio kupię

Tylko kochankowie przeżyją
reż. Jim Jarmusch, USA, FRA, GER, GBR, 2013
122 min. Gutek Film
Polska premiera:  7.03.2014
Dramat, Romans




Wiecie jaka jest przewaga kochanki nad żoną? Tą pierwszą widuje się zawsze w pełni gotowości, perfekcyjnie przygotowaną, odzianą w najlepsze łaszki i kuszącą bieliznę, oraz, co najważniejsze, stęsknioną do seksu. Żona zaś fruwa na mopie po domu bez makijażu, ślęczy przy garach i małym dziecku, cały urok i fascynację diabli zabrali, tak jak nasze składki w OFE. Schadzka kochanków, raz, dwa razy w tygodniu, czy nawet miesiącu, to istny teatr, w którym każda ze stron pokazuje swoje najlepsze strony i odgrywa tylko najlepsze role. Podczas tych krótkich epizodów można być czułym, romantycznym, dowcipnym, tajemniczym i wiecznie naiwnym, kim tylko się chce i co dusza zapragnie. A na co dzień w domu wychodzi z człowieka wszystko, każdy jego podły mezalians, rozleniwienie oraz życiowe znudzenie. Kto nie ma więc kochanek, ten traci to, co w miłości może być najpiękniejszego.

To tak a propos tytułu, który bardzo przypadł mi do gustu. Po obdarciu go w pierwszej chwili z taniego banału, do głosu dochodzi jego drugie dno. Do bólu prawdziwe, oraz na swój sposób bezczelne.

Siedzę tak teraz nad tą ledwie napoczętą białą stroną w Wordzie i od dobrych już kilkunastu minut wraz z tym mym nieodłącznym w takich sytuacjach wielkim grymasem rysującym się na mej twarzy zastanawiamy się wspólnie, jak to wszystko u licha napisać, aby z jednej strony trochę pochwalić Jarmuscha, ale też, żeby jednocześnie go zjebać? Tak, zjebać, bo mnie zirytował. Facet, którego szczerze cenię, wielbię i szanuję praktycznie od zawsze, od Nieustających wakacji, geniusz, którego z całego artystycznego dorobku przegapiłem dotąd jedynie dwa filmy, a średnia moich ocen wszystkich pozostałych, według Filmwebu, oscyluje w granicach mocnej ósemki, nagle na moich oczach zaczyna zjeżdżać już do zajezdni. Problem w tym, że ja nadal chcę jeszcze pojeździć po nocnym mieście pełnego wszech wykolejeńców, życiowych outsiderów, marzycieli i niepokornych dusz.

Na dość mocno zaoranego zarówno przez publikę, jak i krytyków, może i trochę przeintelektualizowanego The Limits Of Control jakoś się jeszcze nabrałem. Serio, podobał mi się. Świetnie odnalazłem się w tym nieco naburmuszonym intelektualizmie, który poprzez swój mało zrozumiany bełkot przywiał coś dotąd zupełnie nowego, ale jednocześnie pasującego do tej jego leniwej filozofii zrodzonej w offie i undergroundzie. Ale tym razem już tak łatwo nie poszło. I teraz tak się zastanawiam, czy to po prostu ja już powoli wyrastam z jego sposobu patrzenia na świat i kino, czy może jednak to Jarmusch pojechał tym razem o jeden most za daleko? Tylko kochankowie przeżyją poza niekwestionowaną klasą w jaką bez wątpienia zostały wyposażone, wydają mi się filmem skażonym klimatem oraz ekspresją, przy których świetnie odnajdą się głównie hipsterzy, freeganie i pospolite emo-pryszcze skrywające się przed całym światem pod zaczesaną na oczy grzywką i które ciągle zadają sobie pytanie - jak żyć? Myślałem, że Zmierzch na tej wampirycznej płaszczyźnie nie będzie miał sobie równych, a tu zonk. Pozycja niekwestionowanego lidera została lekko zachwiana i to przez podmuch ze strony zupełnie najmniej spodziewanej. Kto by pomyślał.

Czuję się więc trochę rozczarowany. Niespecjalnie spodziewałem się tego po Jarmuschu. Tym bardziej, że przyjął naprawdę świetną pozycję wyjściową. Mocno inspirował się Pamiętnikami Adama i Ewy Marka Twaina, opowieścią o dziejach pierwszych ludzi, mocno od siebie odmiennych istotach, których miłość narodziła się dopiero po wielu latach. Ewa była bardzo ciekawa świata, dążyła do poszerzania swej wiedzy, uwielbiała mówić i dyskutować o wszystkim, starała się także uzyskać przyjaźń i akceptację w oczach z początku zupełnie niezainteresowanego nią Adama, który w odróżnieniu od Ewy, był cichy i spokojny. Nie znosił jej gadulstwa, a raj bez tej męczącej kobiety uważał za o wiele szczęśliwsze miejsce. Moja krew.


W tej filmowej opowieści jest rzecz jasna nieco inaczej, ale kręgosłup moralny Twaina został w pewnym sensie zachowany. Różnice są jednak oczywiste. Przede wszystkim biblijne korzenie Adama i Ewy zostały wzbogacone o miks prasłowiańskich wierzeń ze współczesną pop-legendą o wampirach, która niewiele ma już dziś wspólnego ze średniowiecznym pierwowzorem. Nasza para jest więc wampirycznym i nowoczesnym małżeństwem (bodaj czterokrotnym) bardziej w stylu hipster-vampyre. Oboje są słabi, zmęczeni życiem, sobą, ewolucją, tymi wszystkimi zmianami do jakich dochodziło na przestrzeni wieków, że aż żyją oddzielnie w swoich samotniach. Ewa w marokańskim Tangerze, Adam zaś w wyludnionym i nieco apokaliptycznym Detroit wraz ze swoim instrumentalnym inwentarzem. Wampir płci męskiej jest zdecydowanie znudzony swą nieśmiertelnością, która w z zderzeniu z dzisiejszym otaczającym go światem, dostarcza mu samych rozczarowań. I to akurat mi się podobało. Wampir, przynajmniej ten literacki, ale też i kinematograficzny, przyzwyczaił nas do tego, że jest wszechpotężny i silny. Wystarczyło jednak osadzić go w naszym świecie współczesnym, by ogołocić go z całej historycznej zajebistości. Widzimy go zupełnie bezbronnego. Wcale już nie chce odkrywać świata, współtworzyć go, cieszyć się jego pięknem. Woli siedzieć sam w domu, bawić się swoimi drogimi gadżetami i fanaberiami, oraz popijać drinki przyrządzone z kupionej na czarnym rynku krwi. Jest XXI wiek, dziś już nawet wbijanie się głodnymi kłami w gładkie szyje spolegliwych mu niewiast jest passé. Jest to dość znamienne i zabawne zarazem, że i te transylwańskie poczwary uległy modzie na poprawność polityczną. Przepraszam najmocniej sir zombie, że się Panu wbiłem kłami w szyję, to z głodu. Jeśli jednak Pan żywi do mnie urazę, może Pan wnieść skargę do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasbourgu. Sic!

Niemniej doskonale rozumiem Adama (sorry, ale to nim będę się częściej posługiwał niż Ewą, która nie przypadła mi specjalnie do gustu). Przede wszystkim podoba mi się jego alienacyjny i bezkolizyjny sposób istnienia. Nie lubi ludzi, unika ich, woli siedzieć w domu i tworzyć muzykę. Sam mam często podobnie. Po całodniowym użeraniu się z debilami na niwie służbowej, marzę jedynie o swoim kącie, błogosławionej oazie bezpieczeństwa, w której jestem sobą, a przede wszystkim, sam ze sobą. Lecz taki wampir z tymi wszystkimi idiotami musiał użerać się całymi wiekami. Co prawda dla niego jeden wiek jest mniej więcej tym, czym dla zwykłego śmiertelnika zerwanie ze ściennego kalendarza kolejnej kartki z miesiącem, ale i tak jakby się nad tym pochylić i głębiej zastanowić, nieśmiertelny krwiopijca ma przejebane. Czaicie tą częstą zmianę trendów w modzie, sztuce, muzyce i polityce? Weź tu się w tym wszystkim połap. Mi wystarczy, że wejdę na MTV i już wiem, że nie ogarniam tego świata, a co dopiero on.

W tym też miejscu pragnę nawiązać do pierwszego akapitu, w którym to udowadniałem wyższość kochanki nad żoną. W chwili kryzysowej u wampirów następuje gorące łącze pomiędzy Tangerem i Detroit, które przeistacza się we wspólną schadzkę naszych kochanków. Ona przylatuje do niego i tak po prostu się kochają, grają w szachy, jedzą lody z czystej krwi i słuchają jego muzyki, czyli wszystko to, co kochankowie robić powinni, a na co zwykle nie mają już ochoty i czasu małżeństwa (ludzkie) z kilkuletnim stażem. Adam i Ewa także rozmawiają, ale dialogi tym razem nie są najmocniejszą stroną u Jarmuscha, co także należy zakwalifikować do wcale nie krótkiej listy rozczarowań. Z drugiej jednak strony, o czym mają niby ze sobą gadać po przeżyciu wspólnie kilkuset lat? Cisza panująca między nimi, zwłaszcza podczas ich nocnych przejażdżek Jaguarem po pustych ulicach Detroit jest akurat bardzo wymowna i piękna w swojej prostocie. Całość ich werbalnych wynaturzeń zdaje się odbywać w typowo jarmuschowym klimacie - nieśpiesznym. Czasem aż za bardzo, ale to akurat od zawsze był popisowy numer Amerykanina z Ohio. Przywykłem, z czasem nawet polubiłem, ale tym razem niestety trochę męczyło.


Jarmusch poskąpił też widzowi swojego sytuacyjnego humoru, po jaki przecież lubił dotąd sięgać. Tzn. występuje, ale tylko w śladowych ilościach. Nie jest to jednak zarzut z mej strony, absolutnie, ale też odnoszę nieodparte wrażenie, że gdyby zamiast konającego Johna Hurta wcisnąć po raz kolejny Billa "Fucking" Murraya, to byłoby ciut lepiej. Możliwe jednak, iż jest to tylko nic nie wartą, śmiałą, niepopartą żadnym wartościowym argumentem tezą z gatunku tych roszczeniowo-życzeniowych.

Jednak największym moim zarzutem jest fakt, że jeszcze przed seansem wiedziałem o tym filmie dosłownie wszystko. Tak. WSZYSTKO. Rzecz jasna jeszcze nie miałem wtedy o tym pojęcia, stąd właśnie ten zawód, o nim konkretnie w tym miejscu mówię. Mój głód oczekiwań był wprost proporcjonalny do wampirycznego bólu jaki się w nich rodził na widok ludzkiej krwi. Albo nie. Powiem inaczej. Zwiastuny filmu, oraz dostępne teksty i recenzje opisujące treść tej wampirycznej love story, wraz z połączeniem mojej znajomości warsztatu reżysera sprawiły, iż z każdą kolejną minutą projekcji nie odkrywałem niczego nowego, niczego o czym nie wiedziałbym już wcześniej. Film wydaje się tylko rozwinięciem trailera wzbogacony o kilkanaście dłużyzn. Nic więcej. Szkoda.

Ale żeby nie było, że tylko krytykuję. Film generalnie mi się podobał i uważam, że jest udaną, dość zjawiskową produkcją, zdecydowanie wartą zarejestrowania w naszych czachojebach, tylko nieco przereklamowaną. Intelektualna głębia w niej zawarta jest tym razem trochę za płytka, albo też to ja nie potrafiłem jej prawidłowo odczytać i przetrawić na swój sposób. Film co prawda porusza szalenie cenne dla ludzkości obszary naszego jestestwa. Jest to opowieść zarówno o trudnej miłości, o nostalgiach i tęsknotach za starymi-lepszymi czasami, za utraconą młodością i wiarą w świat oraz ludzi, za pierwszą miłością, pocałunkiem, rypankiem, także o znamiennym odczuciu odmienności jaka nam towarzyszy przeglądając się w lustrze teraźniejszości. Ale przede wszystkim, porusza w bardzo przyswajalny sposób problem relacji damsko-męskich, który zawsze jest na czasie. Klasyczne zmęczenie materiału, przekleństwa wierności oraz małżeńskiej przysięgi: "i nie opuszczę cię aż do śmierci" zestawione są z potęgą miłości, która nie uznaje żadnych kompromisów.

Zakończenie tej wampirycznej ballady jest jednak na swój sposób optymistyczne. Wampiry wracają do swych korzeni. Po to właśnie zostały zrodzone, w grzechu i w przekleństwie tego świata. Nie, żeby były wiecznie zmęczone, znudzone i niegroźne, oraz żeby kupowały krew na ebayu, tylko po to, aby wysysać A Rh+ z szyjnych aort niewinnych i pięknych młodych ludzi. Nie warto udawać kogoś kim się nie jest. Proste? Aż za bardzo. Mam więc szczery problem z finalną oceną filmu. Raczej się nim wszyscy zachwycają, a ja jakoś nie potrafię paść przed nim na kolana. Nawet tak bardzo chwalona muzyka mnie nie porwała. Słuchałem jej kilka razy, niby jej noise'owe tło pasuje do całości, ale jako meloman już ją przecież przerabiałem. Niestety, ale nie trąci świeżością. Fajne są za to zdjęcia, jak zawsze, także odwzorowanie mrocznego klimatu, oraz wspaniałych, narkotycznych wręcz doznań towarzyszących aplikacji świeżej i czystej krwi. Jest tu wiele zacnych smaczków, które warto docenić i uwypuklić, ale całość niestety, zajeżdża lekkim banałem. Odczekałem kilka dni, żeby przetrawić kochanków, ale efekt nadal jest ten sam - raczej rozczarowanie. Z wampirycznej epopei już bardziej podobał mi się Wywiad z wampirem, co na swój sposób jest trochę smutne. Jarmuschowi krwiopijcy nie mają jaj, mają powybijane zęby. Są za bardzo ludzkie. Za bardzo do nas podobne. Zbyt delikatne i zupełnie bezbronne. Wolę je podziwiać na tle np. XX wiecznego Londynu. Za mało okultyzmu i spirytyzmu, za dużo hipsterstwa. Słaba czwórka z minusem. Zaniepokojenie aktualną kondycją i formą Jarmuscha właśnie zasadziło w mojej głowie małe ziarenko niepewności. Oby nic z niego nie wyrosło.

4/6

IMDb: 7,6
Filmweb: 7,5



niedziela, 9 marca 2014

Rzymskie nostalgie

Wielkie piękno
reż. Paolo Sorrentino, ITA, 2013
142 min. Film Point Group
Polska premiera: 07.02.2013
Dramat


Oktawian August - pierwszy cesarz rzymski rzekł kiedyś, iż "Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu". W rzeczy samej, układ ówczesnych dróg wybudowanych przez Rzymian był jednym z ich największych inżynieryjnych osiągnięć. W wielu dzisiejszych zakątkach świata nadal jest to marzeniem ściętej głowy, także w Polsce. Dzięki siedemdziesięciu tysięcy kilometrom połączeń ułatwione było szybkie przemieszczanie się legionów, kupców, oraz przy okazji także barbarzyńców, a każda wybudowana droga prowadziła bezpośrednio do, lub przez wieczne miasto. Przy brukowych alejach były ustawiane kamienie milowe, a na skrzyżowaniach umieszczano kapliczki poświęcone duszom zmarłych. Oglądając Podziwiając (Wielkie piękno się nie ogląda, je się podziwia), także słuchając towarzyszącemu mu wielogłosowych utworów liturgicznych, muzyki klasycznej wymieszanej czasem z tą współczesną, taneczną i nostalgiczną odnosiłem dziwne wrażenie, iż pokonując wraz z głównym bohaterem każdy kolejny kilometr drogi, każdy odcinek utkany z fragmentów jego życia, wiodący również naszymi, polskimi, dziurawymi asfaltami ozdobionymi płaczącymi wierzbami przy jej krawędziach, odkrywam w sobie, także w życiu w ogóle i w ludziach, coś ogromnie ważnego oraz pięknego.

Przez cały film, a także zaraz po nim, przez kilka dni zastanawiałem się jednak cóż takiego konkretnego odkryłem. Niestety, postanowiłem w końcu złożyć broń i przyjąć honorową dezercję własnych myśli, które w procesie porządkowania faktów zaczęły już zjadać własny ogon. Ale to nie wstyd i żaden powód do rozpaczań. Paolo Sorrentino stworzył obraz, który (nie mam co do tego żadnych wątpliwości) jest kinematograficznym dziełem sztuki. A jej się nie definiuje, tzn. można, wielu próbuje, lecz według mnie ją się po prostu bezkrytycznie przyjmuje, lub też bezwarunkowo odrzuca. Jestem zdumiony, szczerze zaskoczony, że Wielkie piękno sięgnęło w tym roku po Oscara. Na miejscu jego twórców poczułbym się tym faktem wręcz urażony. To trochę tak, jakby wyróżnić Pendereckiego nagrodą MTV Video Music Awards przekazywaną kompozytorowi przez skąpo odzianą, znaną tylko szesnastolatkom bicz. No zupełnie bez sensu.

Nie mniej trudno przejść obok filmu dzieła sztuki zupełnie obojętnie. Neapolitańczyk Sorrentino porównywany jest dziś do samego mistrza Felliniego, a jego najnowsze dziecko do klasyki włoskiego neorealizmu. Zapewne słusznie, znawcą gatunku co prawda nie jestem, acz ciągle się w tym segmencie szkolę, ale w każdej minucie filmu rzeczywiście czuć wielką moc naładowaną energią z obcego, jakby niedzisiejszego świata. Wszystko jest tu w tak uroczy sposób odmienne, niebanalne i zaskakujące. Niby nacechowane emocjami i instynktami dobrze nam znanymi z autopsji, ale pokolorowane w barwy, za którymi momentami ciężko jest nadążyć rogówką. Do pierwszych dziesięciu minut filmu trzeba po prostu się przyzwyczaić, tak jak oczy po wyjściu z ciemności na światło dzienne. Nie wiem, może to przez ten boski Rzym, jego nasłonecznienie, które zwłaszcza teraz, nadal jeszcze w bardziej zimowych okolicznościach przyrody mocno kłuje w oczy, a może też to przez te nieco zepsute środowisko artystyczne w którym się poruszamy, przez wciągany przez nich koks na szalonych imprezach oraz ogólny włoski temperament. Jest coś w tym obrazie nieokrzesanego, perwersyjnego i dekadenckiego, coś, co podziwia się z rozdziawioną gębą. Odziany w wzrok dziecka autystycznego próbowałem zrozumieć świat, jaki przecież dotąd wydawał mi się doskonale znany, a który niepostrzeżenie znów mi chyba uciekł gdzieś podczas przycinania poobiedniego komara.


Jep Gambardella, nasz bohater, mizantrop, człowiek wyszukanego intelektu, leń i pisarz, który napisał dotąd tylko jedną powieść, romansidło, które ustawiło go na lata, jest reprezentantem wyższych sfer Rzymu, z którego właściwie nigdy się nie ruszył. Nie interesuje go bycie częścią eleganckiego i bogatego środowiska w jakim się porusza, on chce być jego królem. Nie chce tylko chodzić na imprezy, on pragnie móc je niszczyć. Jego największym odkryciem po skończeniu 65 roku życia było to, że nie może tracić już więcej czasu na robienie rzeczy, których nie chce czynić. Ja to odkryłem już... no jakiś czas temu. W któryś z deszczowych poniedziałków z rzędu tkwiąc jak ten głupi chuj na przystanku. Niestety, ale na tymże odkryciu wszystko się zaczęło, a także jednocześnie skończyło. Nie będę udawał. Polubiłem Jepa. Bardzo. Chciałbym być kiedyś taki jak on. Na starość. W pewnym sensie pomógł mi wyznaczyć kolejny cel w swoim dość zgorzkniałym żywocie. Zapewne do jutra mi przejdzie, ale szczerze nie pogniewałbym się, gdybym po sześćdziesiątce był szanowanym pisarzem nie martwiącym się o saldo na koncie przed pierwszym, oraz gdybym posiadał apartament z widokiem na Koloseum. Klasa, styl, elegancja i cięty humor, że o pięknych kobietach, które lubią przebywać w jego towarzystwie nie pomnę. Nie pogniewałbym się, gdyby mnie to spotkało już teraz, choćby jutro, nie za lat dwadzieścia. Nie chcę czekać. Starość w Polsce przyjmuje zupełnie odmienne barwy, ale czas to zmienić. Zamierzam być w tym pionierem. Trzymajcie kciuki.

Jednak wiele nas ze sobą łączy już dziś. Ja również potrafię rozpoznać sukę z daleka, nawet nie muszę jej bliżej poznawać, ani z nią rozmawiać, wiem to i już. Także tak jak on nierzadko widzę przed zaśnięciem falujące morze na suficie. Często nawet mocno buja, nie jestem tylko pewien, czy to przez te fale, czy może jednak przez nadmiar alkoholu stężonego w umyśle. Cierpimy również na podobne problemy z pisaniem. Mnie też się zwykle nie chce. Ciągle nas coś rozprasza, irytuje i wkurwia, a pisarz z wybuchami gniewu jest jak sprinter z zadyszką. Różnimy się jednak w treści oraz zapewne w jakości. Nie to, że nie chciałbym zostać pisarzem, moja dusza tego pragnie, ale palce, rozum i wyobraźnia nie nadążają za jej fanaberiami. Rozumiem go także doskonale kiedy mówi, że w jego wieku piękna kobieta już nie wystarczy. Owszem, pomaga rozwiązać wiele problemów, dostarcza też chwile radości, ale etap życia, w którym uganiałem się za nimi jak opętany próbując przy tym którąś z nich zdzielić maczugą po łbie minął już chyba bezpowrotnie. Tkwimy więc razem na krawędzi rozpaczy i jedyne co możemy zrobić, to spojrzeć sobie w oczy, dotrzymać towarzystwa i trochę pożartować, czasem też zapłakać.

Opowieść ta w pewnym sensie dotyka kryzysu starości, jesieni naszego życia, pewnie także i wieku średniego, jakkolwiek go nazwać. Jest to o tyle bolesne, bowiem jej postępowość ukazana jest w sposób, o którym marzy niejeden dwudziestoletni młokos. Zabawa, imprezy, beztroska, ciepło, słońce, piękne kobiety i ich jeszcze piękniejsze cycki, muzyka, alkohol i inne używki, także seks, a wszystko to pręży swoje muskuły na tle pięknego, letniego Rzymu. Obserwujemy ludzi sztuki, literatury, kina i elity kulturalnego Rzymu, którzy mają niby wszystko, sławę, pieniądze, dobra materialne, ale w wieku lat 40, 50, czy 60-ciu, nie są już w stanie marzyć i pragnąć tak jak ludzie młodzi, biedni i naiwni. Dorosłość, ludzka dojrzałość, jest niczym więcej, niż tylko odkrywaniem, że wszystko w co dotąd wierzyłeś, kiedy byłeś młody, to fałsz, a z kolei wszystko to, co w młodości odrzucałeś, teraz okazuje się prawdą (Carlos Ruiz). Wielkie piękno odbieram więc jako uliczny drogowskaz moralny wbity w ziemię przez człowieka, który wszystko już w życiu widział i teraz chciałby przed czymś młodych ludzi przestrzec.


Ważna jest także uduchowiona warstwa filmu, nacechowana religijną symboliką, która bardzo do mnie trafiła, mimo, że była z początku bardzo zdradliwa. Liczne tła utkane z rzymskich kościołów, sakralnej architektury, muzyki liturgicznej, sióstr zakonnych i księży, kontrastują z filozoficznym, ateistycznym środowiskiem artystycznym, z cyckami i z pięknem kobiecego ciała. Wiara przedstawiona jest tu na początku jako gałąź nadłamana pod ciężarem tradycji liczonej w tysiącach lat i skażona współczesną zgnilizną oraz zepsuciem moralnym, ale finalnie, to właśnie Bóg i jego nauki triumfują. Największe filmowe mądrości przekazane są widzowi za pomocą skromnej staruszki - Świętej, przez co przyznaję, w pewnym momencie można poczuć się trochę wywróconym na lewą stronę. W Wielkim pięknie czuć bliskość Boga oraz wyniosłości artyzmu. Osiągnięcie tak zacnej harmonii pomiędzy dwoma odmiennymi i sprzecznymi ze sobą światami jest możliwe chyba tylko we Włoszech, w kraju tak bardzo oddanym wartościom chrześcijańskim. Nawet środowiska epatujące etycznym zepsuciem są w pewnym sensie wierne katolickim tradycjom, co cholernie mi imponuje, oraz budzi szczery podziw i zazdrość. Odnoszę wrażenie, że Sorrentino chciał przy zupełnej okazji wyraźnie pogrozić palcem odstępstwom od tej reguły, leżącym także po stronie kościelnych i duchownych, którzy w filmie przedstawieni są na ogół niezbyt korzystnie. Panoszący się po starym kontynencie kryzys wiary próbuje zatrzymać z pomocą Świętej - skromnej starszej, ubogiej kobiety, która rzuca nieco jasnego światła nie tyle na samego Jepa, ale także na widzów. Mam nadzieję, że skutecznie.

Czym jest więc tytułowe wielkie piękno? To przede wszystkim świadomość rzeczy ulotnych, często niezwykle małych, z pozoru nieistotnych, na które zwykle nie zwraca się większej uwagi. Jep Gambardella, człowiek dojrzały, inteligentny, pogrążony w nostalgii i traktujący ją jako jedyną możliwą w jego wieku rozrywką dla kogoś, kto nie wierzy już w przyszłość, w końcu zaczął je w swoim życiu dostrzegać. Swoimi mądrościami dzieli się w pierwszej osobie z widzem. Tłumaczy nam, że warto cieszyć się każdą chwilą, także pięknymi wspomnieniami, że ważne jest tu i teraz, uczciwość i ludzkie dobro. Jakże uniwersalne są to wartości. W każdym wieku smakują różnie, ale tylko w dojrzałości naszego życia można dostrzec prawdziwe clue ich znaczenia.

Szalony to film i niebywale piękny. Opowiada o starości, która chce być wiecznie młoda. Wielkie piękno jest natchnieniem do życia, lepszego życia, dla każdego z nas, a także sztuką godzenia się samego z sobą. Wszyscy jesteśmy takimi samymi pisarzami jak Jep, różnimy się tylko w wypluwanej przez nas treści. Reżyser zwraca uwagę na rzeczy małe, ale niezwykle ważne, jak tradycję, duchowość, szczodrość i oddanie. Każde życie kończy się śmiercią, jednak najpierw jest życie, jakieś, często ukryte w paplaninie, chaosie i hałasie, w drobnych sztuczkach i oszustwach. Ważne jednak w nim są te wszystkie przebłyski piękna jakie dopiero w jesieni życia stają się dla nas tak bardzo wyraźne, a jednocześnie tak bardzo nieosiągalne za młodu. Jestem szczerze oczarowany tym filmem. Jego artystyczną, zupełnie niecodzienną stylistyką, artyzmem i duchowością. Do tego dochodzą wspaniałe zdjęcia, kadry, klimat i treść, także anielska muzyka autorstwa m.in. Davida Langa, Pertinusa, Tavenera, a nawet naszego Preisnera. Jestem przekonany, że film ten za lat 20-30 będzie odbierany jako klasyka i wielkie dzieło światowej kinematografii. Rozpiera mnie duma i zadowolenie, że byłem tego naocznym świadkiem. Włoskie kino wraca na należne mu miejsce. Na piedestał. Forza Italia! Grazie, signor Sorrentino, to zdecydowanie najpiękniejszy film jaki widziałem w tym roku.

6/6

IMDb: 7,8
Filmweb: 8,0



wtorek, 4 marca 2014

Sentymentytakietam

Inside Llewyn Davis
reż. Ethan, Joel Coen, USA, FRA, GBR 2013
105 min. Vue Movie Distribution
Polska premiera: 28.02.2014
Dramat, Komedia, Muzyczny



Nareszcie. Mit faceta z gitarą został obalony. Wbrew obiegowej opinii, wcale nie jest to wyśniony ideał kobiecej natury wychowanej na Harlequinach, żaden też piękny książę przemieszczający się na białym rumaku, który dla swej wybranki serca komponuje serenady i wyśpiewuje jej pod oknem blokowisk obiecując przy tym baśniową miłość i romantyczne kolacje w McDonald's, oraz wierność aż po kres ostatniej spłaconej raty za wspólne mieszkanie. Wiem o tym najlepiej, bo sam od lat rzępolę na jednej z trzech swoich gitar i jedyne co udało mi się dzięki nim porwać, to struny, a nie jakieś tam kobiece serca. Niewiasty wolą jak je się utrzymuje, po prostu, a nie śpiewa do kotleta w dziurawych skarpetach. True story.

Być może z podobnego założenia wychodzą bracia Coen, którzy sięgając po biografię amerykańskiego muzyka folkowego – Dave’a Van Ronka, zmasakrowali trochę nas wszystkich, tych szarpiących za struny do ogniska w blasku księżyca, oraz wepchnęli nas w ramiona samotności, niespełnienia, szaleństwa i niezrozumienia. Ale też, nie tak znów do ostatecznego końca. Na szczęście.

Stęskniłem się trochę za koszernymi braciszkami. Od A Serious Man (2009) nie nakręcili niczego godnego uwagi. No, był po drodze nominowany do Oscara western True Grit, także iście gwiazdorskie Tajne przez poufne, ale umówmy się, dla fanów Coenów, do których sam przecież się zaliczam, były to wyjątkowo marne pozycje. Przeleciały radzieckim migiem przed oczami, wzdłuż granicy ukraińskiej, po czym zniknęły hen za horyzontem i tyle z nich było pożytku. Wygląda jednak na to, że w końcu się doczekaliśmy. Czegoś odrobinę konkretniejszego, bardziej namacalnego, może nie hitu, bynajmniej, z pewnością nie tytułu do którego będziemy przez lata wracać, tak jak do Arizony Junior, Barton Finka, Big Lebowskiego, Bracie, gdzie jesteś?, czy do To nie jest kraj dla starych ludzi, ale z pewnością film ten łapie się ogonów uciekającej od peletonu elity i uparcie stara się utrzymywać do niej dystans.

Inside Llewyn Davis odbieram przede wszystkim jako pewnego rodzaju hołd złożony swoim fanom. „A niech mają, należy im się, ostatnio w ogóle o nich nie dbaliśmy” (Bo nie dbaliście!). Rzecz jasna należy im się za to pochwała, a nawet kilka chwalebnych akapitów, ale też lukrować im zbytnio nie mam zamiaru. Może to przez ten dzisiejszy dzień pełen bomb kalorycznych (zacząłem pisać w Tłusty Czwartek - wyszło jak wyszło, wiem, leń jestem), a może to też przez lekki przesyt nostalgicznych piosenek jakie się prężą w tejże produkcji. Dziwne trochę, bo osobiście nawet lubię sentymentytakietam, niektóre brzmią tu całkiem nieźle, ale ich stężenie przypadające na jeden milimetr kwadratowy materiału światłoczułego jest chyba z deczka za wysokie.


Tak więc mamy do czynienia z opowieścią o niespełnionym muzyku obdarzonym sporym talentem, ale także o pasożycie i irytującym lekkoduchu, który nie potrafi iść na kompromis z życiem, oraz, jak to drzewiej bywało, gra głównie w podrzędnych spelunach, codziennie śpi na innej przypadkowo napotkanej kanapie, tudzież podłodze i przez cały film próbuje odnaleźć klucz do kłódki otwierającej przed nim wrota do wielkiej solowej kariery. Jesteśmy siłą wepchnięci do realiów lat sześćdziesiątych, do Greenwich Village w Nowym Jorku, do czasów, w których Elvis Presley spłacał dług swojemu krajowi służąc w wojsku, a Bob Dylan dopiero szykował się do rozwinięcia swych skrzydeł. Kamera, a my wraz z nią, zostaliśmy osadzeni w środowisku początkujących muzyków, wciśnięci w sam środek artystycznej bohemy, w siedlisko niepokornych dusz, przedstawicieli ludzi młodych, ogarniętych pasją, oraz będących pod wpływem utopijnych marzeń. Co chwila bierzemy udział w jakimś zadymionym od fajek koncercie, czy też zwykłym rzępoleniu do obiadu. Muzyka, raz lepsza, raz gorsza jest tu wszechobecna, przez co w tagach gatunkowych przy tytule obok „dramatu” i „komedii”, widnieje także „film muzyczny”. Nie jestem fanem, owszem, lubię muzykę, ale nie przepadam za tym jak za dużo w filmie się śpiewa. Cierpię na wrodzoną, a może też i nabytą, nie wiem, nienawiść do musicali. Wszystkich. Na szczęście film muzyczny to jakby niezupełnie to samo, dzięki czemu tym razem weszło zaskakująco gładko, wręcz śpiewająco, ale to pewnie bardziej dlatego, że w przeszłości moja gitara i ja często stawialiśmy na tego samego konia. A tak bajdełej. Uważam, że OST z filmu to murowany kandydat do hitu sprzedaży i do bicia rekordów wyświetleń na YT. Oscar Isaac (a.k.a Llewyn Davis), muszę przyznać, ma facet talent. Bynajmniej nie tylko muzyczny. W tej roli narodził się na nowo i kto wie, może właśnie otworzył przed sobą wrota do wielkiej aktorskiej kariery. W każdym bądź razie tego mu życzę.

Nieco mniej słodka niż zazwyczaj Carey Mulligan (ma ktoś tak, że ciągle ją myli z Michelle Williams i na odwrót? Skąd mi ten error siedzi we łbie się pytam?), z tymi jej słodkimi oczkami, znów śpiewa nostalgiczną piosenkę jak we Wstydzie McQueena, acz tym razem w towarzystwie dwóch panów, w tym Justina Timberlake’a - etatową gwiazdę od MTV po Vivę, który chyba pozazdrościł swojemu kompanowi z klubu Myszki Mickey, Ryan’owi Gosling’owi i także chciałby zrobić karierę w branży filmowej. Nie wiem czy mu w tym kibicować, czy może lepiej rzucać kłody spłodzone z mej wrodzonej złośliwości pod nogi, ale swoim epizodem, bo w sumie trudno nazwać to rolą, najwyżej drugoplanową, nie zdążył mnie ani wystarczająco wkurwić, ani tym bardziej oczarować. Robił swoje. Znaczy się śpiewał, tylko trochę inaczej. Poprawnie, ale bez zachwytów.

Muzyka jest więc motywem przewodnim tej opowieści, co rzecz jasna nie dziwi. Na szczęście w jej, momentami zbyt wielkim natężeniu, zachowało się jeszcze sporo z Coenów. Czuwają nad wszystkim i niczym gospodarz domu, krzywdy zrobić nie dadzą nikomu. Przede wszystkim są obecni w dialogach. Te, momentami ocierają się o pierwszą ligę, przepraszam, o Ekstraklasę. To samo z humorem. Klasyczny, czarny, sarkastyczny, mądry i zbyt trudny w zrozumieniu dla większości odbiorców. Znaczy się, typowy dla ich rodzimej ekspresji. Wcale nie rozśmieszający do łez, jak to wmawiają nam spoty reklamowe i plakaty polskiego dystrybutora. Kpina to jakaś. Za celowe wprowadzanie ludzi w błąd powinna być zsyłka na Krym. Co ja gadam, pięknie tam przecież. Niech będzie więc Kutno. Nikt na tym filmie nie ma prawa płakać ze śmiechu, chyba, że się cierpi na Zespół Angelmana. Wtedy przepraszam.


Świetnie jest także ze zobrazowaniem tragizmu głównego bohatera. W taki naturalnie beznadziejny sposób nie idzie mu w życiu, a nas to po prostu bawi. Ludzie lubią obserwować kiedy jednemu z nich nie wychodzi, to przecież takie zabawne. Potrafimy niby współczuć cudzym bólom, ale nie przyjemnościom. Jest coś dziwnie nudnego w szczęściu innych ludzi, dlatego kręci nas ich nieszczęście. Moglibyśmy być, albo nawet jesteśmy tacy jak Llewyn Davis. M.in. stąd te dwuznaczne "Inside" obecne zarówno w tytule filmu, jak i w tytule jego zupełnie niesprzedawalnej płyty solowej. Wchodzimy wgłąb jego pragnień i marzeń, ale też i wewnątrz jego schizów, które w swoim wyposażeniu standardowym posiada całkiem zacne. Lubię takie postacie. Powiedzieć o nich niebanalne, to tak jakby nic nie powiedzieć. Facet jest rozbrajająco swojski. Trochę może i ciapciak, także pechowiec, ale jego wybuchowe wkurwy są także i moimi wkurwami. Dlatego właśnie tak się z nim zakumplowałem. Nie tylko przez tą jego gitarę. Może po prostu także i we mnie jest coś takiego spierdolonego na amen. Cóż. Zawsze miałem słabość do ekscentryków.

Pozostałe postacie, te właściwie z każdego planu, to wcale nie mniej osobowościowe oryginały. Świetnie komponują się z pierwszym, nieco zagubionym tłem. Np. kot, Ulisses (znane imię, nieprawdaż?). Czworonożny zbieg z jednej z tymczasowej noclegowni Davisa. Niby nic nie gada (dziwne, nie?), niczego spektakularnego nie czyni, poza klasyczną spierdolką przez okno, zachowuje się po prostu jak zwykły i przeciętny kot udomowiony, mimo, że rudy, a wszyscy o nim bez przerwy gadają. WTF? Nie ma ani jednej recki w sieci, która nie poruszyłaby wątku jego istnienia. Nawet ja poświęcam mu swój jakże drogocenny akapit, zupełnie nie wiedzieć czemu. A przecież nienawidzę kotów. Zawsze uważałem, że psy górą. Trochę to dziwne, bo są one bardziej bliższe mojej natury. Koty w sensie. Chodzą własnymi ścieżkami, są niezależne i charakteryzują się wysokich lotów indywidualizmem. Zupełnie jak ja. Zapewne dlatego więc za nimi nie przepadam. Nie znoszę bowiem konkurencji. Pojawienie się w dość chaotycznym życiu Llewyna Davisa kota, stanowi sporych rozmiarów, oraz całkiem zabawną sprzeczność. Żyją ze sobą trochę jak pies z kotem. Jak facet z kobietą. Jak Putin z resztą świata. Niby pozory są zachowane, ale między wierszami najchętniej by siebie utłukli. Ulisses, gdyby były przyznawane filmowe nagrody dla zwierząt, miałby ze dwie statuetki jak w banku. W kategorii Najlepszy sierściuch pierwszoplanowy i Najlepsza scena akcji.

Klasyczną Coenszczyznę ratuje także niezawodny John Goodman, który swą niedużą, acz jednocześnie wielką rolą wprowadza nas w nastrój oraz klimat dobrze nam znany ze starszych filmów braci. Tych momentów, w których odnosimy wrażenie (przynajmniej ja), że cofamy się w czasie do starszych filmów Coenów, co prawda nie ma zbyt wiele, ale wyłapywanie ich w czasie seansu dostarczyło mi sporej, tak jak ten pączek, który właśnie wchłonąłem, frajdy (przypominam, że pisałem to w Tłusty Czwartek).

Sumując, jest to więc bardzo kameralna opowieść, zupełnie nieoscarowa, ale teraz, już po jej obejrzeniu wiem wreszcie dlaczego. Okraszona stemplem jakości braciszków, trochę może i wyje do kotleta, trochę śmieszy, trochę prowokuje do wiercenia się w fotelu, także trochę czaruje i wzrusza, wszystkiego jest tu trochę, ale tak w sam raz. Odnoszę jednak wrażenie, że chyba tylko fani braci docenią ów obraz nieco bardziej, tak jak to mu się należy, ale też zasadniczo, co mnie obchodzi cała reszta? Na moje oko warto. Jeśli ktoś nie doszukał się w W drodze Waltera Sallesa jakże pożądanego klimatu Jacka Kerouaca, to w Inside Llewyn Davis może przyjść mu to o wiele łatwiej. Fajna jest też ta wszechobecna sepia. Mała rzecz, a cieszy. Najlepszym jednak dowodem na to, że film miał na mnie jakiś wpływ (niekoniecznie dobry) jest fakt, że zaraz po seansie, już jakoś po północy sięgnąłem po gitarę, by, po pierwsze, obudzić ludzi w bloku, po drugie, uświadomić sobie przed snem po raz tysięczny, że gówno ze mnie, a nie zapiewajło. Nigdy serc kobiet z jej pomocą łamać nie będę. Pożyteczna więc była to lekcja. Polubiłem Llewysa tak jak każdego życiowego nieudacznika, może wam też się uda. Powodzenia.

4/6

IMDb: 7,7
Filmweb: 6,8