niedziela, 26 stycznia 2014

Drogi obywatelu, lecz się sam, mamy cię w dupie

Dallas Buyers Club
reż. Jean-Marc Vallée, USA, 2013
117 min. Vue Movie Distribution
Polska premiera: 14.03.2014
Dramat, Biograficzny



Staram się nie myśleć o śmierci. Nie mam na to czasu. Odkładam to sobie na starość, o ile jej w ogóle doczekam, bo pewny dziś nie jestem nawet samego siebie, a co dopiero planów kostuchy. Ale jest to cholernie trudne, to nie myślenie. Póki jesteś młody i zdrowy, biegniesz po paraboli życia z prądem. Czasem potykasz się o jakieś napotkane na swej drodze drobne przeszkody, ale jednak siła rozpędu nie pozwala ci na dłuższe zastygnięcie w miejscu. Ocierasz kolana i biegniesz dalej. Jesteśmy trochę jak te durne plemniki. Ciągle w ruchu, wijemy się bez sensu i wiercimy w miejscu. Co prawda szans na osiągnięcie celu mamy trochę więcej niż one, ale mimo to nasze życiowe posunięcia i tak często przypominają ich rodowe przeznaczenie. Ślepo wpatrzeni w cel, czy tam w komórkę jajową, biegniemy co sił i na złamanie karku przed siebie. Większość z nas zgubi w międzyczasie drogę, zboczy z kursu, a nagrodę zwykle zgarnie kto inny. Życie trwać będzie dalej, bez nas, wcale nie gorsze, i każdy będzie miał to w dupie.

Jedna wielka loteria. Kiedyś myślałem, że wszystko jest nam pisane w gwiazdach, może i twierdzę tak nadal, czasem błądzę, przyznaję, dorysowuję logice wąsy. Może rzeczywiście to ktoś za nas decyduje? Popycha nas w określonym kierunku i wybiera ulice w które teoretycznie sami skręcamy. Nie wiem, czasem już nic nie ogarniam. Zwłaszcza wtedy, gdy tracisz kogoś bliskiego, nogę w wypadku, albo też „zaprzyjaźniasz się” z nieuleczalną chorobą. Wtedy nagle cały twój świat zatrzymuje się w miejscu, wlepiasz zrozpaczone oczy ku niebu i wykrzykujesz na całe gardło - Dlaczego ja? Zatracasz się w bezruchu i panikujesz, zupełnie sam, pozbawiony wsparcia, z zakrwawionym łbem bierzesz kolejny rozbieg i walisz nim w ścianę, bo co ci pozostało. A nóż, może jednak jakimś cudem się przebijesz.

Film Dallas Buyers Club opowiada właśnie o takim nagłym i niespodziewanym zatrzymaniu się. O przerwaniu swojego długodystansowego biegu ku bliżej nieokreślonej mety, a także o walce z przekleństwami twojej nowej rzeczywistości w jakiej się nagle znalazłeś, mimo, że wcale się o nią nie dopominałeś. Temat ten jest dla mnie bardzo aktualny niestety, ponieważ ledwie tydzień temu chowaliśmy swojego kumpla, przyjaciela, młodego chłopaka, dwadzieścia cztery lata. W wieku, w którym człowiek dopiero się definiuje i zaczyna samorealizować na tym łez padole, z głową pełną marzeń, pasji i młodzieńczych błędów. A tu raptem w pół roku rak przeżuwa go całego i wypluwa na bruk nic nie znaczenia. Ogarnęło mnie tego poranka straszne poczucie niesprawiedliwości, niemoc i bezsilność. Tysiące myśli ewoluujących wokół własnych, dotąd przyziemnych i zupełnie nieistotnych przy jego śmierci problemów. Najgorsza jest właśnie ta świadomość, że nic nie możesz zrobić. Staraliśmy się, wszyscy, rodzina, przyjaciele, zbieraliśmy pieniądze dla konowała, żeby się bardziej postarał, zrobił coś więcej niż słodkie pierdzenie w jego skórzany fotel, bo przecież za darmo w tym kraju to można tylko w ryj dostać. Liczne operacje, zabiegi, chemia, kolejne wizyty, niestety, nie udało się. Ktoś na górze zdecydował inaczej. Świat nagle się zatrzymał, dosłownie na chwilę, by zapłakać. Emocjonalne harakiri. Dzień jak co dzień. Dla kogoś, gdzieś tam, obok nas, w szpitalach, w umieralniach, których zwykle nie dostrzegamy, a jednocześnie tak bardzo odległy, mimo, że nieunikniony, z którym każdy z nas będzie musiał odbyć kiedyś swą ostatnią randkę.

Śmierć jest śmiercią, nie ma w zasadzie znaczenia w jaki sposób odejdziemy z tego świata, ale też jedna drugiej nie równa. Ludzie umierają przypadkiem, często zupełnie bez sensu i nadaremne, w wypadku, we śnie, w morderstwie, w chorobie, nierzadko śmierć przychodzi do nas niespodziewanie. Nie znamy dnia, ani godziny, nie musimy się do niej mentalnie przygotowywać, robić rachunku sumienia i naprędce godzić z całym światem. Co innego jednak jest wdychać tlen z azotem z wiszącą nad głową świadomością, że twoje dni są już policzone, że prawdopodobnie za chwilę, za tydzień, dwa, może pół roku odejdziesz na zawsze i pozostawisz po sobie... no właśnie, co? Jaką to trzeba mieć siłę w sobie, by z tak gigantycznym balastem na umyśle dalej funkcjonować i istnieć, przynajmniej próbować, choćby już ostatnimi siłami i stęknięciem swej niewiele znaczącej bytności. Nie wyobrażam sobie tego.

Człowiek, jak mniemam, musi się zmienić w tejże chwili i momencie, bo też wszystko co dotąd miało dla niego sens, zatraciło całą swą moc. Nierzadko stara się pewnikiem, po chwili pogodzenia się z losem naprawić popełnione wcześniej błędy, wykorzystać pozostały mu czas jak najlepiej, by zbliżyć się do rodziny, przyjaciół, samego siebie. My, zdrowi, nadal jeszcze piękni i młodzi zupełnie o tym nie myślimy, a może właśnie powinniśmy, bo przecież cały czas wisi nad nami takie samo widmo przedwczesnego zejścia ze sceny. Każdy z nas, niczym aktor odgrywający wyuczoną na pamięć rolę, prędzej czy później skończy swą kwestię i będzie musiał zakończyć swój udział w przedstawieniu. Kurtyna opadnie, usłyszymy oklaski, jeśli w ogóle, ktoś uroni łzę, zaśmieje się głośno, może też rzuci ci kwiatek, po czym wjadą końcowe napisy. Ok, nie znamy dat, żadnych terminów, swoje umieranie odkładamy na później, na niedefiniowalną jeszcze starość, która jest dziś tak odległa i mglista jak nasze emerytury w ZUS. Czasem się zastanawiam, czy to jednak nie jest błąd naszego stwórcy, że jest tak jak jest. Może jednak powinniśmy wiedzieć kiedy i jak zgasimy swoje lampiony? Może gdyby każdy z nas wiedział kiedy nadejdzie nasz koniec, wtedy nasze życie byłoby piękniejsze? Może wtedy wszyscy bylibyśmy lepsi dla siebie, dla innych, uczciwsi, bardziej ludzcy?

Czasem chciałbym wiedzieć kiedy to nastąpi. Przeczytałbym wreszcie trochę książek, które ciągle odkładam na później. Porozmawiałbym z bliskimi na takie tematy, na jakie nigdy się nie zdecydowałem. Odezwałbym się do osób, z którymi nie utrzymuję już żadnego kontaktu, a których cholernie mi brakuje. Zrobiłbym też mnóstwo rzeczy, na które nie miałem dotąd odwagi. Rzuciłbym pracę, zaczął wykorzystywać każdą minutę, cieszyłbym się z upływających po mojemu nanosekund, napisałbym książkę. Choćby przez chwilę, przez tydzień, dwa, czy pół roku chciałbym poczuć, że robię z resztą swojego życia to, co latało mi wcześniej po głowie, lecz nie potrafiło znaleźć dla siebie dedykowanego lotniska. Na swój sposób, jest w tym przekleństwie jakiś pierwiastek szaleństwa i romantyzmu. W całym tym skurwysyństwie, w politycznym i ekonomicznym bagnie z jakiego każdego dnia staramy się wygrzebać, ciągle uganiamy się za pieniądzem, chlebem, dachem nad głową i miłością swojego życia, ale brakuje nam w tym wszystkim czasu dla samych siebie, dla naszych najbliższych, dla rzeczy z pozoru niewiele znaczących w świecie żywych i ciągle jeszcze dobrze prosperujących. Praca-dom, kawa-kupa, śniadanie-kolacja, noc-dzień, poniedziałek-niedziela, i tak do zajebania.

Gdybyśmy usiedli z kalkulatorem w ręku, z otwartym arkuszem w Excelu i ułożyli statystyki naszego dotychczasowego życia, to jestem pewien, że czynności z których nie mieliśmy żadnego zadowolenia uplasowałyby się na miejscu pierwszym. Czytałem gdzieś, kiedyś, o człowieku, niestety nie pamiętam nazwiska, u którego lekarze również zdiagnozowali jakieś rzadkie schorzenie i w związku z powyższym wyznaczyli mu już datę jego pogrzebu. Przez te kilka ostatnich miesięcy istnienia zrobił z życiem dużo więcej, niż przez całe lata jakie spędził na udawaniu, że jest szczęśliwy. Gdyby żył tak dalej, niby normalnie do późnej starości, nie doświadczyłby tego wszystkiego, co przed samą śmiercią, być może też nie osiągnąłby stanu emocjonalnego oraz mądrości jakich odkrył i które przyszły same w przeddzień sądu ostatecznego. Dlatego własnie uważam, że jednak chyba przydałby się nam czasem taki potężny, siarczysty kop w tyłek. Tak, by się ocknąć i spojrzeć na otaczającą nas rzeczywistość w sposób trzeźwy i rozsądny, by przewartościować swoją książkę definicji na zajebiste życie, by oddzielić piękno życia od plew błądzenia, wreszcie, żeby wydobyć resztki człowieczeństwa z nas samych i stać się dobrym człowiekiem. Choćby na jeden dzień.


Jean-Marc Vallée odkurzając stary scenariusz z przed dwudziestu lat, którego o dziwo dotąd nikt nie chciał podnieść gotowego z ziemi, daje nam pretekst do chwilowego wstrzymania naszego biegu i spojrzenia w sposób refleksyjny na wszystko to, co pozostawiliśmy za własnymi plecami. Opowiada nam o życiu Ronalda Woodroofa, który w roku 1985 dowiaduje się przypadkiem, że w zasadzie jest już po ptokach i może zwijać swój interes. Fajny facet, serio, przynajmniej ten filmowy. Dziwkarz, pijak, homofob, drobnomieszczański cham i prostak, kowboj oraz ujeżdżacz byków. Żyje w mocno konserwatywnej nomenklaturze z którą jest mi bardzo po drodze, stąd przyznaję, od razu go polubiłem. Niestety, zasady gry w której uczestniczy są nieubłagane. Jest połowa lat 80-tych, AIDS zbiera na całym świecie swoje gigantyczne żniwo pośród nieuświadomionych jeszcze ludzi. Ćpający, chlejący i nagminnie zaliczający dupy Woodroof wpada w jego sidła. „I nagle pęk, i nagle pum”, jak to rymował Fisz w Czerwonej sukience, życie bez pytania go o zdanie nagle zmieniło zasady gry. Świat się zatrzymał.

30 dni. Wyrok śmierci. Jak żyć? Jak podnieść się z kolan po takim ciosie? Nasz twardziel nie dość, że się podnosi, do także staje do walki ze swoim nowym przeznaczeniem. Nie jest lekko, ale nie kalkuluje. Wóz, albo przewóz. Nie ma nic do stracenia. W sukurs przychodzi mu świat jeszcze niepogodzony z milionowym odsiewem, który ściga się ze śmiercią i stara się wynaleźć lek na HIV. Szybko okazuje się jednak, że o tym, komu można pomóc, oraz w jaki sposób, decyduje ktoś inny, ktoś, komu zależy jedynie na doraźnych korzyściach finansowych. Amerykański Urząd d/s Żywności i Leków (FDA), jakby pogodzony z tym, że zarażonych wirusem nie można już uratować, korzysta z monopolu bardzo wdzięcznej prywatnej firmy farmaceutycznej i pod pretekstem leczenia zarażonych, testuje na nich nie do końca sprawdzony lek AZT. Niestety podawany w złych dawkach, nie tyle nie pomaga, co też osłabia odporność organizmu przyśpieszając zgon. Woodroof odkrywając jego złe oddziaływanie na własnym organizmie stawia się sam przeciw wielkiej farmaceutycznej korporacji oraz urzędowi zainteresowanemu wszystkim, tylko nie dobrem pacjenta. Zaczyna więc samemu sprowadzać z innych krajów niedopuszczone przez FDA leki o lepszym oddziaływaniu na organizm, a które to pomagają przedłużyć proces umierania o wiele miesięcy, czy też lat. Jest chodzącym słupem reklamowym oraz królikiem doświadczalnym w jednej postaci. Lecząc się samemu i na własną rękę, wbrew polityce rządu państwa w którym płaci podatki, przedłuża swój wywróżony mu w sali szpitalnej "miesiąc" życia aż do siedmiu lat.

Jest to na swój sposób dość zatrważające, bowiem wszystko to wydarzyło się naprawdę, ale też, z perspektywy naszego kraju, w którym służba zdrowia każdego dnia igra z naszym życiem, nie jest to niczym szokującym. Prawie codziennie można przeczytać, tudzież obejrzeć w newsach informację na temat kolejnego zgonu pacjenta, a to z powodu nieudanego zabiegu, karygodnego błędu lekarza, czy też z powodu zbyt długiego oczekiwania na karetkę, albo też w kolejce do ostrego dyżuru. Żeby ratować życie wspomnianego wyżej naszego kolegi trzeba było dać w łapę lekarzowi, inaczej umarłby na pewno, a tak, był cień szansy, że może mu się jednak poszczęści. Wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że tak to u nas funkcjonuje od lat. Że bez pieniędzy, bez korzystania z drogich, prywatnych placówek leczniczych, to za gwaranty państwowe możemy najczęściej tyko zdychać. Kiedy więc w grę wchodzi ludzkie życie, łapiemy się każdej sposobności, także tej niedozwolonej. Tak właśnie uczynił Ronald Woodroof, który nie dość, że pomógł samemu sobie, to zakładając Dallas Buyers Club pomógł również tysiącom umierającym i odrzuconym przez państwo. Amerykańska Konstytucja daje co prawda prawo do wyboru sposobu leczenia, ale dotyczy to tylko metod zatwierdzonych przez Urząd d/s Żywności i Leków. Znaczy się, leczyć się możesz, ale po naszemu. Zasady demokracji zawarte w pigułce.


Wkurwia taka niemoc. Jestem jeszcze całkiem młody, raczej nie choruję, czasem się tylko przeziębiam, ale jak patrzę na tych starszych ludzi, którzy każdego ranka wsiadają do mojego autobusu, by dojechać do sąsiedniej przychodni, do której aby się dostać, trzeba swoje odstać na mrozie, to mną telepie. I wszystko to dzieje się m.in. za odbierane siłą z naszych pensji składki zdrowotne. Ludzie walczą o swoje zdrowie, marnują życie w kolejkach do lekarza, ale nie mają czasu żyć. Szkoda, zwłaszcza tych wszystkich młodych ludzi, naszych przyjaciół, członków rodzin, znajomych, którzy mają takie samo prawo do życia jak ty, ja, czy inny poseł, ale nie mają szczęścia do zdrowia. Dlatego więc, gdy słyszę takiego ministra Arłukowicza, który pieprzy coś pod publiczkę o konieczności skrócenia kolejek do lekarza, albo o ciągle chudnącej w oczach liście leków refundowanych, to mnie krew zalewa. Jedyne co należy skrócić, to diety poselskie i uzależnić ich wysokość od skuteczności działań do których te miernoty zostały powołane.

Film więc nie należy do zbyt optymistycznych. Jego treść uwiera w potylicę, a także sprowadza ludzkie życie do miana warzywa, które w każdej chwili można wyrwać na polu i wyrzucić za siebie. Pomaga rónież zrozumieć mechanizmy jakie cały czas krążą po świecie, priorytety rządów i firm farmaceutycznych. Ukazuje też niemoc jednostki, która, gdy tylko stanie pod ścianą, zostanie pozostawiona sama sobie. Bardzo przykre wnioski nasuwają się po lekturze Dallas Buyers Club. Jeśli możesz na kogoś liczyć, licz na siebie, przyjaciół i rodzinę. Zapomnij o reszcie świata, on dawno ma cię już w dupie. Co najwyżej poda ci sznur, abyś się sam na nim powiesił. Na własne szczęście i zdrowie musisz zapracować sobie sam. No, możesz się jeszcze pomodlić, o ile jesteś wierzący, poprosić Boga o to, by wszelkie plagi egipskie jakimś cudem cię ominęły i trafiły na tego leżącego w łóżku obok. Na szczęście film ten dostarcza również pozytywnych bodźców do klasycznego podniesienia się z kolan. Stawia do pionu oraz pobudza do walki. Stanowi dowód na to, że gdy się chce, gdy naprawdę musimy, to można przenosić skały, choćby niemocą srały. Kwestią zasadniczą jest tylko nasze zaangażowanie i wielkość poświęcenia. Nie uda się? Trudno. Dałem z siebie wszystko.

Dlatego właśnie, w całym jego syfie, w tej zgniliźnie moralnej i etycznej, należy doszukiwać się pozytywnych wartości, których mimo wszystko tkwi w tej opowieści całkiem sporo. Film pomaga także inaczej spojrzeć na własne życiorysy, przewartościować nasze priorytety, oraz nabrać szacunku do życia jakie nam jeszcze pozostało. Lekcja człowieczeństwa, co do tego nie mam żadnej wątpliwości. Chylę więc czoła przed jego twórcami i padam do stóp nieludzko wychudzonego i genialnego Matthew McConaugheya, który jeśli nie dostanie za tą rolę Oscara, będę po prostu szczerze wkurwiony (acz pewnie ucieszy się wtedy DiCaprio). Ważny jest to film z wielu względów. Jednocześnie daje nam w twarz na odmułę, ale też kopa na ponowny rozpęd. Szanujmy własne życia, cudze również. Mamy je tylko jedno. A kiedy ktoś będzie chciał nam je nagle odebrać, nie pozwólmy na to. Walczmy do samego końca. Naszego, lub ich.

4/6

IMDb: 8,1
Filmweb: 7,8


poniedziałek, 20 stycznia 2014

A u was murzynów biją!

12 Years a Slave
reż. Steve McQueen, USA, GBR, 2014
133 min. Monolith Films
Polska premiera: 31.01.2014
Biograficzny, Dramat




Wiatr, co ja gadam, huragan przemian i wszechobecnej panoszącej się po świecie poprawności politycznej znów wieje Ameryce w twarz i po raz kolejny oczekuje od niej babrania się we własnej przeszłości. Co prawda temat XIX wiecznego niewolnictwa i segregacji rasowej został tam już wielokrotnie przeorany na setki różnych sposobów, to jednak tego sezonu znów ląduje na tapecie. Widać prezydentura Obamy służy powstawaniu tego typu obrazów. Mamy więc do wyboru Kamerdynera, bardzo aktualnego Mandelę, a ledwie rok wcześniej, tak trochę z przymrużeniem oka, ale jednak, uśmiechaliśmy się do siarczystych żartów w Django Unchained. Lecz obecnie najgłośniej jest, co zrozumiałe, o 12 Years a Slave, który nie dość, że dopiero co został obdarowany Złotym Globem za najlepszy dramat, to jeszcze stał się świeżym posiadaczem aż 9 nominacji do tegorocznych Oscarów. A ja się tylko grzecznie pytam, o co tyle szumu?

Żeby podyskutować i trochę powymądrzać się o tymże filmie, należy wpierw zadać sobie pytanie: Czy chcemy rozczulać się i rozmawiać tylko o starych, dawno już zaleczonych historycznych ranach z okolic Wojny Secesyjnej, czy może jednak wolimy skupić się na tym, jak ta bazująca na faktach opowieść może odnosić się do dzisiejszych realiów i co za tym idzie, co pragnie komentować? Osobiście zdecydowanie bardziej wolę podejść do filmu w sposób badawczy i stricte socjologiczny, bowiem dostrzegam w zawartej w nim treści wiele analogii do dzisiejszych ugruntowanych w naszych narodowych epopejach realiów, które tak po prawdzie, to niewiele różnią się od filmowej czerni i bieli. O czasach niewolnictwa samego w sobie było już dotąd na ekranie wielkim i małym całkiem sporo. Właściwie, to można było zamknąć ten temat po Przeminęło z wiatrem, kolejnych wcieleniach Chaty wuja Toma, czy też na serialach Korzenie i Północ-Południe. W mojej skromnej ocenie kino wyczerpało już temat i nawet scenariusz, który oparty jest na autobiograficznej i barwnej powieści Salomona Northupa, na pierwszy rzut oka wydaje się piątą wodą po kisielu. Na drugi rzut zresztą również.

No bo co my tak naprawdę otrzymujemy? Czarnego, znaczy się, Afroamerykanina, który urodził się w Nowym Jorku jako wolny człowiek, i który został porwany przez handlarzy murzynami do Nowego Orleanu, gdzie przez 12 lat musiał służyć białym panom i walczyć o wolność. No ziew po prostu. Jakoś specjalnie mnie do tego filmu nie ciągnęło, doskonale wiedziałem co otrzymam w zamian. Bitych i poniżanych przez złych białych czarnoskórych sługusów z tymi ich niewinnymi i smutnymi oczętami niczym Kot w butach ze Shreka. A wszystko ukazane w taki sposób, aby przeciętnemu śmiertelnikowi było ich żal i żeby poleciały mu łzy z bólu oraz ich cierpienia. W dodatku historię dźwigającą jarzmo "amerykańskiej traumy" opowiada nam Brytyjczyk, do tego czarnoskóry, który, no cóż, w moim odczuciu ryzykował bardzo wiele. Przede wszystkim zaszufladkowanie i stanie się ich (czarnych) człowiekiem, jak np. Spike Lee (acz z tego co da się przeczytać tu i ówdzie, to za nim nie przepadają już nawet i jego bracia po pigmencie). A to może zaszkodzić w jego dalszej reżyserskiej karierze, którą przecież tak dobrze rozpoczął. Na szczęście szalenie poprawna politycznie Amerykańska Akademia Filmowa zrobiła wiele, aby mu się to jednak opłaciło. Takie czasy. Świat, bez krzty refleksji i rozsądku żąda od wszystkich bezgranicznej tolerancji, równości, sprawiedliwości, poszanowania dla odmienności i ciągłego zaklinania kart wyciąganych na oślep z talii odrębnych i suwerennych (przynajmniej w teorii) narodów, a kino jak ten nomen omen murzyn musi spełniać wszelkie zachcianki swego opętanego pana.

Przyznaję, mam problem z tego typu filmami, ale to bardziej z tymi znacznie nam bliższymi ze względu na usytuowanie geopolityczne. Te wszystkie PokłosiaW ciemnościNasze matki, nasi ojcowie, oraz wiele innych, powstających ostatnio jak grzyby po deszczu i generalnie na tą samą melodię. Ciągle powstają kolejne i ciągle ktoś je nagradza pod pretekstem rozliczania swojego narodu z traum przeszłości, a także, by okazać skruchę, upaść na kolana i błagać cały świat o wybaczenie. Z pewnością to doceni. Prawda jest jednak inna. Po obdarciu tych filmów z pozorów kontrowersyjności, okazuje się, że niczego one tak po prawdzie nie komentują. Bardziej atakują i stawiają się w opozycji do przebrzmiałych, mocno krytykowanych dziś niebezpiecznych ideałów. Pragną kreować przyszłość poprzez celowe zniekształcanie i pisanie historii na nowo, po swojemu, ku poklasku konkretnych środowisk walczących o chwilową dominację i przetrwanie przy korycie. Z kinem historycznym jest zawsze ten sam problem. To delikatny i bardzo śliski temat. Im bardziej grzebie się w jego annałach oraz podważa się fakty, tym bardziej staje się on bronią w rękach oświeconych głupców, którzy nie zawahają się przed niczym, by użyć go we własnych celach i interesach. Dlatego warto znać trochę historię, własnego narodu, świata, warto coś w życiu przeczytać, warto tym żyć i interesować się, choćby po to, żeby w razie niechybnej konfrontacji nie stać jak osioł i nie łykać prawd ekranu jak pelikan. Żyjemy bowiem w czasach, w których każdy, kto ma tylko na to ochotę i środki może sobie nakręcić film. O czymkolwiek. Także historyczny i napluć na godło, albo wepchnąć flagę w gówno.


Ale temat amerykańskiego niewolnictwa to jednak trochę inna para kaloszy. Wszystko jest tu zupełnie oczywiste i jasne. Nie ma większych niedopowiedzeń oraz nierozstrzygniętych sporów, dlatego pod kątem historycznym 12 Years a Slave nie wnosi sobą żadnej wartości dodatniej. No, chyba, żeby tylko utrwalić wśród dzisiejszego, zwłaszcza młodego pokolenia pewne stereotypy, oraz przypomnieć czarnoskórym, żeby jednak nie podawali białym rąk, chyba że po zasiłek. Oczywiście można podejść do filmu McQueena w sposób zupełnie rozrywkowy i potraktować go jak ckliwą historyjkę, w sam raz na galę Oscarów i wieczorne oglądanie na sen w łóżku ze swoją kobietą, ale za długo żyję na tym świecie i mam poglądy jakie mam, by nie chcieć doszukiwać się w nim ukrytych podtekstów i całkiem apetycznych smaczków, które aż wyrywają się z tych między wierszy i pragną konfrontacji.

Uznaję, co rzecz jasna nie jest wielkim odkryciem, a przynajmniej nie powinno być dla średnio myślącego człowieka, że niewolnictwo wcale się nie skończyło i nadal sobie żyje tuż obok nas. Zmieniło się, tu zgoda, przybrało inne, globalne kształty, a także korzysta z nieco innych środków nacisku na wyzyskiwaną jednostkę, ale trwa nadal i ma się bardzo dobrze, a może nawet i lepiej niż niegdyś. To trochę tak, jak z polskimi komunistami, którzy w 1989 wcale nie wymarli i nie zapadli się pod ziemię, jak to się obecnie i powszechnie dystrybuuje. Czerwoni zmienili tylko szyld, przywdzieli inne barwy i dalej robią to samo co robili wcześniej przez 45 lat, tylko, że już w innej, wolnorynkowej rzeczywistości. W niej nawet mogą więcej, bo kapitalizm znacznie bardziej sprzyja szwindlom, kurewstwu i upadkowi zasad. Do tego nadal kontrolują media i telewizję. Da się? Bitch, please.

Że się tak nieśmiało zapytam. Czy coś się zmieniło od XIX wiecznych standardów panujących na południu Ameryki? Jak bili murzynów, tak leją dalej. A nawet lepiej. Walą po ryjach także białych, żółtych i ciapatych. Na całym świecie. Tylko zamiast plantacji bawełny jest wyniszczająca praca w korporacjach, bezrobocie, getta na przedmieściach i obozy w Guantanamo. Zamiast łańcuchów i bata są banki oraz finansowe korporacje. Niedobrego, tłukącego białego nadzorcę zastępują dziś kredyty hipoteczne, call center, a w Polsce jeszcze ZUS i Platforma Obywatelska. Zamiast zbierania bawełny tworzysz tabelki w Excelu i tkwisz w szkle i w aluminium do dziewiętnastej. Wszyscy jesteśmy tak samo zniewoleni jak te biedne, niewinne niggery, albo i bardziej. Leżymy i kwiczymy uwięzieni w szponach banków, w szachu ekonomistów i w kajdanach politykiery. Uzależniono nas od kredytów bankowych, witryn sklepowych i reklam w telewizji, by łatwiej sterować oraz manipulować. Jesteśmy przykuci orleańskim łańcuchem do ponurych prawd tego świata, tak samo jak niegdyś afroamerykańscy niewolnicy. Zmieniły się środki, narzędzia, pojawiły się krawaty i tanie linie lotnicze, ale tak jak człowiek wyzyskiwał drugiego człowieka, tak dziś czyni to nadal. Jest nawet gorzej, bo dziś czyni to z większą pogardą i zakłamaniem. Dlatego wszelkie te walki o równość, o tolerancję, o ten pieprzony gender i chuj wie co jeszcze, jest tyle warte, co zeszłoroczna poranna kupa pana Zdzisława z Solca Kujawskiego. Wszystko to, o co dziś walczą różne wojownicze środowiska, jebnięte feministki, homosie i inne płciowe oraz intelektualne dewiacje, jest trzecią ligą światowych problemów. O Ekstraklasę mało kto się dziś upomina, gdyż zwyczajnie jest nieosiągalna dla plebsu. Dlatego świat się nie zmieni. Będzie tylko ewoluował, rozwijał się dalej w swym zakłamaniu, a murzyn jak dostawał po dupie, tak będzie przyjmował baty dalej, bowiem świat potrzebuje posłusznego murzyna. Tyle tylko, że dziś murzynem może być każdy. To po prostu stan świadomości i poziom zniewolenia, a nie kolor skóry.


Jeśli więc spojrzeć na ten film w sposób powyższy, to z punktu widzenia ideologicznego przyznaję, dostrzegam w nim wiele uniwersalnych prawd. McQueen mam wrażenie, że mając świadomość tego, iż samym niewolnictwem ani Ameryki nie zbawi, ani też nie odkryje na nowo, celowo posłużył się historyczną ckliwością, by za jej pomocą opowiedzieć międzynarodowemu społeczeństwu mniej więcej to o czym pisałem przed chwilą. Mam przynajmniej szczerą nadzieję, że o to mu m.in. chodziło. Jeśli się mylę, to cóż, trochę się rzecz jasna rozczaruję, ale w gruncie rzeczy i tak to niczego nie zmienia. Chcący, czy też niechcący, wyszedł mu moralny wyjadacz. Kim jest więc Solomon Northup? Zniewolonym murzynem, to oczywiste, ale takim samym jak ty i ja. Dwanaście lat w niewoli? I co z tego? Ja mam już szesnaście na karku, bo tyleż właśnie pracuję dla bogactwa innych i końca tej gehenny nie widać. Z kolei kim są kolejni biali panowie naszego Solomona? Pan Ford (Benedict Cumberbatch)? Pan Epps (fantastyczny Michael Fassbender)? Pracodawcy i wyzyskiwacze, tak, a jakże, ale również nieco zawoalowane symbole współczesnej Ameryki oraz całego dzisiejszego zepsutego i uganiającego się za własnym ogonem konsumpcyjnego świata. Epps jako silne mocarstwo i agresor dyktujący światu własną filozofię na współistnienie. Ford niby bardziej uczłowieczony i litościwy, ale przy tym wycofany i fałszywy, prowadzący grę w obronie własnych interesów. Taki wbije ci nóż w plecy jako pierwszy. A Tibeats (Paul Dano)? Zwykły mały skurwiel, który podpierdala cię szefowi w firmie. Najliczniejsza grupa społeczna na ziemi.

Ta opowieść jest bardziej aktualna niż może się to na pierwszy rzut oka wydawać. Stąd może i dobrze, że jednak powstała, acz to nie jest gest rozpaczy narodzony w jej obronie. Dobrze, że nie wziął się za nią jakiś jankes, a ktoś, przynajmniej teoretycznie z zewnątrz. Amerykanie (biali) uznają temat raczej za zamknięty i w sumie im się nie dziwię, bowiem biorąc pod uwagę ich historię oraz potęgę gospodarczą jaką zbudowali na wyzysku i militarnej agresji, to faktycznie, lepiej siedzieć z mordą w kuble i nie bulgotać. Mimo banału w treści, niektóre sceny skrywają potężną moc symbolu, bólu i takiego zwykłego, współczesnego, najbardziej aktualnego z ludzkich instynktów - wkurwienia. McQueen odnosząc się więc do przeszłości komentuje świat dzisiejszy, jednak wykorzystuje do tego celu nieco archaiczne metody. Przypomina mi to trochę sposób wyjaśniania dziecku skąd się wziął na tym świecie za pomocą nieśmiertelnej historyjki o pszczółkach i kwiatkach. Prymitywne? Zapewne, ale co do skuteczności, to można już polemizować.

Mimo więc moich szczerych i uzasadnionych obaw, koniec końców uznaję 12 Years a Slave za produkcję poprawną i całkiem pożyteczną, ale tylko pod warunkiem, że sami trochę przy niej pomajstrujemy. Jeśli damy się jej bezrefleksyjnie ponieść, wtedy niestety film trącić już będzie tanią pralnią mózgownicy według jedynej słusznej, światowej i zakłamanej ideologii pokoju, miłości oraz społecznej równości. Ilość nominacji do Oscara mnie nie szokuje, co nie znaczy, że się z nimi wszystkimi zgadzam. Ale w nich nic mnie dziś już nie zaskakuje, dlatego też niewiele mnie one obchodzą. Dziwi mnie natomiast trochę ten cały ejakulat jaki da się zaobserwować wśród masturbacji gawiedzi wymieniającej nazwisko Chiwetela Ejiofora. Rola powiedzmy, że w porządku, ale jak wspomniałem już na początku, w zobrazowaniu tak charakterystycznych i tragicznych postaci wystarczy dziś tylko zrobić smutne oczy, mieć w zanadrzu opracowaną wcześniej minę zbitego kundla, spuścić głowę i być do tego czarnym. Wtedy publika zawsze to kupi, a nawet się rozpłacze. Przykład Michaela Duncana z Zielonej Mili jest najlepszym na to dowodem. Granie skrzywdzonego jest banalnie proste i zawsze na propsie. A mnie o wiele bardziej urzekł w tym filmie stary znajomy McQueena z poprzedniego filmu (Wstyd) - Fassbender. Zdecydowanie najmocniejsza, najbardziej wyrazista i zarazem najtrudniejsza rola, mimo, że drugoplanowa, która wymagała od aktora najwyższych umiejętności i za którą otrzymuje ode mnie nagrodę niekwestionowanej zajebistości.

Poza tym, jak to się już powoli staje standardem u McQueena, jest tu też sporo dobrej muzyki, która tak jak i we wspomnianym Wstydzie podobnie buduje napięcie i stoi na straży tryskających wulkanów emocji. No ale wiadomo - Hans Zimmer. Nie trzeba nic więcej dodawać. Ale to tak jakby wszystko co można dobrego o filmie powiedzieć. 12 Years a Slave nie wzbudził we mnie już żadnych większych emocji. Spłynął po mnie niczym lipcowy pot po plecach na plantacji bawełny, a wciśnięcie siłą na zakończenie Brada Pitta uznałem wręcz za sabotaż. Nie wiem ile dostanie Oscarów, kilka na pewno. Akademia lubi takie ckliwe historyjki, świat, mam wrażenie, że również. A żeby zakończyć ten tekst czymś odrobinę głębszym i z elementami osobistej refleksji, to sobie nawet teraz myślę, że sowieci na swój pokrętny sposób mieli jednak rację, kiedy w czasach zimnej wojny na zarzuty wypowiadane w ich kierunku przez cywilizowany świat zachodni nawiązujące do krytyki komunizmu odpowiadali - A u was murzynów biją! Czyż można podsumować ten temat lepiej? Wiem wiem, można. To było pytanie retoryczne.

4/6

IMDb: 8,5
Filmweb: 7,6


czwartek, 16 stycznia 2014

Kochaj i rzygaj

Pod Mocnym Aniołem
reż. Wojciech Smarzowski, POL, 2014
95 min. Kino Świat
Polska premiera: 17.01.2014
Dramat


Od przedwczorajszego wyjścia z kina w głowie siedziało mi jedno. W metrze, w autobusie, nawet wtedy, gdy obcinałem ładną niewiastę chowającą się przed deszczem na przystanku. Także w łóżku przed zaśnięciem, wczoraj i dziś, ochoczo udając się rano do gułagu, myślałem tylko nad tym, jak u licha przelać na ekran te dziesiątki myśli, które narodziły się w głowie podczas seansu i zaraz po nim. Jeszcze zanim mi wpadło zaproszenie na przedpremierowy pokaz dumałem nad rozpoczęciem, które płynnie wprowadziłoby w alkoholowy nastrój dogłębnego zniszczenia, ale nie, wszystko co sobie zawczasu w myślach ułożyłem, legło w gruzach chwilę po napisach końcowych. Dlatego nie będzie sensownego napoczęcia tematu, zacznę tak trochę z dupy po prostu, ale za to prosto z serca. Smarzowski miał za zadanie zachwiać Polską, po raz kolejny zresztą, przynajmniej tak wieje z plakatów promujących Pod Mocnym Aniołem. Nie wiem jak zareaguje reszta kraju, z pewnością różnie, ale zaprawdę powiadam wam i to już w pierwszym akapicie, że mną zachwiało. Kurewsko mocno jebnęło raz z prawej, raz z lewej mańki, że aż kilka razy leżałem na glebie i byłem liczony.

Wojtek Smarzowski właśnie osiągnął swoje ekstremum. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Nie wiem, czy w przyszłości nakręci jeszcze coś równie mocnego i celnego w swoim przekazie, zapewne tak, gdyż dotąd wszystko za co się bierze, zwyczajnie wychodzi. Być może raz jeszcze albo i pięć z siłą tsunami poprzewraca ludzi w kinowych fotelach, ale wiem jedno, w alkoholowo-narodowej epopei osiągnął już maksa. Jestem człowiekiem wyposażonym w wyjątkowo bujną i dobrze funkcjonującą wyobraźnię, która w swej projekcji widziała zdaje się wiele, ale nawet ona nie jest w stanie wyobrazić sobie coś bardziej porażającego i wymownego w swoim delirycznym przekazie.

Chlejemy. Wszyscy. Bez wyjątku. Pili nasi dziadowie, pili ojcowie i matki, pić będą też nasze dzieci i prawnuki. Tak jak jemy chleb i oddajemy mocz, pijemy wódkę. Ta zatacza więc nad naszą szerokością geograficzną fizjologiczny okrąg, który każdego dnia zaciska pętlę na naszych szyjach. „Dziękuję, nie piję" to najbardziej ponury i niestosowny żart nad Wisłą. Czy da się osiągnąć dziś sukces bez picia? Celebrować go bez picia? Przetrwać w tych ciężkich czasach bez lejącego się gardłem elementu baśniowego? Podczas libacji alkoholowych rodzą się wspaniałe projekty, nawiązują przyjaźnie na całe życie, poznajemy nasze żony i kochanki, oczywiście także wpieprzamy się przy okazji w ogromne kłopoty, nierzadko budzimy rano w obcych łóżkach z lekkimi portfelami i zarzyganymi spodniami, ale tego co było w nocy, nikt nam już nie odbierze. Ułańska moc i niemoc zarazem. Wóda jest głównym reżyserem naszych słowiańskich istnień, przekleństwem i błogosławieństwem w jednej postaci. Na tym właśnie polega problem z piciem (za Bukowskim). Gdy wydarzy się coś złego, pijesz, żeby zapomnieć. Kiedy zdarzy się coś dobrego, pijesz, żeby to uczcić. A jeśli nie wydarzy się nic szczególnego, pijesz po to, żeby coś się zadziało.

Wóda w tym kraju jest i zawsze była wszechobecna, to pewnik. Rozpijano nią pańszczyźnianych chłopów, znieczulano też na czerwoną zarazę i biedę, bo tylko ona pozwalała zapomnieć o całym tym syfie jaki się często wokół nas zbierał. Od pokoleń towarzyszy nam wszędzie, w każdej profesji i w każdym środowisku. Na każdym szczeblu, od władzy centralnej, ustawodawczej, przez rekinów biznesu i klasę średnią, aż po uliczny plebs i bezdomnych. Gra pierwsze skrzypce na weselach, imprezach, w pracy, w szkole, w kościele, na komendzie, w klubie nocnym, w domu, na urodzinach koleżanki, na ulicy, na ławce w parku. Idealny prezent dla ordynatora? Kolegi? Świąteczny upominek w pracy dla lojalnego współpracownika? Butelka. Gorzała chodzi za nami każdego dnia, a w piątek bezczelnie uśmiecha się do nas, a my zwykle odwzajemniamy się jej tym samym. Nareszcie. W filmie, za naszym Jerzym (Więckiewicz) też się bez przerwy ugania taki jeden i kusi, diabeł ludzkiego upadku się zwie. Czyż to nie jest idealna nazwa na jakąś etykietę z Polmosu? Murowany hit sprzedaży.

Smarzowski już w swoich poprzednich projektach ostro nadużywał alkoholu. Nawet chyba aż za bardzo. Czasem odnosiłem wrażenie, że przejaskrawia ten problem (hm, problem?), że przecież człowiek nie może tyle wypić (nie może?). Bałem się więc, że tym razem, kiedy wóda stała się głównym bohaterem opowieści, pochłonięte hektolitry czystej soczystej nie będą mnie już w stanie zaskoczyć. Byłem pewien, że już się chyba uodporniłem na charakterystyczną dla jego filmów alkoholową ekspresję, że za czwartym razem po prostu mi to spowszechnieje, bo też co u licha można jeszcze więcej powiedzieć o wódce? A tu dupa. Okazało się, że jednak można. W dodatku korzystając praktycznie z tych samych schematów.


Wyczekiwanie w kraju ekranizacji powieści Jerzego Pilcha było i nadal jest ogromne. Dlaczego? Skąd się bierze fascynacja kinem Smarzowskiego? Otóż zgaduję, że stąd, iż jego filmy wkraczając w sferę naszej bytności, są jednocześnie pastiszem społecznych patologii o których niby tyle wiemy, tyle o nich czytaliśmy, nasłuchaliśmy się i naoglądaliśmy w Ekspresie dla reporterów. Całe to ludzkie zło i człowiecze zbydlęcenie Smarzowski wyciąga nie ze swoich bohaterów, tylko przede wszystkim z widza głównie, w dodatku przy jego aprobacie i oklasku. A przy tym, idąc na jego film nie czujemy się jak przy konfesjonale. Nie oczekujemy otrzymania rozgrzeszenia po wcześniejszym wyrzuceniu z siebie całej tej żółci i jadu jaka w nas miesiącami zalegała. Oglądając jego filmy, czuję się, jakbym oglądał fascynujący dokument o moich kumplach z ośki, z ławki szkolnej, czy z pracy. O sąsiedzie wychodzącym rano z psem na spacer i o tej durnej ekspedientce ze spożywczego, co to się zawsze dziwnie na mnie patrzy. To trochę tak, jak oglądanie Warsaw Shore, tyle, że w wersji dla zaawansowanych i bardziej elokwentnych.

A to co jest w tym wszystkim absolutnie najlepsze, to to, że reżyser, który uwielbia pławić się w rodzimych patologiach, nie przedstawia ich jak człowiek z wielkiego miasta, który przyjechał na wieś z kamerą, by nakręcić film o zupełnie obcych mu pijaczkach z pod przemysłowego, po czym wraca do miasta i skupia się na swym wielkomiejskim życiu. Odnoszę wrażenie, że Smarzowski przedstawia wycinek naszego świata z troski o niego i nas samych, oraz pragnie dyskutować z widzem w taki sposób, aby go broń Boże nie stygmatyzować, nie krytykować i nie obciążać jarzmem przekleństwa. Dam sobie rękę uciąć, że taki gliniarz, jeden z drugim, po obejrzeniu Drogówki, która przecież obsmarowała mundurowych gównem po pas po szyję, w głębi duszy zapiał: "Ale fajnie nas facet pokazał!". Na tym właśnie polega (prze)moc jego filmów. Opowiada o rzeczach ważnych, ale przy tym nikogo nie moralizuje, nikogo nie poucza. Niby lekko, bezinwazyjnie, momentami zabawnie, z humorem i dystansem, ale przy tym także niezwykle boleśnie. Jego kino stanowi wspaniałe rozwinięcie tego wszystkiego co zapoczątkował przed laty Marek Koterski.

Dlatego myślę też, acz jest to zapewne dość śmiała teoria, że jakby ktoś mocno pijący, będący już nawet po tamtej stronie butelki, usiadł do lektury Pod Mocnym Aniołem, to niekoniecznie uznałby film za wymierzony przeciwko niemu. Sam więc ciekaw jestem jak go przyjmie szeroko rozumiana opinia publiczna. Czy raptem wszelkie instytucje, fundacje i kampanie społeczne walczące z problemem alkoholizmu nie zapieją jak jedna kura, że to przecież jest film wołający na polibacyjnej głuszy zarzyganego społeczeństwa, aby w końcu kurwa wytrzeźwiało. Zapewne pojawią się takie głosy, nie wątpię w to, które uznają film za anty alkoholową propagandówkę i będą się chciały pod nią podczepić, by wyprać wszech zapijaczone mózgi, ale ja osobiście i z góry wyśmiewam ich zapędy. Bzdura to jest, wam powiem. Smarzowski nie jest piewcą i wyznacznikiem ludzkiej moralności. Z nikim nie walczy, nikogo też nie osądza. On raczej zasiada z tobą do stołu i niczym najlepszy kompan wychyla z nami jeden kielon za drugim. Lecz gdy tylko odbije ci palma, przyłoży ci w ryj, ale nie z nienawiści, kaprysu, czy pogardy, lecz z serdeczności i przyjacielskiej troski. Niewielu umie docenić gonga na odmułę otrzymanego od przyjaciela. Oj, niewielu.

Owszem, wóda wypita przez Więckiewicza i spółkę ryje banię, niszczy i poniewiera. Jest na wskroś obrzydliwa. Ale bardziej od niej odpychają oczy od ekranu ludzie i ich menelskie, zniszczone mordy. Tu chylę czoła po raz enty przed Panem Wojciechem, gdyż potrafił to wszystko fantastycznie przedstawić. Czuć nawet smród wymiocin i obszczanych spodni. Nic to, że znów korzysta z tych samych nazwisk do których się już przyzwyczailiśmy oraz zdążyliśmy przetrawić na tysiąc sposobów. Nie wadzą. Wręcz przeciwnie, nadal wzbogacają opowieść, śmieszą i czarują swą naturalnością. Stanowią idealne dopełnienie myśli autora.

Wiele w życiu widziałem, za kołnierz też nie wylewałem, niektórzy nawet myślą, że piję za dużo, ale poziom niektórych scen i ukazanych w filmie alkoholowych wariacji wprost przyprawia mnie o kompleksy. Czuje się przy nich trochę jak małe dziecko, co to nosa nie wychyliło poza swoją piaskownicę. Jak gówniarz z mlekiem pod nosem się czuję. Opowieści i ukazane retrospekcje niemal każdego z barwnych członków klubu AA są momentami tak ekstremalne i absurdalne zarazem, że w pierwszej chwili owszem, śmieszą, ale w kolejnej, przerażają, a nawet i smucą. Śmiejemy się z nich, tak jak z losów Adasia Miauczyńskiego w jego kolejnych wcieleniach, a przecież nie było mu wcale do śmiechu, on cierpiał na naszych oczach, w każdej scenie i sekundzie swojego bezużytecznego istnienia.

Smarzowski w pierwszej części filmu idzie właśnie wyznaczoną ścieżką przez śmiech i bekę z najebanych typów, ale z każdą kolejną minutą następuje zanik endorfiny i pojawia się szoking. Obsrane gacie, obszczane spodnie, zarzygane, latające na prawo i lewo pawie, syf, smród, fetor, rozkład człowieka w dawkach przekraczających powszechnie akceptowalne normy dobrego smaku. Obok tego nie da się już przejść z uśmiechem na twarzy. Ból boli, krzyczy, woła o pomoc, a ty wiesz, że nic nie możesz zrobić. Chyba, że wyjdziesz z kina, paru się takich znalazło. Wszystkie te Leaving Las Vegas, filmowe parafrazy Bukowskiego z Ćmą Barową na czele, całe te alkoholowe Hollywood, mimo ogromu możliwości, chyba nigdy nie potrafiło dotknąć tego tematu w tak trafny i dosadny sposób jak Smarzowski. Gdyby ktoś mnie zapytał, jakie są najlepsze filmy o piciu jakie widziałem, to od razu i bez zastanowienia wymieniłbym Pętlę Wojciecha Hasa, Wszyscy jesteśmy Chrystusami Koterskiego, czy też Żółty szalik z Gajosem, że o Domu Złym i Weselu Smarzowskiego nie pomnę. Pewnikiem coś jeszcze bym dodał z rosyjskiej i radzieckiej szkoły filmowej, na siłę też kilka klasycznych pozycji ze świata, ale to wszystko. Trochę mnie to nawet dziwi, bo pomimo różnic kulturowych, odmiennej tradycji spożywania różnych gatunków trunków, to generalnie człowiek pod wpływem alkoholu na całym świecie zawsze jest taki sam. A jednak w Polsce, czy też za naszą wschodnią granicą, ludzie ciągle wiedzą na ten temat dwa razy więcej niż reszta świata, który przecież upija się tak samo jak my. Dlatego sądzę, że polska kinematografia w dziedzinie menelskiego kina nie ma sobie równych i zaprawdę powiadam wam, powinniśmy być z tego dumni.


Nie jest to jednak opowieść tylko i wyłącznie o bezgranicznym chlaniu. Jak sam reżyser mówi, dominują w niej dwie miłości, do wódki i do kobiety. Ale przyznam szczerze, że drugi wątek mnie trochę rozczarował. Jest jedynie napoczęty, wrzucony gdzieś pod bankomat, lecz nie zgłębiony tak, jak chyba powinien i jak opisał to w swojej książce autor scenariusza - Jerzy Pilch. Nie mniej, mimo, iż książkę czytałem dawno, odczuwam dużą zbieżność z literackim oryginałem, za co szacun rzecz jasna się należy, o czym nawet wspomniał kilka dni temu sam zainteresowany w swoim liście zaadresowanym do widzów. Chyli w nim nawet czoło przed "Smarzolem" i mówi wprost, że jest jego człowiekiem. Fajnie. Naprawdę to miłe, kiedy dwa światy, literatury i filmu potrafią się tak wspaniale dogadać ze sobą. Mimo wszystko, rzadko spotyka się takie duety.

Pod Mocnym Aniołem w warstwie konstrukcyjnej co prawda nie wnosi niczego nowego do warsztatu reżysera, gdyż ten nadal korzysta ze sprawdzonych już schematów i metod odwzorowawczych. Podobne kadry, cięcia, ujęcia, przeskoki w czasie, kilkusekundowe krzykliwe przerywniki i dopełniacze, to wszystko już było, ale nie szkodzi. Po co zmieniać coś, co dobrze funkcjonuje. Od pierwszych sekund wiemy doskonale, że mamy do czynienia ze Smarzowskim. Facet dorobił się własnego i niepowtarzalnego stylu. A nie ma nic gorszego od reżysera bez własnej stylówy. Gdyby tylko jeszcze popracował nad grafiką, nad plakatem i zwiastunem, byłby mym ideałem. Podobały mi się także liczne nawiązania do jego wcześniejszych produkcji. Paląca się stodoła z Marianem Dziędzielem jak w Domu Złym, Bartek Topa przy radiowozie, jakby żywcem wyjęty z kadrów Drogówki. Sporo było tu takich smaczków. Co i rusz klikałem "lubię to". Więckiewicz co prawda podpadł mi ostatnio przez ten chłam o Bolku Wałęsie, ale tym filmem zrekompensował się i naprostował w mych oczach, dzięki czemu ponownie wbił na mój prywatny piedestał aktorskiej zajebistości. Klasa sama w sobie. Rola wybitna, która przejdzie do kanonu polskiej szkoły filmowej, z pewnością też warta wszystkich nagród nad Wisłą. Janek Himilsbach byłby z niego dumny.

Cóż. Świat Pod Mocnym Aniołem jest trudny w odbiorze, brudny, śmierdzący, acz typowy dla jego twórcy. Ukazany jest z punktu widzenia butelki i ludzi pijących. To nie jest świat ludzi trzeźwych, względnie zdrowych i normalnych, który nagle zostaje zakłócony jakimś bejowskim wirusem. Nie. Jest na odwrót. Tu świat ten względnie normalny i trzeźwy jest dziwadłem, odmieńcem i popaprańcem. Obcym bytem, który żyje gdzieś tam, za ogrodzeniem, murem, w innej równoległej rzeczywistości. Smarzowski zabierając nas do krainy pijaków i meneli opowiada nam o ich traumach, problemach, błędach życiowych, ale w taki sposób, żeby się z nimi zaprzyjaźnić, żeby polubić samych siebie. Mimo znaku przemijających czasów, zmian kulturowych i naciskających na nas co i rusz zagramanicznych trendów obyczajowych, pomimo narzucanej nam mody na światowość i europejskość, wóda, czy chcemy tego czy nie, jest częścią naszej wielowiekowej tradycji, jest cząstką (promilem) nas samych. Mimo zła jakie często wyrządza, pomimo rozbitych rodzin i licznych ofiar pijanych kierowców, jest nasza, polska, wyssana z mlekiem matki. Nie powinniśmy się jej wypierać ani też wstydzić. Nie uciekniemy od niej nawet, jeśli wyjedziemy na wczasy do Egiptu. Zmuszeni jesteśmy kochać wódkę i rzygać wódką. Amen.

Edit: Po kilku tygodniach jednak zmiana. Pojechałem po bandzie z tą szóstką. Jednak pięć.

5/6



poniedziałek, 6 stycznia 2014

Prawo krwi

Out Of The Furnace
reż. Scott Cooper, USA, 2013
116 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Thriller



Ależ ten czas zaiwania. Jeszcze "wczoraj" żegnałem stary i nieco upodlający mnie rok, a dziś jestem już po kilkuset kilometrach w rozjazdach, szesnastu kaemach przebiegniętych po jesiennym lesie, także już po kilku zaliczonych cytrynach i innych kolorach wytwarzanych przez Lubelski Polmos, a nawet raz zdążyłem się już zakochać. Oczywiście bez wzajemności, bo przecież tak jest bez sensu. Oglądam też filmy. Przynajmniej staram się jak mogę, ale zaległości i nowości przybywa w zastraszającym tempie, a końca nie widać. Za kilka dni znów wyjeżdżam, tym razem po to, by trochę spocić się w górach, a przy zupełnej okazji oderwać się od fejsbuka i innych pochłaniaczy czasu, więc ponownie coś mi ucieknie z rzeczy bieżących. Jak więc żyć, by nie ocipieć, a jednocześnie być na czasie ze wszystkim, się pytam?

O Out Of The Furnace wspomniałem już jakoś na początku grudnia, posiłkując się przy tym głównie Pearl Jam i ich zjawiskowym kawałkiem Release, który to właśnie zagościł na ścieżce dźwiękowej tegoż oto filmu. Podziałało to na mnie niczym Viagra na przymulonego młokosa zatrzaśniętego w starczym ciele. Nie powiem wprost, że dostałem erekcji, ale za to mogę napisać, iż ekscytacja ma poszybowała do góry ruchem sprężyście przyśpieszonym niczym... no wiadomo. Pearl Jam to nadal mój ulubiony band, który napoczęty przeze mnie jeszcze w wieku nastoletnim i na początku lat 90-tych, nadal budzi we mnie tyleż wspomnień i emocji, że aż nie da się opisać ich wszystkich słowami. Zatem nie będę tego w tym miejscu czynił, powiem tylko tyle, że Release z debiutanckiego albumu Ten, jest dla mnie czymś w rodzaju kontemplacyjnej modlitwy jaka towarzyszy mi już od dobrych 21 lat. Nic na tym świecie, poza rodziną, tak długo ze mną nie wytrzymało. I zapewne tak też już pozostanie.

Tyle tytułem wstępu. Zatem na dzień dobry, jeszcze w trakcie oglądania zwiastunu, właśnie dzięki temu utworu w tle, dostałem potężnym obuchem w tył głowy, przez co zaraz po odzyskaniu przytomności postanowiłem, że ów tytuł za wszelką cenę zdobędę i go obejrzę. Tym bardziej tego pragnąłem, że prócz Pearl Jam na ekranie rozgościły się także tak zacne i lubiane przeze mnie nazwiska, jak: Christian Bale, Woody Harrelson, Forest Whitaker, Willem Dafoe i Sam Shepard. Ubóstwiam ich. Absolutnie wszystkich i bez wyjątku. Każdemu z nich mógłbym poświęcić najmniej jeden akapit. Należą do grona aktorów, z którymi chętnie napiłbym się wódki. A wierzcie mi lub nie, ta lista nie jest znów aż tak długa.

Wprawdzie spodziewałem się, że trochę dłużej przyjdzie mi na ten film czekać, ale dla internetu słowo "niemożliwe" nie istnieje. Za to go właśnie kocham i nienawidzę jednocześnie. Niespełna miesiąc po fantastycznej zajawce, jestem już "po" i cholera jasna, sam nie wiem co mam teraz o nim myśleć. Niby wszystko gra i trąbi, są emocje, wspaniałe kadry, zdjęcia, kapitalnie odwzorowany klimat północno-wschodniego amerykańskiego Pasa Rdzy, wspomniany Pearl Jam i wzorowe aktorstwo, ale w mordę Erinaceusa europaeusa, to wszystko już gdzieś wcześniej widziałem.


Bardzo w mym guście jest klimat Ameryki B. Tej brudnej, przemysłowej, prowincjonalnej i konserwatywnej społeczności utkanej z pięknych widoków wielkich jezior północy, gigantycznych lasów, czy też gór Appalachów. Serio. Taka Ameryka kręci mnie o wiele bardziej, niż te wszystkie Nowe Jorki, Chicago i Los Angeles razem wrzucone do jednego koszyka. Amerykańskie miasta wyglądają niemal tak samo. Pewnie, że by się chętnie zaliczyło wszystkie, jedno po drugim, gdyby się trafiła okazja, ale jeśli już sam miałbym się wybrać za Atlantyk, to wolałbym wynająć dobrą furę i przejechać Route 66. Podziwiałbym wtedy małe miasteczka i niedosięgnięte jeszcze przez człowieka boskie krajobrazy oraz dzieła nieposkromionej natury. Acz nie będę się też tu buńczucznie kreował na jakiegoś Chrissa McCandlessa. Nowy Jork również bym sobie chętnie zaliczył, a jakże.

Także tego. Wszystko fajnie, tyle tylko, że ostatnimi laty trochę tych małomiasteczkowych klimatów już na ekranie było. Wystarczy wymienić Oscarowe Winter's BoneFighterBestie z południowych krain, a w ubiegłym roku Mud, oraz czekający w swojej kolejce, najpewniej nominowany w tym roku Dallas Buyers Club, a to przecież tylko najbardziej sztandarowe głośne przykłady pierwsze z brzegu. Oczywiście żaden to znów nowy trend za oceanem, filmów w Stanach przecież nie kręci się tylko w dużych miastach i nie tylko o gangsterach, bezdomnych, czy maklerach, ale trzeba uczciwie przyznać, że da się zauważyć pewnego rodzaju zwyżkę w korzystaniu małomiasteczkowych stylów bycia i odwzorowaniu ich na wielkich ekranach. Możliwe bardzo, że ma to związek z ogromną popularnością konserwatywnych seriali właśnie wśród Amerykanów, jaka w minionym roku miała miejsce, a o czym nie ma pojęcia przeciętny europejczyk, co też jest dość symptomatyczne, gdyż pogrążona w dążeniu do utopijnej wizji wszech tolerancji Unia Europejska, jest ślepo zapatrzona w trendy, które ograniczają i niszczą lokalne przyzwyczajenia, tradycję i rdzenne dziedzictwo (właśnie nam zakazali wędzenia wędlin, jakby kto pytał). Dlatego wszystko, co kojarzy się z konserwatyzmem obyczajowym, religijnym, kulinarnym, płciowym, czy jakimkolwiek innym, jest chętnie tępione jeszcze w zarodku, a co za tym idzie, przemilczane i pomijane na wszelkie sposoby.

Dlatego generalnie cieszy mnie to, że Ameryka, mimo, iż również przeżywa ogromne problemy z własną tożsamością (spróbujcie powiedzieć gdzieś na północy "czarnuch", "pedał" albo "żółtek"), od czasu do czasu woła: "Stop-Sprawdzam". Kino jest tylko odzwierciedleniem emocji i pragnień społeczeństwa w kraju, w jakim ono powstaje. Dlatego warto trzymać rękę na pulsie i wiedzieć, co w trawie piszczy, co oglądają i produkują inni, a przy okazji, trzeba też krytykować kino promujące złe wartości i wychwalać te, które w naszej opinii stoi na straży tego, co najbardziej pod słońcem kochamy. I to nawet wtedy, jeśli wszyscy święci wmawiają nam coś zupełnie z nami sprzecznego. No ale to chyba jest dość oczywiste dla samodzielnie myślącego homo sapiensa, który w coś wierzy, tak więc nie będę się rozpisywał.


Out Of The Furnace, to historia rodziny, o rodzinie i dla rodziny. Bracia, Russel (Bale) i Rodney (brzydszy z braci Affleck) Baze, żyją tak, jak niemal wszyscy w miasteczku. Starszy Russel ciężko pracuje w fabryce, młodszy wraca z kolejnej wojskowej misji i zaczyna szukać swojego miejsca we wszechświecie. Jednak, jak to zwykle w życiu bywa, nie wszystko idzie jak należy. Dochodzi do tragicznego wypadku, starszy z braci trafia do więzienia, młodszy pozostaje bez bratczynej opieki, w dodatku umiera im ojciec. Po wyjściu z kicia Russel podejmuje walkę o odzyskanie nieco zagubionego umysłu brata, który wplątał się w nielegalne mordobicia za pieniądze. Tak to mniej więcej się wszystko zaczyna, potem dochodzą kolejne postacie, wredne mordy, układy i szemrane interesy. Jedni giną, inni zaczynają się mścić na oprawcach, w imię fundamentalnych zasad i miłości. I mnie się to wszystko bardzo podoba. Lubię, gdy sprawy bierze się we własne ręce. Jeśli życie przypiera cię nagle do muru, nie możesz tkwić sparaliżowany i beczeć jak mazgaj. Musisz zakasać rękawy i zacząć walczyć o sprawiedliwość. Choćbyś miał nawet stanąć sam przeciw wszystkim. Zawsze taka postawa była bliska mego serca, a ta opowieść tylko to wszystko podkręca i aż przyjemnie drapie w podniebienie.

Ta historia bardzo przypomina mi inną, bardzo już starą produkcję z roku 1989, Prawo krwi (Next Of Kin) z Patrickiem Swayze. Niemal ten sam model budowania napięcia, te same motywy, rodzinna paranoidalna wręcz chęć dokonania zemsty, postawienie na szali swojej przyszłości i reputacji, brak jakichkolwiek zahamowań i jedyny słuszny, jakże łatwo przewidywalny finał. Taka konstrukcja jest stara jak Ameryka, stara jak ich kino. Dlatego oczywistym jest, że Out Of The Furnace nie wnosi do dzisiejszego świata niczego nowego. Kompletnie też niczego przed nami nie odkrywa. Aż trochę dziw, że pierwotnie ten film miał reżyserować sam Ridley Scott, a w głównej roli był już zakontraktowany Leoś DiCaprio. Rzecz jasna jest to kino solidne, świetnie wyreżyserowane przez niemalże debiutanta, Scotta Coopera, za co szacun. Jest także kapitalnie zagrane przez stare ekranowe wygi, ale niestety, to nie jest scenariusz na Oscara, ani nawet na topową amerykańską produkcję. Ot, zgrabny film charakterystyczny dla ich kina lat 80-tych, z głośnymi nazwiskami za pazuchą, w sam raz na upchanie go w wakacyjnej kinowej ramówce.

I tylko szkoda trochę, że w czymś jedynie poprawnym pojawił się Eddie Vedder wraz ze swoją nową aranżacją kultowego dla mnie Release, ale zawsze też mogło być gorzej. Film promuje głównie konserwatywne wartości, braterską miłość, krew za krew i charakterność, które są szalenie bliskie mego jestestwa, zatem nie jest źle, a na swój pokrętny sposób, nawet bardzo tu pasuje. Przez amerykańskie kina film przeszedł niczym listopadowe tornada przez ich środkowe stany. Szybko i bardzo boleśnie. Acz wyniki oglądalności mogą się jeszcze poprawić, bowiem niezłą "reklamę" robią mu Indianie z gór Ramapo, z plemienia Ramapough, którzy poczuli się dotknięci tym, iż negatywni bohaterowie filmu noszą bardzo popularne u nich nazwiska DeGroat i Van Dunk. Oskarżyli więc producentów filmu o zniesławienie i domagają się pokaźnego finansowego zadośćuczynienia.

Ale to Ameryka. W Europie powinno pójść mu chyba nawet jeszcze gorzej, stąd właśnie pewnie nadal brak polskiego dystrybutora i daty premiery. Być może nie doczekamy się jej nigdy. Ja jednak tą pozycję polecam, zwłaszcza fanom kina akcji z lat 80-tych. Jest tu niemal wszystko. Mordobicia, strzelanki, przekleństwa, jedna ładna niewiasta i co za tym idzie, także wątek miłosny (fajny, bo bez happy endu;)), trochę sensacji, thrillera, piękne lokacje, nieśpieszny klimat, no i ten jeden, jedyny, zajebisty utwór Pearl Jam, który pojawia się na początku i końcu, już w niepokalanej całości, w trakcie napisów, które pozwoliłem sobie odtworzyć trzy razy z rzędu. Ach. I'ts bjutiful.

4/6

IMDb: 7,0
Filmweb: 6,8


czwartek, 2 stycznia 2014

All Cops Are Bastards

Wrong Cops
reż. Quentin Dupieux, USA, 2013
82 min.
Polska premiera: ?
Czarna komedia



Witam w nowym roku, nie życzę wam szczęścia i pomyślności, bo nie lubię kłamać, za to dopinguję wszystkim bez wyjątku, abyście jakoś umiejętnie go przetrwali i na koniec roku potrafili się przejrzeć w lustrze. Ale umówmy się, lekko nie będzie. Podrożał alkohol, fajki, benzyna, bilety (w Warszawie) i cholera wie co jeszcze. Natomiast nasze pensje cały czas są tam, gdzie nie dochodzi światło dzienne, oraz gdzie jest nasza reprezentacja w piłkę skopaną. Ale nowy rok, to także jeden z najlepszych okresów dla filmowych głodomorów. Zarówno tych kinowych, jak i w kapciach. Oscarowa gorączka podkręca tempo i zwiększa popyt na nominowane tytuły. To raz. Dwa, polscy dystrybutorzy lubią rozpocząć rok z wielkim pierdolnięciem i na dzień dobry wypuszczają w kinowy obieg jakiś hit z końca minionego roku. Do tego w końcu docierają do nas ze świata tytuły jesienno-zimowe, które po tournée po krajach lepiej rozwiniętych kinematograficznie, postanawiają wreszcie szerzej zaistnieć także nad Wisłą. Dlatego też, styczeń wraz z październikiem to moje dwa ulubione miesiące w tej branży, czego z kolei nie lubią moje mało zgrabne paluchy, kgdyż muszą wtedy nieco więcej stukać w te durne klawisze. Tzn. nie muszą, ale wiedzą, że przynajmniej powinny.

Zacznę ten rok od absurdu, abstrakcji, kilometrów głupoty oraz ludzkiej durnoty, bowiem taki właśnie widzę przed nami dopiero co napoczęty wczoraj rok. Jeśli chcecie wiedzieć jak on będzie wyglądał, to wyobraźcie sobie but depczący ludzką twarz. Wiecznie. Polecam przyjęcie podobnego psychosomatycznego stanowiska, przynajmniej się nie rozczarujecie.

Quentina Dupieuxa chyba nie muszę tu szerzej przedstawiać. Poświęciłem mu już dwukrotnie swą uwagę na łamach EPO. Raz była to Opona, innym razem Wrong. Oba uplasowały się w najlepszych moich dwudziestkach rocznych podsumowań. Pozwoliły one na doskonałe zapoznanie się odbiorcy z życiową filozofią i filmową charyzmą reżysera, która, nie będę ukrywał, bardzo mi odpowiada. Lubię mądre, wymagające i ambitne kino, ale jeśli pewnego ranka nachodzi mnie ochota na bara bara z czymś lżejszym i zbytnio nie obciążającym mych drogocennych szarych komórek, to wtedy lubię sięgać po brytyjski czarny humor, skandynawski surrealistyczny absurd spod znaku Roya Anderssona, PRLowską komedię, albo właśnie po Dupieuxa.

Właściwie, to już po zapoznaniu się około pół roku temu ze zwiastunem Wrong Cops, wiedziałem doskonale z czym się to będzie jadło. Stylówa Francuza, znanego też jako Mr. Oizo, jest nie do pomylenia z nikim i niczym innym. Jeden tylko trailer wystarczył mi do tego, aby dowiedzieć się o tym filmie absolutnie wszystkiego. W ogromnej większości przypadków byłby to wielgachny minus, ale nie tym razem. Oparty na gagach, zjawiskowych scenach i skeczach sytuacyjnych film można streścić jednym, mało wyszukanym zdaniem zakończonym bardzo popularnym znakiem interpunkcyjnym: What The Fuck? Tym razem pośmiejemy się trochę wszyscy (z wyjątkiem życiowych gburów i tępaków) z psów, znaczy się policjantów. Beka z mundurowych zawsze jest i była w cenie. Na całym świecie bawi i generalnie wszyscy mają z tego radochę, gdyż w zasadzie wszędzie, bardziej lub mniej się ich nie lubi. Bo niby za co? ACAB, CHWDP i inne międzynarodowe skróty wyrażające miłość i uwielbienie do jednej z najstarszej profesji świata rysują się na niemal wszystkich ścianach i murach miast od Honolulu po Ułan Bator. Taki to jest już ich los, nie mniej, w większości przypadków sami sobie na niego zasłużyli.

U nas pokutuje jeszcze, oraz złą prasę na mieście pisze im poprzedni ustrój. ZOMO, SB, MO, "Białe Kaski robią laski", "Mundur niebieski, orzeł żelazny, zabiłeś dziecko, jesteś odważny", "Nie masz ambicji, odrabiasz wojsko w milicji", można wyliczać bez końca. Nasi dziadkowie strzelali do NKWDzistów i SBków, ojcowie tłukli się z ZOMOwcami, a dzisiejsi stoczniowcy, związkowcy i kibole leją się z prewencją bez szkoły i z łapanki. Rośnie nam już też kolejne pokolenie, które pod sztandarem JP100% będzie "jebać policję" także w najbliższej przyszłości. Tej tradycji nic i nikt już nie zmieni. "Nienawiść do policji tak zostałem wychowany" będzie więc pod różnymi przykrywkami przechodzić z dziada pradziada na wnuka i prawnuka, a przynajmniej do momentu, w którym policja zacznie w końcu SŁUŻYĆ społeczeństwu, oraz stać na straży prawa, zamiast tkwić za nasze pieniądze z suszarką w krzakach, wlepiać mandaty oraz lać pałami po łbach i na oślep, że o pobudkach przypadkowych ludzi o 6 rano w ich mieszkaniach nie pomnę. Właściwie, to sobie tak myślę, gdyż czasem mi się to zdarza, iż w zasadzie, to w każdym ustroju politycznym policja nie ma dobrej opinii, nikt jej nie broni i nikt jej nie szanuje. Pewnie są jakieś wyjątki, nie chce mi się szukać, wolę po prostu sobie myśleć, że taka to jest już ich karma po prostu. Ciach bajera.


Wrong Cops, to oczywiście tylko szalenie luźne podejście do zawodu mundurowego widzianego z perspektywy najbardziej policyjnego kraju na świecie, jakim rzecz jasna są Stany Zjednoczone. W Ameryce o policji kręciło się już filmy na wszelkie istniejące sposoby. W ich kinematografii były już więc dobre gliny, szlachetne, bohatersko ratujące świat w pojedynkę, ale też te z gruntu złe, skorumpowane, w dodatku ćpuny, pijaki, mordercy i gwałciciele. Temat przetrawiony w milionach konfiguracji nie tylko na wielkim i małym ekranie, ale też na ulicach, w gazetach, a nawet w rapowych rymach. Nikogo na świecie nie dziwi już widok gliniarza np. wciągającego koks w radiowozie. Szokuje za każdym razem, zgoda, ale nie dziwi. Zwłaszcza za oceanem. Dupieux skorzystał więc z wielu gotowców pląsających się po amerykańskich komisariatach, posterunkach i ulicach. Wybrał z nich w większości i z założenia rzeczy złe, oraz przepuścił przez swoją maszynkę na mięso. Wyszło... uroczo. Jak zawsze.

Zapoznajemy się więc z amerykańskimi stróżami prawa, którzy w godzinach pracy handlują zielskiem (genialny Duke), pozują do pedalskich gazetek i ćpają (Sunshine), napastują seksualnie cycate bladzie (ciapowaty Renato), ale też takich, którzy np. tworzą muzykę electro (Rough). Jest też jedna mocno biczowata Shirley (oj, chętnie bym się z nią zamknął w radiolce i odsłuchał swoich praw na tylnym siedzeniu), która lubi dymać swoich kolegów (w sensie zawodowym, nie seksualnym). Jest jeszcze parę innych epizodów, w których występują bardziej lub mniej znane osobistości kina i nie tylko, np Eric Roberts, czy Marilyn Manson (na tego, to bym wolał akurat nie patrzeć). Klimat jest przedni, nie ma to tamto. Typowy dla warsztatu do cna zamerykanizowanego już żabojada. Absurd goni absurd, a ironia, sarkazm i irracjonalny, mocno zjawiskowy, także nieco wulgarny humor uganiają się za własnym ogonem. Jeśli ktoś ma już zaliczone Wrong i Oponę, w dodatku z pozytywnym odbiorem, to i tym razem doskonale odnajdzie się w świecie gliniarzy, który, jeśli miałbym go do czegoś porównać, to najpewniej do Akademii Policyjnej wymieszanej z Drogówką Smarzowskiego. Jest zarówno śmieszno i straszno. Z dużą przewagą tego pierwszego rzecz jasna. Dupieux także delikatnie nawiązuje do swoich poprzednich filmów. W jednej scenie w telewizorze leci Opona, a w innej pojawia się na kilka sekund bohater Wrong, przez co nie trudno odnieść wrażenie, że wszystkie trzy tytuły jadą na tych samych prochach, a dilerem jest, no wiadomo kto.

Oczywiście jak przystało na Mr. Oizo, jest tu też dużo muzyki. Jego muzyki. Tłuste bity i dobrze znany jego fanom świat electro co i rusz rozpycha się na taśmie filmowej. W zderzeniu ze światem zdemoralizowanych gliniarzy tylko podkreśla swą siarczystą zajebistość. W ogóle muzyka zdaje się być jednym z głównych bohaterów tej opowieści. Niemal każdy z jej bohaterów ma coś z nią wspólnego. Manson słucha jej na słuchawkach i o niej rozmawia, Duke non stop katuję ją w swoim samochodzie i wydaje opinie co jest dziś cool, a co tylko śmierdzącym shitem. Przypadkowo postrzelony przez niego sąsiad domaga się jej jako ostatniej rzeczy przed śmiercią, a przy zupełnej okazji współtworzy hit, nad którym od kilku miesięcy ślęczy inny posterunkowy - jednooki Rough. Szaleństwo po prostu.

Dlatego też, cały film przypomina trochę mocno rozbudowany teledysk stworzony do własnej muzyki. Coś w sam raz na sobotnie MTV puszczone w ramach biforka, tuż przed Warsaw Shore. Jednak w odróżnieniu od tego ostatniego, Wrong Cops na szczęście mają znacznie więcej smaku i intelektualnej jakości, acz przyznaję, niezbyt wysokich lotów. Ale umówmy się. Nie po to zawitał na świat. Najnowszy film Dupieuxa nie wnosi do jego warsztatu niczego nowego. Nie jest to kolejne podniesienie sobie poprzeczki ani też postawienie kroku metr dalej. Stanowi raczej udaną kontynuację swoich wszystkich dotychczasowych audio-wiuzlanych wariacji. Póki co, jeszcze mi się to nie nudzi. Nie wiem, czy następnym razem wejdzie mi to tak samo lekko i przyjemnie, zapewne tak, na szczęście wyczuwam w jego warsztacie jeszcze sporo rezerwy, którą liczę, że wykorzysta. Póki co przyjmuję jego kolejny eksperyment jak udaną lekcję WFu u mnie w szkole średniej. Niby wszystkie wyglądały tak samo, najpierw lista obecności na dzień dobry, potem dostawaliśmy piłkę i sru na boisko. A jednak pomimo tej monotonności oraz zabójczej powtarzalności, były to moje ulubione zajęcia w szkole i jedyne, z którym się nie urywałem.

4/6

IMDb: 6,1
Filmweb: 5,9