piątek, 31 października 2014

30'WFF vol. 6

W pół drogi
reż. Geoffrey Enthoven, BEL, 2014
115 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia



Od razu zakumplowałem się z tym filmem. Jego krótki opis wraz z zamieszczonym na stronie WFF zwiastunem błyskawicznie zaprzyjaźniły się z moją absolutną pewnością na miłe spędzenie czasu w kinie. I faktycznie, tak też było. Myślę nawet, że niewiele osób w ciemno stawiając na tą belgijską tragikomedię nią się w ostateczności rozczarowało, w końcu W pół drogi zajął wysokie 10 miejsce w plebiscycie publiczności. O czymś to świadczy. Głównie o tym, że jest to po prostu udany film.

Cała heca dzieje się w wielkim, starym domu gdzieś na peryferiach miasta, który to sobie właśnie zakupił Stephen. Znajduje się on aktualnie na zakręcie życiowej dotąd trzypasmowej autostrady. Jest w trakcie rozwodu, świat wali mu się na łeb, oprócz małżonki traci też pracę, zawodowe kontakty, przyjaciół, a jego kochanka (fajne cycki) wbija mu nóż w plecy (suka, niemniej nadal z fajnymi cyckami). Pozostaje mu więc tylko nowy, opuszczony dom jaki kupił w promocyjnej cenie, i w którym to planuje rozpocząć nowy rozdział w swoim życiu. Szybko okazuje się jednak, że w domu tym kryją się ciemne i niezbadane moce tajemne, które w dość osobliwy sposób uzmysławiają mu, iż nie jest jego jedynym lokatorem.

Przy najróżniejszych i najmniej spodziewanych sytuacjach ukazuje mu się ciągle ten sam podejrzany rudy typ w mokrych włosach, odziany jedynie w slipy z zawieszonym na szyi ręczniku. Sceny, kiedy oboje są ze sobą razem, zwłaszcza te początkowe to istna wylęgarnia epickiego humoru zaakcentowanego salwami śmiechu całej sali kinowej. Nie wypada mi w tym miejscu wyjaśniać samego zjawiska występowania w opowieści tegoż oto zagadkowego roznegliżowanego współlokatora, gdyż spaliłbym w ten sposób przyjemność z odkrywania tejże wiedzy tajemnej w kinie w czasie seansu, ale mogę napisać jedno, że duet ten, jak woda i ogień, jak kot z psem, a nawet jak Michael Douglas z Kathleen Turner w Wojnie Państwa Rose przyciągają, bawią, uczą i rozczulają ze śmiertelnym uśmiechem na twarzy. Klasa.

Skoro więc nie mogę zdradzić szczegółów, toteż nie ma o czym specjalnie pisać. Po prostu kategorycznie stwierdzam, iż ten czarny, często wisielczy humor wraz z padającymi co chwilę świetnymi dialogami stoją tu na bardzo zadowalającym poziomie. Może nieco rozczarowuje druga połowa filmu, kiedy to już do kości zdarta jest początkowa aura tajemnicy i reżyser niczym specjalnym nas już nie zaskakuje, ale po prostu tak być musiało i basta. Mam nadzieję, że film trafi do dystrybucji kinowej. Z pewnością polecam poszukać go z czasem także gdzie indziej, wiadomo gdzie. A jeśli już wpadnie w wasze sidła, to nie lękajcie się go. Zaprawdę powiadam, że to bardzo mądra i zabawna komedia, bez dwóch zdań dla mądrych ludzi, którzy przecież także potrzebują czasem czegoś lekkiego i bezinwazyjnego, co nie wprowadzi nas w stan umysłowego zakłopotania.

4/6




------------------------------------------------------------------------------------------------------

Patriota
reż. Arto Halonen, FIN, 2014
97 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Sport, Komedia



W tegorocznym festiwalowym repertuarze tym razem niewiele błyszczało skandynawskich propozycji, a z tych które spostrzegłem w pierwszym rzucie okiem, ledwie dwie wydały mi się warte nieco dokładniejszego powąchania. Z tejże dwójki najbardziej do gustu przypadł mi fiński Patriota, który to postanowił bronić w Warszawie honoru Skandynawów, według mnie bardzo skutecznie. Jego historia jest na wskroś i do bólu skandynawska, zdrowo odjechana, posolona ciężkim humorem i popieprzona uroczym dystansem do samych siebie. Styl zupełnie nie do podrobienia przez inne nacje.

Cofamy się do Finlandii lat 80-tych, w których oto żyje sobie spokojnie ponad pięćdziesięcioletni Al Bundy Toivo. Facet z twarzy podobny do Pana Mietka spod sklepu spożywczego, pod którym kręci się już o 7 rano w poszukiwaniu kompana do współudziału w zamachu na mocne piwo, a także przypominający poczuciem humoru i swym filozoficznym podejściem do życia samego mistrza szydery i nieudolności życiowej - Ala Bundy’ego. Nie ma innej opcji, od razu da się go polubić. Toivo, trochę taki życiowy pechowiec, nagle traci pracę i jak to zwykle bywa w takich przypadkach - popada w depresję. Jego wiecznie skrzecząca i moralizująca go małżonka - położna w szpitalu - ciągle mu dogaduje, a na boku jeszcze uśmiecha się do swojego kolegi w pracy. Aby w końcu poczuć się trochę bardziej użytecznym dla społeczeństwa, oraz po namowach żony, acz bardziej dla świętego spokoju udaje się do szpitala oddać krew potrzebującym. I tu raptem dowiaduje się, że pomimo fatalnej kondycji fizycznej i zaawansowanego już przecież wieku, jego krew ma nadzwyczajne właściwości, jest bogata w hemoglobinę za którą wielu ówczesnych sportowców mogło by zabić.

Opiekujący się nim lekarz szybko kontaktuje go z fińską reprezentacją w narciarstwie klasycznym, które dla Finów jest mniej więcej tym, czym dla nas siatkówka. Jego początkowy opór o charakterze moralnym zostanie częściowo przełamany i wykupiony szybkim awansem społecznym, oraz uznaniem go za prawdziwego patriotę służącemu ojczyźnie. Jakby tego było mało, wschodząca gwiazda narciarstwa - śliczna Aino, w zamian za transfuzję krwi nie żałuje mu swoich jędrnych wdzięków (mniam). Nielegalne praktyki szybko wznoszą fińskich biegaczy na sam szczyt, lecz mocno eksploatowany Toivo targany moralnymi wyrzutami sumienia ma coraz więcej wątpliwości.

Ale cóż, czego nie robi się dla ojczyzny. Zabawna komedia czerpiąca z będących tajemnicą poliszynela praktyk dopingowych i tylko ze sportem w tle (trzeba niestety podzielić przez pięć to co widzimy na ekranie). Finowie w uroczy sposób śmieją się z samych z siebie, własnych przywar i słabości, między wierszami także ze swoich sportowców, którzy ostatnio nie rozpieszczają swój naród wielkimi sukcesami, zwłaszcza w sportach stricte zimowych. Garść fajnych gagów, scen i dialogów, oraz zjawiskowo eksponujące się w zimowej aurze "Rivers of Babylon" zespołu Boney M. Skandynawia w pigułce.

4/6




-------------------------------------------------------------------------------------------------------

Istintobrass
reż. Massimiliano Zanin, ITA, 2013
94 min.
Polska premiera: ?
Dokument, Biografia



Jest to jedyny dokument jaki wybrałem na tegorocznym festiwalu, a jeśli jeszcze zjadę z wiadrem nieco głębiej do swojej studni pamięci, to może nawet będzie to także pierwszy dokument w mej dziesięcioletniej przygodzie z WFF. Zwykle w ogóle je sobie odpuszczam i koncentruję się na fabule. No zwyczajnie szkoda mi na nie czasu, ale tym razem zrobiłem mały wyjątek. Wszystko dlatego, ponieważ ta konkretna pozycja w reżyserii Massimiliano Zaniego dotyczy historii jednego z bohaterów mojej wieloletniej i młodzieńczej przygody z kinem… tak tak, erotycznym (to żaden wstyd ;)).

Nie, że od razu porno, najwyżej soft, na pewno unikatowa i wysokich lotów erotyka. Panie i panowie (głównie panowie), przed wami niekwestionowany mistrz wysublimowanej i zmysłowej erotyki, król tyłków i gumowych penisów – Tinto Brass.

Tabum dss!

Ponad 80-letni już dziś reżyser-skandalista jest dzieckiem francuskiej nowej fali. Za młodu zapowiadał się na jednego z większych reżyserów światowej kinematografii. Dostał nawet propozycję nakręcenia Mechanicznej pomarańczy, ale jako, że pracował wtedy nad swoim, według niego najlepszym w karierze filmem – Krzyk – to musiał odmówić. Zlecenie więc krótko potem trafiło do Kubricka (i całe szczęście). Jednak jego początki wcale nie zwiastowały nadejścia ery króla kobiecych tyłków i owłosionych bobrów. Jego pierwsze filmy były mocno, hmm... awangardowe, eksperymentalne, politycznie zaangażowane, a nawet anarchistyczne, acz już wtedy bardzo perwersyjne.

Dokument przedstawia historię człowieka, który przez całą swoją karierę pływał pod prąd i który kochał w życiu trzy rzeczy: Jedzenie, kino i seks. To prawie jak ja, tylko dodałbym jeszcze picie.

Tak jak wielu innych młodych twórców w latach 60-tych Tinto Brass eksperymentował z formą szukając własnego stylu. Doszło nawet do tego, że kręcił spaghetti westerny. Wielkim zwrotem w jego karierze był rok 1976 i film Salon Kitty - skandaliczne kino nazi-exploitation o burdelu dla nazistowskich notabli (brzmi wybornie c'nie?). Potem była słynna (porno) Kaligula z całą śmietanką ówczesnej brytyjskiej sceny teatralnej – Malcolmem McDowellem, Hellen Mirren, czy Peterem O’Toole. Film, który nakręcił Brass, ale zmontował jego porno producent - Bob Guccione, perfidnie wykluczając naszego bohatera z fazy montażu, o co trwał później wieloletni proces sądowy po raz pierwszy w historii wygrany przez reżysera.

W latach 80-tych zagnieździł się już na stałe w niezwykle apetycznych, krągłych tyłkach i cyckach, oraz skoncentrował się na rozwijaniu się w nowym i własnym stylu - na erotyce, która w jego wydaniu była czasem nieco perwersyjna, zawsze bardzo odważna, a przy tym wysmakowana, estetyczna i szalenie zmysłowa. Świat Erosa i Tanatosa, miłość i śmierć zawsze były dla niego nierozerwalne. W jego filmach eksponowały swoje nagości wspaniałe i wyzwolone kobiety, do których często wzdychałem. Serena Grandi, Stefania Sandrelli, Yuliya Mayarchuk, czy nawet nasza boska Kasia Kozaczyk, we Włoszech znana jako Katarina Vasilissa. Miał szósty zmysł do ich wyszukiwania, a do okiełzania seksapilu kobiety wykorzystywał trik z rzuconą na podłogę monetą, którą to chętnie kandydatki na jego muzę podnosiły odsłaniając przy tym nieco ze swej ekhm... tajemniczości.

Tinto Brass mimo ciągłej walki z cenzurą zawsze trzymał się swojej zasady, by forma przeważała nad treścią. Jego powiedzenie: „Dupa jest odzwierciedleniem duszy” jest jedną z moich ulubionych życiowych sentencji. Miło więc było zobaczyć co na jego temat mają do powiedzenia jego współpracownicy, przyjaciele, aktorzy, także krytycy filmowi. Co prawda nie dowiedziałem się z filmu zbyt wielu rzeczy o których bym wcześniej nie wiedział, ale i tak obcowanie z bezpruderyjnym światem Tinto Brassa dostarczyło mi sporo frajdy. Jak zawsze zresztą.

4/6



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz