środa, 15 października 2014

30'WFF vol. 3

Parking
reż. Bence Miklauzič, HUN, 2014
91 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia




Wpisując sobie przy okazji tego posta tag "HUN", zadumałem się przez chwilę nad tym, że na przeszło pięcioletnim już blogu nie zagościł dotąd ani jeden węgierski film. W sumie, jakby się tak nad tym głębiej zastanowić, to gdybym tak teraz nagle poszukał w otchłani mojej średnio radzącej sobie z rzeczywistością pamięci ostatniej dobrej produkcji naszych bratanków, to jak nic wyskakują mi od razu Kontrolerzy, a potem długo długo nic. A to przecież był rok 2003. Jedenaście lat czarnej dziury. Pewnikiem było coś jeszcze pośrodku, ale widocznie nie potrafiło się to coś wygodnie ulokować i na dłużej zagnieździć w odmętach mojej czachojebni.

Nie wiem jaka dokładnie jest dzisiaj kondycja madziarskiego kina, wiem natomiast jedno, acz to spostrzeżenie z pewnością nie wystawi mi na tym polu najlepszej laurki (mam to jednak w dupie), że w świecie filmów porno Węgrzy są akurat w ścisłej światowej czołówce i osobiście bardziej kojarzę węgierskie aktorki tejże stylistycznej filmowej ekspresji, aniżeli jej siostry po fachu z kina hmmm... nierozbieralnego. Jak widać jest to naród, który bardziej ceni sobie miłość francuską, od powiedzmy, że tego nieco bardziej ambitnego repertuaru (oczywiście nie mam nic do miłości francuskiej - żeby nie było ;))

Na szczęście raz na pewien czas i na tym polu coś ciekawego się u nich pojawi, czego dowodem jest właśnie film, którego wczoraj miałem przyjemność doświadczyć. Parking w reżyserii Bence Miklauzicia od razu przypadł mi do gustu, a nawet napiszę więcej, czytając już jego krótki opis w czasie festiwalowej selekcji nieco szybciej zabiło mi serce.

A to dlatego, bowiem w filmie tym został wykorzystany pomysł na scenariusz jaki siedział mi w głowie od lat (no, powiedzmy, że połowa pomysłu, te większe pół). Poważnie. Otóż parkując swój samochód wykombinowałem sobie lat temu, niech będzie że z pięć, taką oto krótką opowieść, w której głównym bohaterem będzie dziadek parkingowy. Trochę podobny do tego, jaki akurat siedział w kanciapie na moim przydomowym parkingu. Pijaczek, niechluj, erotoman gawędziarz, z niejasną przeszłością, po rozwodzie i z dzieciakami, które nie chcą mieć z nim zbyt wiele wspólnego. W mojej, tej już wymyślonej historii, dorabiałby on sobie do emerytury na dużym osiedlowym parkingu, a jego życie urozmaicałyby relacje z parkującymi u niego właścicielami różnych pojazdów. Jego kumple z osiedla wpadaliby do niego na piwko i zatracaliby się w najróżniejszych tematach o charakterze stricte życiowym. I jak ten głupi osioł zamiast to wszystko gdzieś spisać i wysłać do biura patentowego, to czekałem cierpliwie aż ktoś mi ten pomysł zajuma spod nosa i spije całą śmietankę, moją śmietankę. Niestety padło na Węgrów. Trochę szkoda, ale jako, ze lubię ten naród, puszczę im to mimo uszu.


Oczywiście Miklauzič opowiedział całość w zupełnie inny sposób niż to sobie obmyśliłem, inaczej też scharakteryzował głównego bohatera, także w inne nawiasy znaczenia upchał całą tą całkiem zabawną historię, niemniej w pewnym sensie pozostał wierny mojemu oryginału i główną scenerią filmu pozostał ulokowany gdzieś między kamienicami i biurowcami wielkomiejski parking. Legionista (od Legii cudzoziemskiej, a nie Legii Warszawa ;)) jest właścicielem, panem i władcą placyku w centrum Budapesztu. To jego cały świat, mieszka tu beztrosko w przyczepie, gotuje, karmi miejscowe gołębie, wieczorami gra na gitarze basowej i w asyście kilku ekscentrycznych znajomych ogląda na ścianie budynku wyświetlone zdjęcia krajobrazów uwolnionych z projektora. Jego leniwy dotąd żywot zakłóca pewnego dnia Imre - budapesztański krawaciarz, bezwzględny i zero-jedynkowy biznesmen, prywatnie właściciel pięknego Forda Mustanga (na moje oko - rocznik 1967, może 68), którego to postanawia pozostawiać w ciągu dnia pracy właśnie na parkingu Legionisty.

Problemem nie do pokonania staje się obsesja właściciela wychuchanej amerykańskiej legendy szos, który to chce ją stawiać pod jedynym daszkiem jaki znajduje się na parkingu, na co od samego początku nie chce się zgodzić nasz nieco tajemniczy pan i władca małego placyku. I tu zaczyna się gra o władzę. Ścierają się ze sobą dwa różne szorstkie charaktery, iskrzy męski upór, honor i chorobliwa ambicja. Oczywiście przy tej okazji jest też sporo śmiechu, trochę też ludzkiego dramatu. Reżyser wplata do tej osiedlowej, z pozoru niewinnej wojenki bardzo zacne relacje międzyludzkie jakie zachodzą pomiędzy kobietą, jej dzieckiem, starszym mężczyzną w wolnej chwili odczytującym kod morsa z wrzącego czajnika, także taksówkarzem, byłym policjantem i właścicielem tureckiej restauracyjki po sąsiedzku. Bardzo, ale to bardzo sympatyczna słodko-gorzka opowieść. Film, którego sam bym się nie powstydził, gdybym rzez jasna dysponował talentem i możliwością tworzenia czegoś więcej niż tylko kilkuminutowe teledyski na YT. Mniej więcej tak właśnie go sobie wyobrażałem. Wybaczam więc reżyserowi wykorzystanie mojego pomysłu, na szczęście tego nie spieprzył. Oby tylko tak częściej bracia madziary i żebym nie musiał czekać na wasze dobre kino kolejnych jedenastu lat.

Aha. Na koniec jeszcze mała i osobista dygresja.
Wiele już lat uczęszczam do kina, także wielu dziwnych ludzkich zachowań byłem w nim świadkiem, ale to czego doświadczyłem w czasie tego seansu osiągnęło apogeum prywatnego wkurwienia. Obok mnie, dokładniej rzecz biorąc to po mojej prawicy, jakieś 30 cm dalej siedziała kobieta, w sumie koło trzydziestki, w okularach, której śmiech był wprost nie do zniesienia. Nie, przepraszam, to nie był śmiech, to było skomlenie osła w porze godowej. W dodatku ta niby człekokształtna istota śmiała się do rozpuku nawet wtedy, kiedy na ekranie nie było niczego do śmiechu, zupełnie nic. Po seansie i zapaleniu się świateł spojrzałem jej głęboko w oczy, gdyż chciałem ją zapamiętać i unikać na przyszłość, a przy tym przekazać jej podświadomie, że jest szkodnikiem, który winien do ZOO chodzić i dla dobra ogółu zamykać się w klatce, a nie w kinach straszyć. Niestety nie mam pewności czy zrozumiała.

4/6

Zwiastuna niestety jeszcze brak. Nie wiem też, czy kiedykolwiek film trafi do Polski. Oby.




--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------



Szef, anatomia przestępstwa
reż. Sebastián Schindel, ARG, 2014
95 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Thriller



Bez dwóch zdań jest to film, który powinien być wyświetlany w krajach gdzie panuje głód. Ja na ten przykład na seans poszedłem już lekko przegłodzony, a po jego zakończeniu nie miałem na nic ochoty, a już tym bardziej na cokolwiek mięsnego. Chryste, ile tu mięsa, i nie mam na myśli rzucania kurwami na prawo i lewo, nie - mięso, dosłownie mięso, głównie surowe, jest tu wszechobecne, bowiem opowiada historię, zresztą inspirowaną faktami, o pracowniku sklepu mięsnego, który dopuszcza się rzeczy karygodnej z punktu widzenia moralnego - morderstwa, ale które jest jednocześnie karkołomnie tłumaczone i uzasadniane przez reżysera - Sebastiana Schindela.

Osobiście mam mały problem z tym filmem, ponieważ pomimo tego, iż ma w sobie wszystko to, co powinien dysponować w swoim pierwotnym założeniu, to jednak wyszedłem z niego zupełnie obojętny na to, co w zasadzie przed chwilą na tymże ekranie zobaczyłem. Być może jakimś tam niewielkim czynnikiem tłumaczącym moje lekko olewcze zachowanie był fakt, że w czasie seansu leciał mecz Polska - Szkocja, w związku z czym co chwila korciło mnie, aby sprawdzić ukradkiem i w kinowych ciemnościach aktualny wynik, czego ostatecznie nie uczyniłem. Ale wiercenie w fotelu pozostało mi już do końca.

Szef... opowiada o dość przykrej sytuacji jaka w podświadomości i marzeniach sennych nierzadko nawiedza pewnie i wielu z nas. Bo też któż z nas nie chciałby czasem zabić swojego szefa, zwłaszcza, kiedy jest tyranem, wykorzystuje cię, gardzi tobą, cofa ci urlop i w ogóle jest nieludzki. Taki właśnie jest szef Hergomenesa - wieśniaka z prowincji, analfabety, który wraz z żoną przyjeżdża do Buenos Aires w poszukiwaniu lepszego życia, znaczy się pracy przede wszystkim. Znajduje ją w sklepie mięsnym. Staje się więc rzeźnikiem, a my wraz z nim uczymy się tej jakże zacnej sztuki tajemnej. Oczami kamery dowiadujemy się co i jak robi się z mięsem, tonami mięsa. Jak robi się z niego kotlety, rumsztyki, sznycle, kiełbasę i inne mięsne jeże. Od razu mogę powiedzieć, że często robi się to w niefajny sposób (jakby kto jeszcze nie wiedział). Delikatnie rzecz ujmując, to nie jest film dla wegan i innych kulinarnych zboczeńców. No, chyba, że przeżywają aktualnie jakiś kryzys i chcą się umocnić w anty mięsnej wierze, wtedy owszem, zachęcam na seans, wybije on wam mięso z łbów do końca życia. Całe szczęście, że nie wynaleziono jeszcze jakichś receptorów zapachu, które montowano by w sali kinowej. Niemniej przy umiarkowanie sprawnie działającej wyobraźni, smród zepsutego mięsa nie jest tu specjalnie trudny do osiągnięcia.


Właściciel w sumie kilku sklepów mięsnych traktuje swoich podwładnych w sposób niedopuszczalny w cywilizowanym świecie - wykorzystuje pracowników, pobiera od nich haracz, mami wielkimi pieniędzmi, zmusza do ciężkiej pracy i bezdyskusyjnego posłuszeństwa, w dodatku szantażuje ich, straszy i karze sprzedawać zepsute mięso. Napisałem "w cywilizowanym świecie"? No to cofam to. Są to standardy pracy doskonale znane wszystkim i występujące także w bardziej przychylnych prawom człowieka szerokościach geograficznych. Niestety. Przytłaczająca naszego bohatera przemoc, manipulacja i zwykłe skurwysyństwo popycha go do ostateczności, do morderstwa, które w tym świecie wydaje się być jedynym lekarstwem na całe zło. Ale reżyser nie daje za wygraną, próbuje przekonać widza, że czasem po prostu trzeba tak postąpić, dla zasady. Ja, powiem szczerze, ani przez chwilę nie miałem co do tego wątpliwości.

Film oparty jest na prawdziwych wydarzeniach jakie miały miejsce 10 lat temu. Reżyser w dosłowny sposób ukazuje niewolnictwo w XXI-wiecznym wydaniu w Buenos Aires, lecz tak po prawdzie tyczy się ono całego świata i poniekąd ukazuje również to jak traktuje się dziś w nim ludzi pracy. Opowieść z uporem maniaka poszukująca godności ludzkiej, w zasadzie polecam, acz uważam, że film nadaje się bardziej na mały ekran telewizji, aniżeli na kinowe salony. Dlatego też nie wróżę mu wielkiej kariery, mimo, że zdobywa on już jakieś nagrody na festiwalach. Cóż, najwyżej się pomylę. Nie pierwszy raz z resztą.

4/6

Tu także brak jeszcze zwiastuna. Był to dopiero drugi międzynarodowy pokaz filmu, a reżyser jest spoko, typowy Argentyńczyk, pogratulował nam zwycięstwa z Niemcami i szczerze ucieszył się, że prowadzimy ze Szkotami 1:0 ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz