poniedziałek, 13 października 2014

30'WFF vol. 1

Mapy Gwiazd
reż. David Cronenberg, USA, CAN, FRA, 2014
111 min. Monolith Films
Polska premiera: 07.11.2014
Dramat


No dobra, przyznam się już na samym początku, iż Mapy gwiazd, mimo, iż otwierały tegoroczny 30 Warszawski Festiwal Filmowy, obejrzałem już kilka dni wcześniej, gdyż miałem taką sposobność. Niemniej jest to tytuł WFFowy, więc zacznę właśnie od niego.

David Cronenberg pochyla się niżej i to po raz już drugi z rzędu nad zepsutym i zmanierowanym światem celebrytów, w którym obowiązują zupełnie inne standardy życia, inne też przyświecają im normy etyczne i moralne, a także funkcjonują w jakże odmiennych obszarach praw i zwyczajów. Tym razem udaje się z kamerą do samej paszczy lwa, do Hollywood. Co ciekawe, jest to dopiero jego pierwsza produkcja, która powstała w USA. Kanadyjczyk, nie wiedzieć czemu zawsze miał do swojego południowego sąsiada jakoś nie po drodze. Fabryka Snów dała mu jednak kredyt zaufania, a ten od razu postanowił ją bezceremonialnie zbesztać i wymieszać z błotem. Oczywiście za obopólną zgodą, być może nawet w ramach terapii odwykowej całej branży. Ponoć opluwanie samego siebie, oraz pozwalanie na to innym jest dziś w modzie. Szanują cię za to bardziej, mimo, że prywatnie się z Ciebie śmieją i nienawidzą. Też bardziej.

Już w swoim poprzednim filmie - wyjątkowo słabym Cosmopolis, na którym prywatnie rzecz biorąc, bardzo się zawiodłem, Cronenberg nie wysiadając z długiej limuzyny ośmieszył nieco świat finansjery, inteligencji i wszech celebryctwa. Niestety zrobił to w sposób stosunkowo miałki i płytki, a wręcz odpychający. Tylko delikatnie musnął temat spacerując z dala od treści zawartej w literackim pierwowzorze Dona DeLillo. W nazbyt przeintelektualizowanych dialogach nie sposób było natrafić na coś ważnego. To samo odczucie zażenowania towarzyszyło mi w jeszcze jego wcześniejszym filmie - w Niebezpiecznej metodzieCo u licha stało się z tym facetem? - nie raz zadawałem sobie w myślach to pytanie. Z pewnym więc dystansem podchodziłem do jego trochę rozwydrzonego nowego dziecka.

Tym razem jednak nie było tak źle. Mapy gwiazd udały mu się odrobinę bardziej. Bez szału rzecz jasna, jeśli ktoś powie, że to arcydzieło - zabijcie go śmiechem. Niemniej jest poprawnie i całkiem interesująco. Złożyło się na to kilka czynników. Po pierwsze, Cronenberg stworzył smaczny klimat i tło, które bardzo mocno przypominają scenerię rodem z Mulholland Drive Davida Lyncha. Ze szczególnym uwypukleniem dość apetycznych motywów spirytystycznych, które w całkiem przyjemny sposób podnoszą wartość artystyczną całości. Nie jest to broń Boże xero z bardziej wielbionego przeze mnie reżysera, raczej coś w rodzaju jego continuum. Po drugie, Kanadyjczyk powrócił do tego, co było dotąd jego znakiem rozpoznawczym. Do plastycznych obrazów ociekających odrealnionymi i sennymi wizualizacjami naszych bohaterów. Jawa przenika się tu z koszmarem i z czymś z pozoru niedefiniowalnym, czasem też trochę niegrzecznym. Zawsze mi się to u niego podobało.


Historia Map gwiazd skupia się na przeplatających się ze sobą wątkach głównych postaci z branży filmowej oraz powiedzmy, że około filmowej. I tak, poznajemy podstarzałą aktorkę-lekomankę Havanę Segrand (Julianne Moore), trzynastoletniego gwiazdora sitcomów Benjiego Weissa (Evan Bird), jego zniszczonych przez otoczenie i chorą ambicję rodziców: Christinę (Olivia Williams) i Dr Stafforda (John Cusack), a także ich wydziedziczoną siurniętą córkę Agathę (Mia Wasikowska), oraz szofera wszystkich gwiazd - Jerome’a (stary znajomy Cronenberga Robert Pattinson). Ich świat skąpany jest w zawiści, ludzkiej podłości, "życzliwej" fałszywości i permanentnej zazdrości. Rzeczywistość w jakiej się poruszają opętana jest przez kult sławy i pieniądza, gdzie jedynym akceptowalnym Bogiem jest co najwyżej prywatny psychoterapeuta, a lekiem na przetrwanie w tym moralnym katharsis jest święta trójca spod znaku medykamentów: Vicodin, Ambien i Xanax. W tym świecie tylko wille, pałace, samochody i kultowy napis "Hollywood" na wzgórzu wyglądają dobrze. Reszta, to ponura gra, której stawką jest przetrwanie, a raczej utrzymanie się na krawędzi znaczenia, jakiegokolwiek, które jest dla nich wszystkim. Walka ta wyniszcza i psuje ich od środka. Trzynastolatek zarabia w tydzień kilkaset tys. zielonych i kończy właśnie terapię odwykową dla ćpunów. Inni przybysze marzą o wielkich karierach aktorskich, reżyserskich, chcą pisać scenariusze, ale póki to pracują jako asystentki gwiazd, tudzież jako ich szoferzy (w najlepszych przypadkach). Jeszcze inni wielkie kariery mają już dawno za sobą, ale nie potrafią się z tym nieubłaganie przemijającym czasem pogodzić. Wszystkich splata jedna wspólna klamra, która swym wyglądem przypomina bardziej kajdanki.

Każdy myśli tu tylko o sobie i własnych potrzebach. Człowieczeństwo w Hollywood Cronenberga, a może i nawet w tym prawdziwym, rzeczywistym, o jakim czytamy czasem na Pudelku, dawno już złożyło broń i wywiesiło białą flagę. Podoba mi się tak postawienie sprawy i nazwanie rzeczy po imieniu. Płonące wzgórza Hollywood jakie widzimy na plakatach filmu nie są tylko symbolem, ale także ostrzeżeniem i werdyktem w jednym. Cronenberg osądza, karci i grozi palcem. Szkoda tylko, że po całkiem obiecującym początku tak szybko się nomen omen wypala i nieco gubi. Może to ze strachu, że jednak trochę przeszarżował?

Mapy gwiazd są więc jednak bardziej bezpłciowe, niż jakieś. Jakby nie mogły się zdecydować, czy mają być głosem krytycznym, krzywym zwierciadłem, a może też tylko artystyczną wizją bohemy całego zgniłego środowiska. Zapewne są wszystkim jednocześnie, a to dla mnie trochę jednak za dużo. Brakuje mi bardziej spektakularnego finału, wykrzyknika na końcu szalenie rozbudowanego zdania, tudzież przynajmniej widowiskowej kropki nad i. Tym bardziej mnie to razi, kiedy uzmysłowię sobie, iż film ten naprawdę dysponuje sporym drzemiącym w sobie potencjałem, ponownie niewykorzystanym w pełni. Nie dowiadujemy się tu o branży filmowej rzeczy nowych, a relacje międzyludzkie, na których głównie skupia się Cronenberg, mimo świetnej, momentami kapitalnej wręcz gry aktorskiej (Moore i Wasikowska), nie przekazują widzowi zbyt wiele wartościowych informacji. Pewnie dlatego, że z żadną postacią nie można było się bliżej zaprzyjaźnić, wgłębić w jej umysł, identyfikować, ani nawet zrozumieć. Ich lęki i pragnienia były mi obce, mimo, że klarowne i zupełnie oczywiste. Nawet niespecjalnie mnie to irytuje, ani też dziwi. Skurwienie tego świata nie dotyczy przecież tylko Hollywood i tylko świata celebrytów. Jest wszędzie wokół nas, każdego dnia. Tylko dobrych ludzi w tym wszystkim, kurwa żal.

Film za miesiąc ma swoją kinową premierę. Mimo wszystko zachęcam.

4/6

IMDb: 6,5
Filmweb: 6,3






Anioły dnia powszedniego
reż. Alice Nellis, CZE, 2014
97 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia, Czarna komedia



Czy zgadzacie się, że popularny w Polsce termin "czeski film", w którym zwykle nie wiadomo o co chodzi ma swoje uzasadnione odniesienie także i do waszego filmu? - Spytała tuż po projekcji pani prowadząca obecnych na sali osłupiałego producenta i jedną z aktorek Aniołów dnia powszedniego. A ja się złapałem lekko za głowę. W tym filmie przecież wszystko było podane jak na tacy.

Co prawda nie należę do wielkich fanów czeskiego kina, niemniej doceniam ich wkład w rozwój światowej kinematografii. Czeska, a właściwie to wtedy jeszcze Czechosłowacka Nowa Fala lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, z Milosem Formanem i Jirim Menzelem na czele, na lata zakorzeniła w umysłach kinomanów pewien stereotyp definiujący czeskie kino. Czarny, dosadny, momentami absurdalny humor (według mnie tylko mało inteligentni uważają go za niezrozumiały), oraz komentowanie otaczającej, wtedy zwykle jeszcze ponurej rzeczywistości w sposób dosłowny, acz uroczo doń zdystansowany. Dzisiejsze czeskie kino lubi czerpać całymi garściami z tamtych inspiracji, ale wychodzi mu to już raz lepiej raz gorzej, często zupełnie inaczej. Niemniej oglądając czeski film, często odnajduję w nim tą samą sprawdzoną już wielokrotnie formę. Czarny humor, satyrę na otaczającą rzeczywistość oraz trafną analizę ludzkiej, z reguły lekko zagubionej jednostki. Moim problemem z czeskim filmem jest z kolei to, iż za cholerę nie mogę przemóc w sobie groteskowego odbioru ich ojczystego języka. Za każdym razem, gdy go słyszę, zwłaszcza w poważnych scenach i tematach - śmieję się w głębi duszy. Jakże więc w tych okolicznościach mam traktować poważnie ich kino?

Nie inaczej jest i tym razem. W najnowszym obrazie Alice Nellis już sam opis filmu brzmiał niedorzecznie, nieco absurdalnie i jednocześnie szalenie interesująco:

Wielowarstwowa mozaika pokazująca jeden dzień z życia kilkorga ludzi pochodzących z różnych warstw społecznych: świeżo owdowiałej młodej lekarki, kucharki i jej syna, instruktora jazdy i jego żony oraz ich najbliższych krewnych. Łączy ich jedna praska dzielnica - Nusle i przeznaczenie, które w niezwykły sposób splata ich losy. Codziennemu życiu zwykłych ludzi przygląda się czwórka aniołów, którzy widzą ich przeszłość i możliwą przyszłość. Zwracają uwagę na szczegóły, z których składa się życie, niepozorne chwile, które mogą zmienić bieg wydarzeń. Tego dnia anioły wkraczają w życie bohaterów. Nie mogą bezpośrednio zainterweniować, jednak mogą naprowadzić ich na to, co przyniesie im spokój. Film powstał na podstawie powieści jednego z najpopularniejszych czeskich pisarzy Michala Viewegha.


Wystarczy spojrzeć na czwórkę naszych Aniołków. Wypisz wymaluj czeskie poczucie humoru. Ale o dziwo nie jest to klasyczna czeska komedia. Wyjątkowo mało jest w niej śmiechu do rozpuku. Opowieść ta balansuje pomiędzy klasycznym dramatem społecznym, a kinem moralnego niepokoju. Czuć tu także powiew kina skandynawskiego, a wszystko to scala ze sobą czeska wrażliwość i dystans. Nie jest to typowy "czeski film", i chyba własnie w tym tkwi jego największa siła.

Reżyserka na tej z pozoru komediowej płaszczyźnie trafnie ukazuje zawiłości międzyludzkich relacji, szuka także lekarstwa na ich codzienne, często błahe problemy. Nie mówi, że świat jest piękny i wszystko nam się należy, prędzej w uroczy, a wręcz radosny sposób opowiada o nieuniknionej śmierci, przeznaczeniu i jego konsekwencjach. Zwraca uwagę na rolę przypadku w naszych ziemskich wcieleniach, oraz stara się udowodnić, że nawet najbardziej tragiczne wydarzenie w naszym życiu może być początkiem czegoś wielkiego i wspaniałego. Głowa do góry, żyj dalej - mówią ci to zwariowane Anioły stróże, które wypalone rutyną, same już czasem gubią się w swoich misjach, a także powątpiewają w istnienie Boga - bądź co bądź, ich bezpośredniego przełożonego. Zabawna, słodko-gorzka satyra, opowieść o zwyczajnym życiu, po prostu. Może nie tak głęboka, jak Niebo nad Berlinem, ale z pewnością warta odnotowania w naszych kinowych kajecikach. Mam nadzieję, że film trafi do polskiej kinowej dystrybucji. Jeśli nie, szukajcie go... wiadomo gdzie. Ahoj ;)

4/6


2 komentarze:

  1. "gdyż miałem taką sposobność" xD fajna recenzja, jak Robert wypadł?

    OdpowiedzUsuń
  2. Pattinson nieźle. Co prawda to nie była wielka rola, ale coraz bardziej się do niego przekonuję. Facet stara się zedrzeć z siebie jarzmo "Zmierzchu". To już druga rola po także tegorocznym "The Rover", w której go zwyczajnie polubiłem.

    OdpowiedzUsuń