wtorek, 30 września 2014

Patriotyzm w sosie dubstep

Miasto 44
reż. Jan Komasa, POL, 2014
130 min. Kino Świat
Premiera: 19.09.2014
Dramat, Wojenny



Za kilka dni, trzeciego października będziemy w Warszawie gasić symboliczne ognisko na kopcu Powstania Warszawskiego, oraz po raz siedemdziesiąty już obchodzić ze smutkiem podpisanie honorowego aktu kapitulacji, a tymczasem w kinach łokciami rozpycha się Jan Komasa ze swoim nieco hipsterskim Miastem 44. Filmem, który próbuje w bardziej komercyjny i spektakularny sposób przybliżyć, głównie młodszym odbiorcom, klimat tamtych dni i tamtych dramatów ludu stolicy, też głównie tego młodego. O powstaniu pisałem już tutaj bodajże dwa razy. Ostatnio i najbardziej osobiście przy okazji majowej recki dokumentu non fiction – Powstanie Warszawskie (btw – będzie to nasz kandydat do Oscara w sekcji filmów dokumentalnych). Nie chcę więc powtarzać tych samych słów, ciągle jeszcze aktualnych, głęboko we mnie zakorzenionych. Nie będę ponownie przelewał na ekran własnych myśli i dzielił się prywatnymi emocjami jakie zwykle nie wystawiam na światło dzienne, w końcu nie będę także udowadniał jak wiele dla mnie - urodzonego Warszawiaka znaczy właśnie ten konkretny fragment naszej historii. Wypada mi jedynie polecić w tym miejscu gotowy już tekst, jeśli rzecz jasna ktoś jeszcze nie czytał i jeśli ma na to ochotę, a dziś... a dziś skupię się na rzeczach o wiele bardziej przyziemnych.

Skoncentruję się przede wszystkim na wrażeniach stricte artystycznych, na odbiorze audiowizualnym całości i na warstwie technicznej produkcji, gdyż... no cóż, Miasto 44 nie wnosi sobą zbyt wiele w temacie samego powstania. Niestety. Są wybuchy, jest wojna, są szkopy i ruskie czekające na drugim brzegu Wisły, są też bohaterscy powstańcy i mieszkańcy zniewolonej stolicy, jest także wszechobecna śmierć, okrucieństwo tamtych dni, w końcu jest tu także pięknie odwzorowane zniszczenie miasta, ale mimo to nadal nie jest to film o Powstaniu Warszawskim. Przynajmniej nie w dosłownym sensie tego wyrażenia. Ono oczywiście występuje w tej opowieści, ale przez całe dwie godziny widziałem je jedynie w tle schowane gdzieś za plecami rzeczy może i wzniosłych oraz pięknych z punktu widzenia emocji, ale tak jakby zupełnie mnie nieinteresujących i mało znaczących. Powstańczy etos został tu mocno skrzywiony, pokolorowany innymi niż zazwyczaj kredkami, bardziej kolorowymi od oryginalnych nieco już wyblakłych. Może i te wyraziste, soczyste barwy z punktu widzenia młokosa, któremu temat powstania kojarzy się jedynie z nudnymi lekcjami historii w szkole wydadzą się atrakcyjne, lecz jeśli chodzi o mnie, to momentami czułem się doszczętnie oślepiony przez przesadne i liczne w tej historii przejaskrawienia.

Bardzo, naprawdę bardzo długo dojrzewałem do tego filmu. Odrzuciłem nawet wcześniejsze darmowe zaproszenie na pokaz specjalny jakie mi wpadło przypadkiem, a premierę pierwszej wersji filmu odbywającą się na Stadionie Narodowym zwyczajowo olałem (nie lubię spędu spoconych ludzi i masówek). Zazwyczaj niewiele mi trzeba, aby trafnie ocenić wartość artystyczną i merytoryczną danej produkcji. Wystarczy mi głównie jeden zwiastun, jakiś fragment wywiadu, skromny tekst. O dziwo rzadko się mylę. Nie wiem, może to lata praktyki, może świetny nos, a może to tylko przypadek, acz tak po prawdzie, to pewnie chodzi głównie o to, że w dzisiejszych czasach w zwiastunach często upycha się całą treść wraz z jej najlepszymi ozdobnikami. W tym tyglu kulturowym, który dziś jest już składową luksusu, żeby dotrzeć do widza i namówić go do wydania trzydziestu złotych polskich na bilet do kina, trzeba trochę oszukiwać, wciskać kit, nierzadko też opakować gówno w złoty papier. A ja mam tak, że jakoś umiem przez te grube warstwy świecidełek wyczuć zapach tego gówna właśnie jakie się gnieździ i śmierdzi w środku. Trailery zwykle nie kryją dziś już żadnych tajemnic, a seans po prostu stanowi jedynie ich rozwinięcie. To nie jest już tylko reklama produktu, bardziej bryk.


W przypadku Miasta 44 jego oficjalny zwiastun bardzo mnie do siebie zniechęcił. Cały powstańczy etos Jan Komasa upchnął właśnie w takie ładne, błyszczące pudełko, którego wieko otwiera się w systemie slow-motion oraz w asyście pojękiwań Lany Del Rey. Żyjemy w czasach, gdzie sama dobra scenografia i efekty specjalne niestety już nie wystarczają, także w polskim kinie (nie wierzę, że to napisałem). Swoje pięć groszy dorzucili mi moi bliscy znajomi, którzy historię PW, dzień po dniu mają w jednym palcu i którzy żyją tym tematem... tak jak ja piersiami Hayek (acz, to chyba trochę niezbyt fortunne porównanie). Widzieli, ocenili po swojemu, nie pozostawili mi większych złudzeń. Fakty nie trzymają się tu zbytnio kupy, a twórcy jadą całą szerokością taśmy filmowej tanimi ogólnikami, niczego konkretnie nie tłumacząc, niczego nie negując i niczego także zbytnio nie gloryfikując. Przynajmniej nie oficjalnie, bo że jednak coś zacnego między wierszami można wygrzebać, to napomnę o tym za chwilę. Celem tego polskiego Pearl Harbor (film) było, jak mniemam, stanie się głównie kasowym przebojem, a przy okazji także skomercjalizowaniem i rozmiękczeniem nieco etosu powstania poprzez skupieniu się na szalenie uniwersalnym wątku miłosnym. Komasa chciał z powstańczego heroizmu zrobić temat bardziej przystępny dla szeroko rozumianego i mało wymagającego ogółu. Sądząc po liczbie widzów, która postanowiła dać mu szansę, można by rzec, że cel ten już teraz został osiągnięty, w dodatku z wyróżnieniem (635 tys. w ciągu 10 dni - naprawdę robi wrażenie).

Czy jednak te mocno spłycenie powstańczej tematyki oraz przeniesienie jej na grunt wysokobudżetowej i widowiskowej rozrywki jest "zasługą" tylko i wyłącznie Janka Komasy? Otóż nie do końca. To nie jego wina, ani też zmartwienie, że żyjemy w czasach, w których, zwłaszcza młodzi ludzie nie interesują się zbytnio historycznymi meandrami własnego kraju. Dzisiejszą młodzież, ale nie tylko, myślę, że także przeciętnego Kowalskiego trzeba do tego po prostu zmuszać. Tak, zmuszać. Miasto 44 własnie to robi - zmusza, ale w stylu dla nich akceptowalnym, międzynarodowym, z całym wachlarzem ozdobników, trików i sztuczek. Film wygina się w sposób dla siebie nienaturalny, przyjmuje trochę karykaturalny wyraz twarzy, wszystko po to, aby tegoż Kowalskiego oraz tą Anię z szóstej C do siebie przyciągnąć, objąć i przytulić. Żeby spełnić swoją ambitną misję zwraca się do nich w języku zrozumiałym dla swojego głównego odbiorcy - w języku gimbazy. Stąd właśnie te wymuskane piękne postacie, wysportowani faceci, śliczne, umalowane laski dziewczyny, które robią to samo co dzisiejsza młodzież: Bawią się, piją, jarają szlugi, uprawiają seks. Normalka. Oczywiście wiadomym jest fakt, że nasi dziadkowie w ich wieku zachowywali się mniej więcej podobnie, niemniej eksponowanie pewnych zachowań jest u Komasy momentami bardzo niesmaczne, o czym świadczy chociażby skandaliczna i bardzo rażąca po oczach scena seksu w ruinach. Zresztą podobne zdanie na ten temat mają środowiska powstańcze, które zgłosiły do scenariusza dziesiątki, a może nawet i setki poprawek, w większości niestety odrzuconych przez Komasę.

Jeśli zaś chodzi o drobiazgi, to z pierwszej ręki wiem, bo też od samych uczestników powstania (jak nie wierzycie, to zapytajcie swoje babcie), że przed wojną młoda kobieta z papierosem w ustach, to był widok dość niecodzienny. Ponadto u Komasy jego dzieciaki idą bić Niemca w sposób zupełnie bezrefleksyjny, beztroski, tak, jakby udawali się w piątkowy wieczór na imprezę. Brakuje mi ukazania choćby ułamka moralnego dylematu, świadomości czynu i drakońskich konsekwencji. Z czasem młody reżyser próbuje ratować ich szczeniacką naiwność poprzez ukazanie szerzej znacznie głębszej dramaturgii oraz tragicznego w skutkach ich pospolitego ruszenia, niemniej setki ofiar i padający jak muchy kolejni bohaterowie tej opowieści wcale nie sprawiły, iż początkowy niesmak w końcu mnie z czasem opuścił. Niestety, z przerwami towarzyszył mi on już do samego finału.


Na szczęście w Mieście 44 są też wielkie momenty, za które chciałbym w tym miejscu młodego reżysera dla odmiany pochwalić. Kiedy tak już pogodziłem się z tym jakże smutnym faktem, że film ten formalnie nie jest adresowany do mojego skromnego jestestwa i kiedy w konsekwencji zmniejszyłem próg własnej akceptacji oraz kinematograficznej tolerancji, zacząłem w tej opowieści doszukiwać się rzeczy pozytywnych z punktu widzenia docelowego odbiorcy. No i je bez trudu dostrzegłem, nawet całkiem sporo. Najważniejszą, a jednocześnie największą wartością dodatnią Miasta 44 są przekute na język gimbazy i hipstera wartości dla mnie bardzo ważne w życiu codziennym. Bicie się o wolność i niepodległość swoją, własnej ojczyzny, w imię Boga, matki, rodziny, własnych marzeń i pragnień, na pierwszy rzut oka wydają się zupełnie naturalne i oczywiste. Otóż nie bardzo. Dziś te wartości są opluwane przez głównie lewicujący mainstream. Patriotyzm na każdym kroku się dziś upokarza, wpycha w nawiasy obciachu, mentalnego zacofania i mocherlandu, a flagę państwową w asyście oklasków i fleszy aparatów wciska się w gówno. Czczenie barw narodowych, ich epatowanie, także krzyża, który poprzez historyczne zaszłości jest z nimi nierozerwalny, bywa często zrównywane z jakimś klonem faszyzmu, czego do prawdy nie jestem w stanie pojąć. A tu proszę, zjawia się na białym rumaku Janek Komasa, który jeszcze niedawno robił film o dzieciaku emo i zabiera się za jeden z najtragiczniejszych, a równocześnie najpiękniejszych epizodów z kart naszej historii najnowszej. Zwracając się tak do tychże najbardziej podatnych na te wszystkie bzdury o polskim faszyzmie dzieciaków mówi im, może i w sposób niezbyt lotny, może także i w mało wyszukany oraz mądry, no ale jednak mówi, wrzeszczy wręcz, że to wcale nie jest żaden tam faszyzm, wstyd i siara w chooy. Chwali dobro, polskość, czci patriotyzm, braterstwo, odwagę i poświęcenie dla swojej ojczyzny. Bez lukru i pudru, bez specjalnych nadużyć. Tak, myślę, że w dobie wszechobecnego zagrożenia dla tradycji i konserwatywnych wartości, wbijanie w ten sposób do głów młodemu pokoleniu tych wszystkich starych, praojcowych prawd życiowych i zasad moralnych jest wysoce stosowne, szalenie pożądane oraz w stu procentach pożyteczne. Kropka, a nawet wykrzyknik.

Czcij barwy ojczyste, broń swojego domu, rodziny i ziemi, kochaj matkę swoją i w imię Boga zabijaj swojego wroga. Zawsze z dumą, podniesioną głową, z poświęceniem, honorem i śpiewem na ustach. Młody Stefan, Biedronka, Kama, Beksa, czy Góral czynią więc to wszystko z nieskrywaną radością, a także z momentami urzekającą mnie naturalnością. Zupełnie, jakby ich postawa była wyssana z mlekiem matki, jakby mieli to zakodowane w kodach DNA, jakby miłość do Polski płynęła w ich krwiobiegu już od urodzenia. Ale takie właśnie było to pokolenie. Wspaniałe. Cieszę się, a nawet jestem trochę dumny z tego, że w tym nieco może i hipsterskim stylu Komasa udowadnia współczesnym młodym ludziom, że patriotyzm wcale nie jest obciachem. Że może być on dziś atrakcyjny również i dla nich, dla pokolenia Facebooka, Playstation i iPhone'a. Może on też fascynować, być twórczy oraz wyznaczać im nowe horyzonty. Wartość dodatnia, której nie da się kupić za żadne złote dukaty. W tym więc miejscu i czasie duży plus wędruje do Komasy, w dodatku nie jedyny.


Cieszę się także z rzeczy nieco mniejszych, bardziej ulotnych. Z kadrów mojej ukochanej Warszawy, z odwzorowania jej starych kamienic, siatki ulic, także z tego tętniącego w niej mimo okupacji życia, lokalnego cwaniactwa, z uśmiechów na twarzach, oraz z odwagi jej mieszkańców. Podoba mi się także kilka pięknych, jakże wzruszających scen, które zapamiętam na długo. Podziemne kanały, czy też końcowe uwspółcześnienie warszawskiej panoramy. Parę razy w kinie poczułem jak pocą mi się oczy i mocniej bije serce. Warto też w tym miejscu wspomnieć o młodych aktorach. W końcu to głównie oni sprzedają nam te wszystkie emocje. Klasa. Poważnie. Kiedy w sieci, jeszcze na długo przed premierą pojawiły się pierwsze zdjęcia i gdy zobaczyłem nań tych młodych, przystojnych i pięknych młodych ludzi, tak nienaturalnie ucharakteryzowanych, w głowie od razu zalęgło się multum wątpliwości. Czy to aby przypadkiem nie jest karykatura? Ale po seansie byłem ich postawą mocno zbudowany. Ich twarze, które nie kojarzyły mi się, bo też nie mogły, z żadną inną wcześniejsza rolą, bardzo zaprzyjaźniły się z moimi oczami. Zwłaszcza młoda "Biedronka" (Zosia Wichłacz). W jej anielskiej twarzy i szklistych ślepiach było coś absolutnie mistycznego i niedefiniowalnego. Wpatrywałem się w nią jak zahipnotyzowany w obrazek. Boskie doświadczenie. Wielkie brawa dla niej, dla Komasy również, że ją wypatrzył i jej zaufał. Uwielbiam takie odkrycia, ten stan, kiedy w kinie rodzi się we mnie ta niezwykła więź z bohaterem. No... z bohaterką, wiadomo, że z kobietami wiążę się znacznie częściej ;)

Ale żeby nie kończyć znów tak tego tekstu w nazbyt cukierkowym nastroju, to jeszcze pozwolę sobie skarcić nieco pana reżysera. Szkoda, powtarzam, wielka szkoda, że Komasa umorusał całość w tak fatalnej oprawie dźwiękowej. Muzyka zupełnie nie pasuje do obrazu. Skacze z gracją indyjskiej słonicy pogrążonej w okresie godowym od epoki do epoki, od Cześka Niemena, przez pieśni powstańcze, po klubowe dubstepy (bo chyba Lanę Del Rey w końcu chyba wycięli, przynajmniej ja jej w kinie nie zauważyłem). Zupełnie, jakby chciano w ten sposób zadowolić wszystkich jednocześnie, a tak się przecież nie da. Wyszła z tego mało sympatyczna dla mych przecież niezwykle tolerancyjnych narządów słuchu kakofonia. Dobór muzyki jest właśnie taką kwintesencją całego filmu i zarazem jego wisienką na torcie. Miasto 44 chce być przyswajalne przez jak największą grupę odbiorców. Twórcy pragną, żeby każdy znalazł w nim coś dla siebie. Ja, wychowany na starym powiedzeniu, które rzecze, że "jeśli coś jest do wszystkiego, to jest do niczego", z trudem odnajduję się w tak postawionych nawiasach. Owszem, znalazłem w nim coś także bliskiego memu sercu, pewne epickie fragmenty, piękne wycinki z całości, ale to jednak trochę dla mnie za mało, by wychodzić z kina w poczuciu dobrze wykonanego zadania. Może gdyby nie te szczeniackie, wręcz bezczelne sceny ukazane w slow-motion, gdyby nie ten na siłę i od czapy wciskany widzowi seks, gdyby też w fazie produkcji bardziej wysłuchano samych powstańców, to mój odbiór byłby ciut lepszy.

Dlatego też jestem w tym miejscu szalenie rozdarty wewnętrznie. Mimo wszystko bardzo czekałem na ten film i bardzo na niego liczyłem. Jeszcze przed jego premierą zdążyłem się nim nawet rozczarować, ale jednak po seansie trochę zmiękły mi nogi. Ciężko jest mi w jednoznaczny sposób ocenić Miasto 44, a także w uczciwy i zupełnie bezstronny sposób sklasyfikować je we własnych myślach. Niemniej uważam, że Jan Komasa zrobił kawał dobrej i bardzo pożytecznej dla nas wszystkich roboty. Trudno, ja sobie jeszcze poczekam na film, który udobrucha moje nieco większe wymagania. Mam czas. Powstańcy czekali 45 lat na zwrócenie im honorów, to i ja mogę poczekać na lepszy film z nimi w roli głównej. Póki co wytykam Komasie popełnione przez niego błędy, lecz nie ze złośliwości, ani też z braku sympatii - z uczciwości po prostu, oraz z szacunku. Tak. Mam ogromny do niego szacunek. Mimo wszystko. I także pomimo tego co wszyscy o nim wygadują, polecam się wybrać na film do kina, właśnie z szacunku, acz bardziej tego zaadresowanego do prawdziwych bohaterów, którzy nadal, lecz niestety w ogromnej już mniejszości żyją jeszcze pośród nas.

4/6

IMDb: 7,3
Filmweb: 7,3



środa, 10 września 2014

Smak wojny

Mandarynki
reż. Zaza Urushadze, GEO, EST, 2013
90 min. Art House
Polska premiera: 6.06.2014
Dramat, Wojenny



Sytuacja polityczna i ekonomiczna na Ukrainie ciągle jest wysoce dramatyczna, a wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują na to, że będzie tylko gorzej. Ledwie tysiąc kilometrów od naszej wschodniej granicy oraz względnego świętego spokoju naparzają się artylerią po głowach. Na naszych oczach wykrwawia się kolejny europejski kraj, acz tak po prawdzie, to raczej zlepek różnych narodowości jakie zostały upchnięte bez ładu i składu w jeden organ państwowy lat temu dwadzieścia trzy. Osobiście uważam, że i tak nadspodziewanie długo istniała Ukraina w swych jakże ekstremalnych i niedorzecznych granicach geopolitycznych oraz etnicznych. To po prostu prędzej czy później musiało się tak skończyć, wielki rosyjski niedźwiedź wiecznie spał przecież nie będzie. Niemniej im dalej nam do tego niedźwiedzia, tym lepiej. Dla nas wszystkich. Dlatego też, mimo, iż Ukraińców specjalną sympatią nie darzę, to jednak trochę kibicuję im w walce z imperialnym najeźdźcą, który w głębokim poważaniu ma cały cywilizowany świat. Z czystego pragmatyzmu - lepiej mieć Putina te 1200 km od siebie, niż pukającego kałachem w graniczny szlaban i budkę strażniczą. Choć też z drugiej strony… jeśli jego rakiety będą chciały wylądować przed Belwederem, to po prostu to zrobią, bez pytania nikogo o zgodę.

Wojny na świecie tak nam już obrzydły, że one po prostu gdzieś tam sobie istnieją obok nas, w telewizji, w gazetach, a my i tak jak gdyby nigdy nic kupujemy sobie nowe buty, rodzimy dzieci i zbieramy na All Inclusive w Hurghadzie. Poniekąd słusznie, bo na co ofiarom wojen nasz lament, płacz i modły? Bardziej przydałyby im się nasze pieniądze, ale z nimi jest już tak, że nie lubimy się nimi dzielić, zwłaszcza z obcymi. Ludzie zabijali się od samego początku swojego istnienia, ot, selekcja naturalna. Między innymi właśnie dlatego nasz świat nie jest dziś tak przeludniony jak dajmy na to Indie, albo salony Media Markt podczas wietrzenia magazynów. Smutna to i być może nieco brutalna refleksja, ale to właśnie m.in. dzięki wojnom i co za tym idzie także religiom, oraz dzięki klęskom żywiołowym, a nawet i pijanym kierowcom możemy dziś być wdzięczni za to, że my, konkretnie my sami jeszcze żyjemy i że możemy od tak wejść do lasu i pobyć sobie przez chwilę w liczbie pojedynczej.

Tak więc jeśli gdzieś się dziś zabijają w imię ojczyzny, narodu, Boga, czy też kawałka ziemi (najczęściej dzieje się to o wszystko naraz), to świat to mimowolnie akceptuje, bo nie ma wyboru. Dziennikarze mają o czym pisać, stacje informacyjne jarają się swoją oglądalnością, politycy mają nad czym deliberować na tajnych naradach w vip roomach, a większe cwaniaki na każdym zbrojnym konflikcie zarabiają grube miliony. No bo przecież ktoś musi dostarczyć broń obu stronom, ktoś potem musi odbudować zniszczony kraj, dać kredyty, nieść „pomoc humanitarną”, przejąć do cna rozpieprzoną gospodarkę i okraść przy okazji z ropy, czy też z innych surowców naturalnych. Wojna jest zawsze kapitalnym interesem, dla wszystkich, rzecz jasna poza zwykłą miejscową ludnością na którą spadają bombki pokoju, ale kto by się tam nimi, być może za wyjątkiem kandydatek na Miss World przejmował.


Mandarynki w reżyserii Gruzina Zazy Urushadze opowiadają właśnie o takiej traumie miejscowej ludności siłą wciągniętej w polityczny konflikt. Ale nie tylko, także o bezpośrednio zainteresowanych uczestnikach wojennej potyczki – żołnierzach/separatystach/ochotnikach/jak zwał tak zwał. Co prawda opowieść ta dotyczy zupełnie innego konfliktu niż poruszony na wstępie, bowiem cofa nas do lat 1992-93, do Wojny Abchaskiej, niemniej multum geopolitycznych naleciałości, także faktów historycznych i myśli przewodnich wydaje się być jak najbardziej aktualne z tym, co się dzieje dziś na wschód od Hrebenne. Łatwo odnaleźć w tej historii punkty wspólne odnoszące się właśnie do aktualnej sytuacji na Ukrainie, oraz generalnie do całej postsowieckiej tykającej bomby z opóźnionym zapłonem.

Film jest koprodukcją gruzińsko-estońską, a jak powszechnie wiadomo, oba narody, delikatnie rzecz ujmując, nie lubią "braci" moskali. Tak jak i my dostały porządny od nich wycisk, mają z nimi też od lat mocno na pieńku. Gruzja nadal nie zaleczyła starych ran i ciągle zmaga się z wewnętrznym konfliktem, z dążeniami prorosyjskiej Abchazji i Osetii Południowej do oderwania się ze swoich aktualnych granic. Estonia zaś drży przed potencjalną rosyjską agresją, która to po wykończeniu Ukrainy chętnie i ponownie zadomowiłaby się na dłużej właśnie w tym małym i sympatycznym nadbałtyckim kraju. Zresztą, kacapy już teraz wjeżdżają jak do siebie i uprowadzają na obcym terenie wysokiego rangą funkcjonariusza miejscowych służb bezpieczeństwa. W dodatku dzień po szczycie NATO i zaledwie kilka dni po wizycie Obamy w Tallinie. Jedna mała akcja, która dała całemu światu błyskotliwy pstryczek w nos. Tak, Putin lubi wszystkim pokazywać wała w świetle jupiterów.

Mandarynki pozbawione są jednak zbyt nachalnej propagandy, nie są specjalnie ani antyrosyjskie, ani antygruzińskie, nie są też antychrześcijańskie, czy antymuzułmańskie, są antywojenne. Po prostu. Ale też, nie aż tak, że wojna jest okropnie zła sama w sobie, że kochajmy się i miłujmy ponad podziałami, bla bla bla i gołąbki pokoju. Nie. Jest to szalenie mądra, wzruszająca, a jednocześnie bardzo minimalistycznie poprowadzona opowieść, być może i pozbawiona wielu wystrzałów, wybuchów bomb i w ogóle nie wiadomo jakich scen batalistycznych, ale mimo to dotyka ona istoty wojny tak bardzo wyraziście, że aż czuć ją pod opuszkami własnych palców. Reżyser opowiada głównie o ludzkich, pozbawionych sztuczności emocjach, o mądrości i głupocie, o życiu człowieka zwyczajnego, także o wojnie widzianej z punktu widzenia jego, jak i bijącego się w niej w roli głównej żołnierza. Oczywiście, że punktuje głupotę, pychę, nienawiść i agresję, ale też robi to w sposób bardzo naturalny, nieinwazyjny i niejednoznaczny. Mam wrażenie, że Urushadze celowo unika osądzania i szufladkowania, pozostawiając tą robotę swoim odbiorcom. Tak jest uczciwie.


Skąd w ogóle ten tytuł? Mandarynki są jedyną radością i celem samym w sobie dwójki naszych bohaterów - Estończyków, którzy niegdyś od lat zamieszkiwali teren Abchazji. Kiedy wybuchła wojna, ich rodziny, dzieci, także inni sąsiedzi pouciekali z zagrożonych terenów, większość z nich powracając do Estonii. Ivo (Lembit Ulfsak) i Margus (Elmo Nüganen) postanowili zostać, bo raz, że tu jest ich dom, dwa, mają swoją plantację mandarynek, którymi przecież trzeba się opiekować, potem zebrać, poukładać do własnoręcznie przygotowanych skrzynek i finalnie sprzedać, żeby mieć z czego żyć. Biznes w czasie wojny, co specjalnie nie dziwi, raczej im jakoś nie idzie, ale póki kule nie świszczą im nad głowami, to da się tu jeszcze jakoś żyć. Jednak wszystko się zmienia, kiedy na ich terenie pojawiają się oddziały walczących ze sobą Gruzinów z prorosyjskimi siłami abchaskiej republiki pełnej najemników, wśród których najwięcej było chyba Czeczeńców. Teoretycznie neutralna Rosja wspierała siły abchaskie i zaopatrywała w sprzęt wojskowy, przez co wojska gruzińskie ostatecznie musiały dać za wygraną i do dziś teren Abchazji jest neutralnym, acz nieuznawanym przez władze w Tbilisi pseudo państwowym organem, jednym z wielu na tym łez padole.

W wyniku walk w najbliższej okolicy naszych bohaterów, do domu Ivo trafiają ciężko ranni w potyczce Gruzin, oraz Czeczen. Dwie strony konfliktu, w jednym domu, oddzieleni cienką ścianą i pilnowani przez estońskiego starca oraz jego młodszego pomagiera od mandarynek. Multi-kulti, ale tym razem w dobrym tego słowa znaczeniu. Jesteśmy od teraz świadkami wspaniałych międzyludzkich relacji jakie zawiązują się pomiędzy całą naszą czwórką. Na naszych oczach widać mentalną przemianę dwóch dotąd sobie obcych ludzi – śmiertelnych wrogów, którzy dając słowo honoru swojemu gospodarzowi i wybawicielowi, zobowiązują się do życia pod jednym dachem we względnym pokoju. Przynajmniej do czasu, kiedy nie wyzdrowieją i wrócą do pełni sił. W tej historii jest wszystko to, co jest potrzebne, by uwierzyć w potęgę i siłę człowieczeństwa. Mądrość i upór starca, naiwność i krótkowzroczność nieco narwanych młodych, także nienawiść i agresja, ale też honor, bohaterstwo i waleczność, wartości piękne, zacne i szlachetne, zwłaszcza, gdy są ukazane na tle wojennej rzeczywistości.

Piękny i jakże mądry jest to film. Zdecydowanie warto iść na niego do kina i trochę się wyciszyć, pomyśleć, wzruszyć, także pośmiać, bo w filmie jest też trochę zabawnych dialogów. Nie skreślajcie go z góry tylko dlatego, że jest estońsko-gruziński. To tylko dodaje mu pożądanego przez dobry smak pieprzu. Poza tym kto lepiej niż Gruzin jest w stanie opowiedzieć ich własną historię? Ale jeśli jednak ktoś nie chce podążyć za moją namową, to niech skorzysta z głosów publiczności zeszłorocznego Warszawskiego Festiwalu Filmowego, która to miała czelność wybrać go najlepszym filmem festiwalu. Od początku istnienia tego plebiscytu, od lat już trzydziestu, warszawska publika nie postawiła jeszcze na zły film. Mnie niestety przed rokiem zabrakło na niego czasu, trochę go też chyba nie doceniłem, później żałowałem tego przez wiele miesięcy, ale dziś cieszę się, że trafił w końcu na ekrany polskich kin. Gdzieniegdzie jeszcze go grają, idźcie zobaczyć jak smakuje wojna. To lepsze niż Fakty i Wiadomości.

5/6

IMDb: 8,4
Filmweb: 8,1


sobota, 6 września 2014

Prosta historia

Blue Ruin
reż. Jeremy Saulnier, USA, 2013
92 min. Gutek Film
Polska premiera: 22.08.2014
Thriller, Dramat



Lubię takie historie. Nie, nie chodzi o fabułę, acz i o niej szepnę zaraz kilka ciepłych słów, lecz głównie o upór i heroizm reżysera. Blue Ruin powstało za śmiesznie małe pieniądze, za waciki jakimi zwykle zmywa z twarzy make up Angelina Jolie. Film ten jest niekwestionowanym triumfem kina niezależnego opartego na zawzięciu i fascynacji jego twórcy. American dream, od zera do bohatera, oba epitety są w tym przypadku jak najbardziej na miejscu. Nikomu dotąd szerzej nie znany Jeremy Saulnier sprzedał własną polisę ubezpieczeniową, zapożyczył się także u teściów, a na crowdfundingowym (trudne słowo) portalu Kickstarter, na którym przeprowadza się zbiórki pieniędzy na różne projekty z wielu dziedzin życia, czterysta osób dołożyło mu brakujące 35 tysięcy dolarów. Tak oto powstała zupełnie niszowa i niezależna od długich, spoconych hollywoodzkich rąk produkcja, która już od roku krąży po świecie i jak dotąd zarobiła okrągły milion zielonych. Lokata z oprocentowaniem lepszym niż u Kondrata w banku.

Ale też spójrzmy sobie szczerze w oczy - nie było łatwo. Więcej w tej opowieści jest szczęścia niż rozumu. Ale po kolei. Na dzień dobry Saulnier otrzymał cios we własnym kraju, konkretnie to od selekcjonerów festiwalu w Sundance, którzy nie zakwalifikowali Blue Ruin do konkursu, a który przecież wydawał się naturalną konsekwencją i środowiskiem w jakim mogłaby się ta produkcja odnaleźć i kto wie, zapewne wybić dalej w świecie. Jeśli nie Sundance, które od lat promuje kino niszowe i niezależne, to kto? I tu nastał cud, fart, szczęście, przypadek? (nie sądzę). Fale oceanu wstrzymały swój bieg, głębokie wody rozstąpiły się, a po suchym dnie oceanu podjechała na białym rumaku z wyciągniętą pomocną dłonią pani Europa wraz ze swoją odmienną kinematograficzną wrażliwością. Na ubiegłorocznym 66 festiwalu w Cannes Blue Ruin miał więc swoją światową premierę, a przy okazji zdobył nagrodę FIPRESCI, ale zapewne już samo jego wyświetlenie w tak doborowym, międzynarodowym gronie, w asyście czerwonych dywanów i dekoltów do pępka, a także docenienie go przez europejskich krytyków, którzy już zdążyli go porównać do wczesnego kina braci Coen, a nawet i Tarantino (duże nadużycie), musiało napawać Saulniera ogromną dumą i radością. Warto było, wspaniała nagroda za trud i ryzyko. Mimo tego, że kino zna wiele podobnych przypadków, to jednak każda taka historia z wyraźnie zarysowanym na końcu zdania happy endem szczerze cieszy i przyjemnie łechta gdzieś w okolicach splotu słonecznego.

Potem poszło już gładko. Po sukcesie w Europie dystrybucją filmu zajęli się hollywoodzkie grube ryby - bracia Weinstein. Do kwietnia 2014 roku Blue Ruin prezentowany był widzom na różnych festiwalach filmowych w Europie, Ameryce Północnej i Azji, potem trafił do szerokiej dystrybucji kinowej, także u nas, dzięki Gutek Film, za co ode mnie mały i prywatny szacun.

Dlaczego warto poświęcić mu swoje półtorej godziny życia? Z dwóch powodów. O pierwszym już napisałem - po prostu z szacunku do ambitnego reżysera, który jako (prawie) żółtodziób i (pół) amator wkroczył właśnie do świata kinematografii przez duże K. Myślę, że teraz powinien już z powodzeniem pokonywać kolejne szczebelki ku szczytom swojej być może wielkiej kariery. Po drugie, film naprawdę i w rzeczy samej jest dobry. Nie, to nie jest żadne tam arcydzieło. Jak ktoś tak gdzieś napisze, to mu nie wierzcie - pieprzy jak potłuczony. Zupełnie nie ten kaliber. Po jego obejrzeniu zapomnimy o nim dość szybko, tak jak o poniedziałkowej prognozie pogody po Wiadomościach, ale nie szkodzi. Jak na (prawie) debiut, w dodatku niskobudżetowy, także pozbawiony głośnych nazwisk i znanych twarzy, to jego poziom merytoryczny jest zaskakująco wysoki. Banalna w swojej prostocie opowieść, oparta na starym jak świat i kino razem wzięte casusie zemsty oraz odwecie, jest jednocześnie tak bardzo naturalna i odmienna od tego co od lat oglądamy na wielkim ekranie, że ów prostota rajcuje jak... jak cycki Salmy Hayek.


A to, co jest w tym filmie najfajniejsze, to to, że w żadnym momencie jego trwania nie widać tego, że film powstał za równowartość wspomnianych już wacików Angeliny Jolie. Jest szalenie dopracowany, kadry są wychuchane i świetnie przemyślane. Widać i czuć, że Saulnier zaczynał jako operator kamery i że ma już na swoim koncie sporo zdjęć wykonanych do kilkunastu produkcji. Reżyserzy, którzy zaczynali jako operatorzy i którzy sami chętnie zaglądają na planie do wizjerka kamery, w mojej ocenie mają wielką przewagę nad tymi twórcami, którzy na planie zwykle siedzą na krześle z napisem ich nazwiska na oparciu i piją kawę. Prywatnie, jako fan wysmakowanych kadrów i ujęć kamery, doceniam taką błogą reżysersko-operatorską koegzystencję, zwłaszcza występującą w jednej osobie. Wyjątkowo mocno, żeby nie powiedzieć wprost, że się tym jaram, jak na ten przykład tęcza na warszawskim Placu Zbawiciela.

W Blue Ruin kamera jest głównym narratorem opowieści. Wiem, o każdym filmie można powiedzieć to samo, ale w tym konkretnym przypadku kamera Saulniera mówi nam dużo więcej. W filmie pada bardzo mało słów i dialogów, zwłaszcza na początku. W tym czasie opowieść sprzedawana jest widzowi właśnie poprzez leniwe i dłużące się kadry pogrążone w niepokojącej ciszy, także przez przeciągane długie ujęcia, no i rzecz jasna, przez świetny ich montaż. Jeśli ktoś ma zboczenie na tym punkcie - tak jak ja, to będzie (a przynajmniej powinien) szczerze zajarany możliwością obcowania z filmową ekspresją Saulniera. Jest w niej coś innego, nieopierzonego, coś absolutnie fajnego i zwracającego na siebie uwagę.

Motorem napędowym opowieści jest bliżej widzowi nieznana chęć dokonania zemsty przez Dwighta (współpracujący już w drugim projekcie Saulniera - Macon Blair). Z początku nic nie wiemy o tym ekscentrycznym bezdomnym brodaczu mieszkającym w pokrytym rdzą Pontiacu. Ani kim jest, ani po co się szlaja po nadmorskim krajobrazie, ani co mu chodzi po głowie. Nie jesteśmy rozpieszczani wieloma słowami które mogłyby nam całość nieco rozjaśnić, na to musimy trochę poczekać, ale za to od początku widzimy niedefiniowalny niepokój rysujący się na twarzy naszego bohatera. Pewnego dnia rozpoczyna on pościg za ludźmi, którzy przed laty wyrządzili jego rodzinie bliżej nieokreśloną krzywdę i film zamienia się nagle w klasyczną opowieść o wendecie, która jest bardzo ciekawie i nieszablonowo zobrazowana. Głównie, dzięki grze aktorskiej rewelacyjnego Blaira. Jeśli Saulnier jest największym wygranym finalnego sukcesu Blue Ruin, to właśnie głównie dzięki odtwórcy głównej roli. Ten jest tu genialny. Po prostu. Dawno nie widziałem tak przejmującej i fascynująco odegranej roli. Jego pogrążona w chaosie twarz, naturalna nieporadność, lęk, oraz upór są na poziomie co najmniej oscarowym. Jestem szalenie ciekaw jak potoczy się dalsza kariera Blaira.

Przyzwyczailiśmy się już trochę do tego, że w kinie samotni mściciele są bardzo męscy, charyzmatyczni, zdecydowani, odważni i silni, że sami i w pojedynkę zabijają wszystkich jak leci. Tu jest zupełnie inaczej. Nasz bohater jest lekko nieporadny, zagubiony, nie ma też wielu fizycznych, jak i siłowych umiejętności, nawet nie umie trzymać poprawnie broni w dłoniach. Jest takim zwyczajnym Kowalskim wziętym z ulicy, który raptem musi zabić kilka osób, bo tak mu nakazuje sumienie oraz tęsknota za sprawiedliwością. Dzięki temu łatwo jest się z nim identyfikować, facet nie ma wielkich mułów i kaloryfera na brzuchu, jest raczej nieatrakcyjny, taka chodząca definicja zwyczajnego szarego obywatela, który z jakiejś przyczyny postanawia w pojedynkę odszukać tej kurwy sprawiedliwości, która ponownie sprzedała się alfonsom za grosze.

Bardzo pozytywne emocje wzbudził u mnie Blue Ruin. Świetne kadry, plenery Virginii i małomiasteczkowy klimat Ameryki B, to zawsze na ekranie dobrze wygląda. Film przypomina mi swoim klimatem jak i podobną fabułą To nie jest kraj dla starych ludzi braci Coen, a także przyzwoity zeszłoroczny Out of The FurnaceBlue Ruin nie jest od nich ani lepszy, ani też specjalnie gorszy. Jest bardzo podobny, a jednocześnie tak bardzo inny. Ma w sobie coś własnego i na wskroś oryginalnego. To właśnie do niego będzie się teraz porównywać podobne amerykańskie opowieści. Blue Ruin trzyma w napięciu niczym Hitchcock, jest mroczny i budzi permanentny niepokój, który przyciąga jak magnes. Idealnie nadaje się do Wikipedii jako wyjaśnienie pojęcia "thriller". Zdecydowanie warto wydać te 20 zł na bilet do kina. Facet po prostu sobie na to zasłużył. Przepraszam, obaj sobie na to zasłużyli. Blair także.

4/6

IMDb: 7,1
Filmweb: 6,1



środa, 3 września 2014

Quo Vadis Europo?

Calvary
reż. John Michael McDonagh, IRL, GBR, 2014
100 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Czarna komedia




Żyjemy w czasach praktycznie pozbawionych Boga i jego wartości. Bezdusznych i do cna zmonopolizowanych przez postępowy antyklerykalizm. Tzn. Bóg jest, przechodzi gdzieś obok nas, ociera się poprzez starszą kobietę w mocherze przechodzącą tym samym chodnikiem, oraz nęka przy pomocy nawiedzonych kościelnych dzwonów, które nie dają spać w niedzielne południe. Przypominamy sobie o nim głównie w czasie Bożego Narodzenia i Wielkanocy, ale i tak przegrywa On wtedy ze świątecznym szałem zakupów, z reklamami w telewizji, z Kevinem samym w domu i ze Szklaną pułapką. Kryzys wyszydzanej dziś przez większość ludzi wiary (tej chrześcijańskiej, bo reszta innowierców radzi sobie nadal bardzo dobrze) jest zupełnie niedostrzegana w mainstreamie i kompletnie olewana przez pociągających za sznurki w Europie. A w gruncie rzeczy jej doszczętny upadek w dłuższej konsekwencji, acz już nie tak znów bardzo odległej, przyczyni się także do upadku wszystkiego co kochamy i co mamy w sobie zakorzenione już od pokoleń - ziemię, tradycję i zachodnie wartości charakteryzujące naszą cywilizację, która to przecież wychowała nas wszystkich, ukształtowała na prawych ludzi i która niczym Red Bull dodawała przez lata skrzydeł naszym przodkom. To właśnie w imię krzyża biliśmy się zawsze o swą wolność i niepodległość. To krzyż dawał nam siłę i wiarę w zwycięstwo. Ten sam krzyż, którego się dzisiaj wstydzimy.

Europa całymi wiekami decydowała o kształcie tego świata, odkrywała niedostępne dotąd lądy i rodziła wielkich uczonych, wynalazców, poetów, odkrywców, także i zbrodniarzy - owszem, Europa ma także wiele krwi na rękach, ale wcale nie mniej niż inne krainy geograficzne. Niestety dziś jest już w odwrocie. Jej wielkość umiera na naszych oczach, Stary kontynent gubi swoją tożsamość, mentalność przywódcy, także swą odwieczną i nierozerwalną z jej historią chrześcijańskość. Do głosu dochodzą inni wielcy tego świata: Państwa islamskie, Chiny i nadal bardziej azjatycka, zwłaszcza mentalnie dzika Rosja. W imię Europy bez granic, bez wystarczającej wewnętrznej kontroli, bez poczucia bezpieczeństwa, od lat prowadzi się w jej granicach szalenie ryzykowny eksperyment o nazwie Multi-Kulti. Efekty takiego rozluźnienia obyczajów są dla Europy iście zatrważające. Pomysłodawcy otwarcia granic UE dla imigrantów nie przewidzieli np. tego, że wyznawcy dajmy na to takiego Islamu nie będą chcieli tu tylko "pracować" i móc godnie żyć z poszanowaniem praw oraz obyczajów charakterystycznych dla danego regionu który ich przygarnął, lecz będą się zachowywać niczym partie polityczne. Będą mieć swój polityczny cel, który polega na wprowadzeniu prawa szariatu i budowę zamkniętego społeczeństwa, a w dalszej kolejności także i państwa islamskiego. Dlatego właśnie Londyn jest dziś miastem, w którym jest najwięcej meczetów na świecie. Londyn, Lądek Zdrój, Europa o jakiej marzyłeś.

Na domiar złego Europa sama amputowała sobie dłonie i w imię chorej, ciągle promowanej przez samą siebie, acz już nie raz i nie dwa ośmieszonej poprawności politycznej, nie może w wystarczającym stopniu uchronić swoich interesów jak i obywateli, no bo wiadomo - rasizm, szowinizm, dyskryminacja rasowa, gwarantowane prawa obywateli UE, wszyscy równi, wszyscy tacy sami... co za pierdolony bullshit. Jest to największe kłamstwo współczesnego świata przez które wszyscy jeszcze będziemy cierpieć, co ja gadam, już cierpimy. Nasze dzieci wychowywane według tegoż wzoru niestety również. I ich wnuki cierpieć będą także. Na tym świecie nigdy nie było, nie ma i nie będzie równości. Jest to chory wymysł lewicowych umysłów, utopia i fantazja masturbacyjna o istnieniu idealnego społeczeństwa jakiego przecież nie da się zbudować w tak zróżnicowanym ideologicznie oraz rasowo świecie. Wszyscy, którzy próbowali tego dokonać w oparciu o socjalistyczne i stricte lewicowe definicje już nie żyją. Stalin, Lenin, Marks i Engels, uchowali się tylko jełopy w Unii Europejskiej oraz kozaki w Korei Północnej. W tej ostatniej to faktycznie, system równości ludzkiej klasy robotniczej od lat utrzymuje się jakimś dziwnym zrządzeniem losu ponad poziomem morza, ale prawda jest taka, że czy nam się to podoba, czy nie, zawsze będą na tym świecie równi i równiejsi. Im prędzej zdamy sobie z tego sprawę, im szybciej uznamy, że to właśnie my powinniśmy być tymi równiejszymi jak przez wieki wieków, tym lepiej dla nas samych, naszych dzieci, naszej ojczyzny i dla Europy również. Jeśli nie, to zdominuje nas Rosja, albo inny dżihad i tyle będziemy mieli z tej swojej równości oraz "25 lat wolności".

Dlatego właśnie coraz częściej powstają w Europie ekstremalne ugrupowania skrajnie prawicowe o charakterze mocno eurosceptycznym. Mnie osobiście bardzo to cieszy, bo o ile nie ze wszystkim muszę się z nimi zgadzać, o tyle uważam, iż w tym zalewie unijnej propagandy przyda nam się pierwiastek zdrowego rozsądku. Ktoś musi stać na straży naszych rdzennych, europejskich stricte chrześcijańskich wartości. Skoro nie chcą tego czynić nasze elity, niech robią to bojówkarze. Oczywiście rodzi to niepotrzebne napięcia, eskalacja narasta, przedmieścia Paryża, islamskie dzielnice Londynu, także Kopenhaga od dawna już w ogniu, a w Oslo najpopularniejszym imieniem dla chłopców jest dziś Mahomet. Europa została wywrócona na lewą stronę i to na własne życzenie. W imię parcia ku bliżej niezdefiniowanej nowoczesności i poprawności pokazała Watykanowi środkowy palec, odwróciła się do Chrześcijaństwa, które może i nie było idealne, ale które jednak latami kształciło ją i budowało według słusznych prawd i zasad. Dziś, Europa odwraca się do niego plecami, pozwala opluwać go na własnej ziemi i to głównie przez Muzułmanów. Żałosne i smutne jest to zarazem.


Może właśnie taka czeka nas przyszłość? Może wszystkie kościoły pójdą kiedyś z dymem, a dzieciaki będą się śmiać z naszych starych wierzeń? Niebo przestanie istnieć, a ludzie nie będą już straszyć wizją piekła - przytomnie pyta się jeden z bohaterów filmu Calvary. Jakże bardzo jest ono na czasie. Cały film wydaje się być mocno dzisiejszy i jakże aktualny. Z chirurgiczną precyzją dotyka współczesnych problemów trapiących cały pogrążony w chaosie nie tylko kontynent, ale też cały świat. Małe irlandzkie miasteczko, a nawet wieś i jego zróżnicowana społeczność, jako symbol dzisiejszej Europy. W punkt.

Oczami miejscowego księdza - Ojca Jamesa Lavelle (genialny Brendan Glesson), obserwujemy postępującą degrengoladę, zgniliznę moralną, bezbożność i upadek wszelkich wartości. Mieszkańcy oddają się rozpustom i drobnym przyjemnością, nie kryją się z niczym, śmiało dzieląc się swoimi występkami z lokalnym kaznodzieją. Grzeszą, cudzołożą, piją, ćpają, zabijają, a jednocześnie sami krytykują kościół oraz jego ściśle określone wytyczne i zacofane dziś według nich zabobony. Używają często przy tym, tak jak i dziś w realnym świecie, słowa - wytrych, które według nich jest odpowiedzią na całe zło dzisiejszego klękającego przed krzyżem świata - pedofil. Tak. Często się z tym spotykam także i u nas, jako żelazny argument na krzywdy jakie wyrządza nam kościół. "Bo księża to pedofile", "bo kradną z tacy", "bo za wszystko trzeba im płacić". Zgoda. Kościół nie jest idealny, nigdy nie był i nigdy nie będzie. Pracują tam tacy sami ludzie jak wszędzie indziej. Grzeszą i popełniają takie same jak i my błędy, niemniej nie znoszę generalizacji. To nieuczciwe. Nie lubię oceniać całości zagadnienia jedynie poprzez wadliwe jednostki, które po prostu trzeba usuwać z organizmu.

John Michael McDonagh odnoszę wrażenie, że uważa podobnie. Również walczy ze stereotypami. Ukazuje problem współczesnego kościoła z punktu widzenia... kościoła - a konkretniej, to uczciwego, oddanego sprawie oraz swojemu powołaniu księdza. Tak, oni jednak istnieją naprawdę. Jakkolwiek byśmy do tego nie podchodzili, to nasza lojalność jest im dziś bardzo potrzebna. Dzięki niej Europa może obronić się przed moralną zagładą. Uważam, acz może jest to zbyt śmiałe stwierdzenie, iż tylko kościół może dziś scementować cały rozlazły się na wszystkie możliwe strony fundament naszego kontynentu. Nie zrobi tego Unia Europejska i jej ujadające psy - politycy. Oni nie działają według ideologicznych, stricte etycznych pobudek. Ekonomia i słupki w Excelu już dawno zabiły w nich prawość, uczciwość, oraz zabrały im mandat do prawa o decydowaniu o europejskiej tożsamości. Szkoda, że ciągle tak mało ludzi to dostrzega, szkoda także, że tak bardzo zaślepieni są oni gospodarczą, a nie duchową kondycją starego kontynentu. To głównie w tej sferze potrzebny jest nam ożywczy zastrzyk i transfuzja. Europa wcale nie potrzebuje więcej pieniędzy, ma ich wystarczająco dużo aby godnie żyć i rywalizować z resztą świata. Europa potrzebuje dziś duchowej rewolucji.

Ale wróćmy do filmu. Piękna jest to opowieść. Wzrusza, uczy i bawi jednocześnie. Calvary, oczywiście zachowując wszelkie proporcje, jest idealną kopią dzisiejszej chrześcijańskiej Europy pogrążonej w chaosie i buncie przeciw chuj wie czemu. Jest to film niezwykle wyważony, odważny w swoim głównym przekazie, ale jednocześnie spoglądający na ogół zagadnienia w sposób iście sarkastyczny, a nawet niekiedy humorystyczny. Humor ten rzecz jasna jest głównie czarny, typowo wyspiarski, ale to tylko podnosi jego rangę w moich oczach. Małe irlandzkie miasteczko i jego mieszkańcy są lustrzanym odbiciem dzisiejszej Brukseli, Paryża, Londynu, Berlina, jak i naszej pędzącej ślepo za ich cieniem Warszawy (niestety). Jest naszpikowany wieloma odnośnikami, także współczesną symboliką odnoszącymi się do aktualnych niepokojących zjawisk. Bardzo wymowne jest w tym filmie spalenie kościoła, oraz bezrefleksyjna reakcja lokalnej społeczności. Użeranie się osamotnionego księdza - strażnika wartości, ze swoimi grzesznymi "wiernymi" przypomina mi dzisiejszy świat w jakim na co dzień funkcjonuję i w którym coraz trudniej jest mi się odnaleźć. W końcu sam finał opowieści, szalenie smutny i piękny zarazem. Smutny - bowiem niesprawiedliwie umiera jedyne definiowalne w tej opowieści dobro, zaś piękne dlatego, bo mimo wszystko daje ono nadzieję na przebudzenie i odrodzenie się tego dobra w ludziach nie tyle złych, co zwyczajnie zagubionych. Śmierć w Calvary ma zaiste, głęboki sens.

Film ten przybiera więc z mojej ocenie kształt mentalnego drogowskazu stojącego na pustyni bezideowej rozpusty i permanentnego zepsucia. Osobiście, jako ten nieco bardziej zaangażowany politycznie i ideologicznie, ale również jako grzesznik, dostrzegam w nim wielką siłę i moc przekazu, którymi należy się dzielić i które wypadałoby dziś promować. Calvary jest pewnego rodzaju budzikiem, donośnym dzwonkiem, którego zadaniem jest wybudzenie ze złego snu otumanionej fałszywymi hasłami ludzkości. Multum mądrości, świetny wyspowy klimat i irlandzkie krajobrazy, wspaniała, celtycka muzyka autorstwa Patricka Cassidy (pisząc ten tekst już chyba piętnasty raz słucham zapętlonego OSTa i ciągle mi mało), nienaganna gra aktorska, charyzma i poprawne zobrazowanie charakterów wszystkich postaci, co tu więcej pisać, świetna robota panie reżyserze. Z pewnością wrócę do Calvary przy okazji rocznych podsumowań. Szkoda tylko, że dotąd nie znalazł się jeszcze żaden polski dystrybutor, który miałby odwagę pokazać ten film rodzimemu odbiorcy. Może się boją? Może nie rozumieją? Sam nie wiem. Wiem za to jedno. Na napisach końcowych chciałem wykrzyknąć na cały głos: Europo, obudź się wreszcie! Niech Bóg będzie z Tobą.

5/6

IMDb: 7,5
Filmweb: 7,0