sobota, 23 sierpnia 2014

Dobry, zły i poczciwy

Locke
reż. Steven Knight, USA, GBR, 2013
85 min. Solopan
Polska premiera: 11.04.2014
Dramat, Thriller



Zacznę nietypowo, od wiersza, niestety nie mojego, acz mógłby być mój, tyle tylko, że ktoś ode mnie dużo zdolniejszy napisał go przede mną, konkretnie to ten ochlapus Bukowski.

„Każdy facet musi zdać sobie sprawę, że to wszystko może zniknąć w jednej chwili: kot, kobieta, praca, przednia opona, łóżko, ściany, pokój; wszystkie rzeczy najpotrzebniejsze do życia, łącznie z miłością, spoczywają na fundamentach z piasku - i pojedyncze zdarzenie, nieważne jak od ciebie odległe: śmierć chłopca w Hongkongu albo śnieżyca w Omaha może przynieść ci zgubę. Cała twoja porcelana rozbije się o kuchenną podłogę, wejdzie twoja dziewczyna, a ty będziesz stał pijany w samym środku tego wszystkiego i kiedy zapyta: Mój boże, co tu się stało? Odpowiesz: Nie wiem, naprawdę nie wiem. (Pociągnij za sznurek, poruszy się kukiełka).”

Wszyscy doskonale znamy z autopsji i wiemy jak bardzo skurwiałe potrafi być życie, w końcu nie z jednej michy jedliśmy już pomidorową. Nie będę więc pieprzył trzy po trzy, oraz rozwodził się nad filozoficznym znaczeniem słowa „przypadek” występującego w naszych ziemskich istnieniach, ani też deliberował nad rolą czynu i jego nieubłaganych dla nas konsekwencji. Każdy popełnia w życiu błędy i będzie to robił nadal, ciągle i bezustannie, to nasza karma, nieuniknione, scenariusz do filmu o naszych mękach, który napisał ktoś za nas. Można z tym walczyć, unikać, pięć razy patrzeć na swoje ręce i tyleż samo je później myć, a i tak skończysz jak wielbłąd z tym debilnym wyrazem pyska na środku pustyni. Wtedy można już tylko głośno, siarczyście zaklnąć, jakby był to nasz talizman i odtrutka w jednym, albo też prywatna litania do samego Pana Boga. Ja, po latach tułaczki po meandrach życiowych wpadek doszedłem do wniosku, że człowiek po prostu musi wpierw parę razy zginąć, aby zacząć żyć tak naprawdę. Czynność tą należy rzecz jasna kilka razy powtórzyć. Dla pewności.

Zapewne ten dość zjawiskowy film - Locke, do m.in. takich myśli pobudza, ale ja zwróciłem w nim uwagę na coś z lekka innego. Zadumałem się ostatnio przez chwilę przy jakimś kompletnie z dupy wpisie, być może nawet nie dotyczącym filmu, a ot tak parsknąłem durną myślą gdzieś w komentarzach na fejsie. Otóż, wspomniałem o definicji "dobrego człowieka", po prostu. Że nikt tak naprawdę nie wie jak ona powinna w dzisiejszych czasach brzmieć i jakie przyjmować pozy na Wikipedii. Kościół zapewne będzie mówił coś o czystości ducha, o poświęceniu i miłosierdziu, ideowe lewactwo zaś o poszanowaniu odmienności i orientacji seksualnych, inny celebryta rzuci coś miałkim standardem o fundacji na rzecz głodnych somalijskich dzieci, tudzież o adopcji małego szczeniaka ze schroniska na Paluchu, w ostateczności pozwoli się oblać zimnym kubłem z lodem, natomiast przeciętny fejsbukowicz fajność i człowieczą rzetelność będzie oceniał na podstawie ilości lajków. Ciężko jest być w tym dzisiejszym pieprzonym tyglu kulturowym zwyczajnie dobrym, oraz tak autentycznie w porządku do samego siebie jak i świata jednocześnie człowiekiem. Takim wiecie, który może się przejrzeć w lustrze i z podniesioną głową rzec do swojego rewersu – stary, jestem z ciebie dumny, matka jest z ciebie dumna i twoja kobieta też jest z ciebie dumna, nawet twoje dzieci cię lubią i szanują, a koledzy pożyczają ci pieniądze. Kochanka twa szaleje za tobą, a teściowa ciągle opieprza córkę za to, że ci niedostatecznie dogadza. Tak bardzo jesteś zajebisty, że ktoś w gruncie rzeczy ci obcy oddaje ci swoją nerkę, a nawet żonę, niczego nie chcąc w zamian. No dobra, chyba jednak popłynąłem ciut za daleko, muszę zrobić zwrot przez rufę.

Dla mnie filmowy Ivan Locke jest właśnie taką może i trochę fikcyjną, ale jednak, definicją dobrego człowieka (tak, wiem, nie mam zbyt wielkich oczekiwań wobec ludzkiej jednostki - ale ja przecież z zasady nienawidzę ludzi, wszystkich). Ok. Zjebał. Popełnił błąd. Co ja gadam, wielbłąd! Ale wcale nie mniejszy, ani też większy od naszych, naszego, mojego i twojego. Jednak Locke traci przez swoją chwilową słabość i to w zaledwie dwie godziny wszystko co dotąd posiadał - pracę, żonę, rodzinę, szacunek i kilka wieloletnich przyjaźni. Niemniej w moich oczach facet finalnie pozostał wygrany. Piszę poważnie. Wygrała jego moralność i ludzka uczciwość. Ivan Locke jest więc według mnie chodzącą, przepraszam, jeżdżącą definicją pozytywnego człowieczeństwa. Jest wzorem do naśladowania przez zepsutych ludzi na tym łez padole (lament i veto zdradzonych kobiet w komentarzach za 3... 2... 1).

Czym Ivan Locke mi tak zaimponował? W zasadzie to niczym nadzwyczajnym. Głównie tym, że pomimo tego, iż wszyscy tak jak i on popełniamy w życiu błędy, to jednak jako nieliczny próbował, a w mojej ocenie nawet i potrafił je skutecznie naprawić. Dał z siebie wszystko, pozostał w porządku z samym sobą, a to jest w naszych ziemskich wcieleniach tak jakby najważniejsze. Większość ludzi nawet nie próbuje walczyć o to co sami utracili, poddają się jeszcze w przedbiegach. Porządny człowiek nie jest nieomylny - zgoda, popełnia życiowe gafy, ale zawsze daje z siebie wszystko, zawsze chce się poprawić i naprawić to, co sam ówcześnie spieprzył, bo w gruncie rzeczy jest świadom swoich niedoskonałości. Jest także świadom swojej niekwestionowanej siły, wierzy w szczerość i uczciwość, że zawsze wygrywają, wyznaje też jakieś moralne zasady i kocha na zabój. Życie, rodzinę, swoją pracę, świat, samego siebie. Tak. Tak właśnie wyobrażam sobie dobrych ludzi. Ponoć istnieją naprawdę.


Locke - film, jako całość, również mi trochę zaimponował. Raz, że jest na swój sposób nowatorski, dwa, świetnie skonstruowany, trzy – zaskakująco mądry. Steven Knight jako bodaj pierwszy filmowiec umieścił całą historię w jednostajnie poruszającym się po autostradzie samochodzie zawieszonym gdzieś na trasie między Birmingham a Londynem. Przez cały łopot taśmy filmowej nie wypuścił swoich kamer oraz czujności widza poza obrys karoserii samochodu. To dość odważny zabieg. Jak bowiem przyciągnąć uwagę widza i zatrzymać go przez półtorej godziny w jednej tylko lokacji? Owszem, w teatrze jest to możliwe, nawet Polański nie tak dawno i całkiem skutecznie to praktykował w Rzezi, ale umówmy się, tam było cztery razy więcej aktorów i mimo wszystko także więcej ruchów pozornych kamery. Tu mamy do czynienia w zasadzie tylko z jednym fotelem kierowcy oraz tylnym zagłówkiem, plus kilkanaście ujęć na pędzącą nocną autostradę. I wsjo.

A przecież trzeba jeszcze widzowi sprzedać jakąś historię, utrzymać go przed ekranem, w dodatku trzymając go jeszcze w kontrolowanym napięciu. O dziwo okazuje się jednak, że nie jest to znów jakoś specjalnie trudne. Z każdym kolejnym pochłanianym przez Ivana Locke kilometrem stwierdzałem przed samym sobą, że cholera, ależ to wszystko jest oczywiste. Banalne wręcz. Niemniej potrzebny jest dobry scenariusz i jego wykonawca - jeden aktor, który zabawi się trochę w DJa podczas swojego seta w klubie. Jego zadaniem jest porwanie tłumu i wprowadzenie go w stan ekstazy. DJ Tom Hardy podołał temu zadaniu, zagrał tak, że nogi same niosły pijane ciało na parkiet. Tym samym wjechał swoim BMW i zarazem z piskiem opon do mojego garażu z napisem - TOP5 ulubionych aktorów. Cud, że nie porysował mi bramy.

Ale Locke, to wbrew pozorom nie tylko Hardy. Owszem, to scena, przepraszam, samochód tylko jednego aktora, ale ważną rolę odgrywają w nim także inni - skompresowani RARem i wciśnięci do zestawu głośnikowego zamontowanego w samochodzie. Żona, dwaj synowie, kumpel z pracy, przełożony, stara rodząca zołza, niczym w Shreku dubbingują głosy granym przez siebie postaciom, których fizyczność musimy sobie zbudować sami we własnych wyobrażeniach. I to mnie się akuratnie bardzo podobuje. To trochę jak wyrywanie z 10 lat temu niewiast na chybił trafił przez komunikator Gadu-Gadu, albo inne randki w ciemno. Słyszysz, czytasz, lecz nie widzisz. To buduje dodatkowe napięcie, potęguje doznania i karmi wyobraźnię. Oczywiście Tom Hardy jest tu masterem, panem i władcą w jednej osobie, piszą to wszyscy, napiszę i ja. Facet jednym tylko grymasem twarzy, nagłą zmianą mimiki spowodowaną kolejnym nadejściem połączenia, przechodząc z jednej rozmowy w drugą robi na ekranie wielkie wow. Dlatego też i wielkie wow, znaczy się szacun ode mnie.

Ale to akurat było do przewidzenia, wiedziałem to jeszcze zanim przysiadłem do seansu. Mnie w Locke zaskoczyło coś innego. Jego przebiegłość i bystrość, także kurewska aktualność. Steven Knight trafnie nazywa pewne rzeczy po imieniu. Wsadza ludzką przyzwoitość w gówno. Ten świat nie jest dla takich ludzi jak Ivan Locke. Dla szczerych, uczciwych i moralnie w porządku, potrafiących przyznać się do błędu i zrobić coś na wskroś nieodpowiedzialnego w ramach pokuty. Ten świat z zasady niszczy takich ludzi i zabija w zarodku, zwalnia z pracy, wyrzuca z domu, kasuje z grona "przyjaciół". Tylko wyrachowane skurwysyny, kłamcy i złodzieje utrzymają się na jego powierzchni. Wszyscy to wiemy, reżyser również i niczym Max Kolonko - mówi jak jest.

Na szczęście jest w tym filmie także kilka promyków słońca padających zarówno na zmęczoną skroń Ivana Locke, jak i na świat pogrążony we mroku. Dosłownie niuanse, ale pozostawiające po sobie przyjemne odczucie ciepła. Np. człowiek z rady miasta, który mimo niekomfortowej dla niego sytuacji postanawia pomóc naszemu budowniczemu, bo jak sam o nim mówi, jest jedynym porządnym człowiekiem w branży - "Zawsze składasz papiery na czas". Jego pracownik - Donal, poświęca swoją karierę i posadę dla Locke’go, bo ten przez 9 lat pracy był zajebistym i szalenie w porządku brygadzistą. Przełożony Ivana zwalnia go pod naciskiem centrali, ale z bólem serca, w końcu przez 9 lat nie było z nim żadnych kłopotów -"Byłeś w porządku". Jedynie żona uważa inaczej i postanawia wyrzucić na śmietnik 15 lat ich małżeństwa. Cóż, bycie w porządku oraz uczciwym nie zawsze popłaca. No jak w życiu. Niemniej osobiście i bardzo naiwnie wierzę, z biegiem lat nawet coraz bardziej, iż dobro przekazane komuś innemu zawsze kiedyś do ciebie powróci, choćby w postaci zajebistych cycków (true story).

Wzruszająca rozmowa już pod koniec filmu ojca z jednym z jego synów, który opisywał mu przez telefon mecz oraz jedną z bramek strzelonych przez Caldwella (sprawdziłem, niestety fikcyjny grajek), stanowi fantastyczną puentę całej tej nocnej przejażdżki po autostradzie życia. Caldwell, ta oferma, nieudacznik, któremu zawsze piłka ucieka spod nóg, raptem minął slalomem niczym tyczki kilku zawodników i huknął pod poprzeczkę strzelając ponoć fantastyczną bramkę. I tu nagle wraz ze zderzeniem się ze sobą tych dwóch światów pojawiają się łzy na twarzy Hardy'ego. Oto dwoje ludzi znajduje się w jednym momencie na przeciwległych biegunach życia. Spełniony i szczęśliwy dotąd człowiek tkwi w samochodzie pędzącym do całkowitego zniszczenia swojego kierowcy, a piłkarz oferma z którego wszyscy się dotąd śmiali, a najgłośniej sam kierowca, zdobywa gola życia i staje się z miejsca bohaterem. Cóż za nieoczekiwana zmiana miejsc. Upadek człowieka idealnego, szczęśliwego ojca i męża, solidnego, oraz szanowanego budowlańca w tejże chwili potęguje tylko odczucie strachu i bezradności. Na szczęście w sukurs przychodzi reżyser. Nastaje kolejne połączenie, wyraźnie rozbity Ivan słyszy płacz nowo narodzonego dziecka. Następuje kolejne rozdanie, powstaje nowe życie i co za tym idzie, pojawiają się nowe nadzieje. Wszystko jest jeszcze możliwe, wszystko może się jeszcze jakoś ułożyć. Jedziesz? Jadę.

4/6

IMDb: 7,2
Filmweb: 6,8


czwartek, 14 sierpnia 2014

O kapitanie, mój kapitanie

Noe
reż. Darren Aronofsky, USA, 2014
138 min. United International Pictures Sp z o.o.
Polska premiera: 28.03.2014
Fantasy, Dramat



Nie sądziłem, że to kiedykolwiek nastąpi, lecz niestety, jest to pierwszy film Darrena Aronofsky’ego na którego nie czekałem z zapartym tchem. Mało tego. W ogóle go nie oczekiwałem. Miałem go centralnie tam, gdzie Putin ma nasze jabłka. W pierwszej, jak i w mniej więcej w szesnastej chwili, Noe wydał mnie się tak samo interesujący jak Telezakupy o 5 rano na jedynce. Facet odpłynął, nomen omen, tak jak jego drewniana arka zbudowana za sto trzydzieści baniek zielonych. Trochę chyba przesadził, nieudolnie zabawił się w Petera Jacksona, włożył nogi nie w ten rozmiar kaloszy co trzeba - tak sobie mówiłem - lecz z biegiem czasu Noe zaczął mnie coraz bardziej do siebie przyciągać. Głównie dlatego, że był mocno szmacony, co rzecz jasna specjalnie mnie nie dziwiło, sam miałem ochotę wylać wiadro pomyj na łeb Aronofsky'ego. Wydawało mi się to wtedy zupełnie logiczne i w pełni uzasadnione. Jednak na moje nieszczęście tak już mam jakoś w tym łbie skonstruowane, że jak milion ludzi zaczyna mówić jednym głosem "kupa", to ja wtedy mam ochotę spuścić wodę. I wyjść.

Drugim powodem dla którego zdecydowałem się złapać Noego za rogi, to pojawiające się tu i ówdzie, głównie gdzieś między słowami, porównania do Źródła (2006), które również zostało obrzucone gównem przez zarówno krytyków, jak i sporą część publiki. A przecież to był dobry film. Serio piszę, trzeźwy jestem i świadom na umyśle, w dodatku wypoczęty, bo świeżo po urlopie. Trochę może i faktycznie jest przeintelektualizowany oraz zbyt bełkotliwy, lecz audiowizualnie piękny i mądry w zasadzie też. Chętnie go dziś bronię w różnego rodzaju dyskusjach, tak dla zasady, bo nie lubię jak dają po mordzie za frajer. Dlatego, gdy mi się już tak w końcu poprzestawiało trochę w tym łbie, zapytałem samego siebie, że może z Noe będzie podobnie?

No dobra, nie było, ale też fekaliami obrzucać go nie zamierzam. Aronofsky zachłysnął się chyba swoim ostatnim, zupełnie niekinematograficznym projektem - komiksem"Noe. Za niegodziwość ludzi", którego spłodził wraz z Ari Handelem i Niko Henrichonem. Postanowił go błyskawicznie przenieść na duży ekran, co nadal przyznaję, uznaję za nieporozumienie. Mój jeden z dziesiątek życiowych paradoksów brzmi dość absurdalnie z punktu widzenia milionów istnień ludzkich, no ale nic na to nie poradzę. Otóż, ja naprawdę lubię komiksy. Kiedyś miałem ich w ch... no dużo w sensie. Ale autentycznie nienawidzę porywania ich i przenoszenia na ekran. Ok, są pewne wyjątki, ale generalnie uroiłem sobie w tym pustym łbie, że to co zostało narysowane, powinno już na zawsze pozostać na kartkach kredowego papieru. Wprawianie komiksów w ruch często psuło mi jego ogólną książeczkową zajebistość, zmieniało to moją optykę i punkt widzenia moich szkicowanych ręką bohaterów, których zwykle sam ożywiałem we własnej wyobraźni i nie potrzebowałem do tego studia filmowego. To samo mam zresztą z animacją przenoszoną do świata namacalnego. Sfabularyzowanie kreskówkowego Asterixa i Obelixa do dziś uważam za okrutny mord na moim dzieciństwie. Nie lubię i już.

Zatem zasadniczo, moje nastawienie było trochę sceptyczne, ale też o dziwo bardzo nie bolało. Pewnie dlatego, że ich komiksu nawet w łapach nie miałem ;) Ale już tak poważnie... Jego ogólna, biblijna tematyka jest zbyt uniwersalna, zbyt poważna i zbyt dobrze nam wszystkim znana od małego brzdąca, żeby tak bez sensu marudzić. Pamiętam, że za dzieciaka nie mogłem pojąć jak to jest w ogóle możliwe, aby na małą łódź (tak arka była zwykle obrazowana na rycinach) mogło wejść tyle zwierząt. Jako osoba, co prawda bardzo małoletnia, ale która chciała znać odpowiedź na każde urojone w głowie pytanie, z praktycznej i logicznej wygody uznawała, że to jakiś bullshit jest, że tak się przecież nie da, tak więc z premedytacją wepchnąłem Noego w ramiona mało interesujących baśni ludowych z których się po prostu wyrasta. Dziś, jako człowiek już w pełni ukształtowany, dostrzegam w biblijnych przypisach multum mądrości i cnót wszelakich zebranych z całego świata, w końcu autorzy Księgi Rodzaju opierali się na eposach i mitach wielu różnych kultur. Kształtują one etyczny kręgosłup całej dzisiejszej ludzkości i to bez względu na sposób pojmowania wiary w Boga, któregokolwiek z nich, choćby był nim sam najjaśniejszy święty iPhone, czy ten, jak mu tam, Latający Potwór Spaghetti (gruby odlot).


Może nie pojmuję tych wszystkich biblijnych przypowieści w sposób dosłowny i tak jak nakazuje tego kościół, no bo w dzisiejszych postępowych i mocno zepsutych czasach zwyczajnie się nie da, niemniej od lat balansuję sobie wygodnie pomiędzy tradycyjnymi wartościami chrześcijańskimi na jakich wyrosłem, własną interpretacją Pisma Świętego i zdroworozsądkową definicją "dobrego człowieka", acz tak po prawdzie, to nikt nie wie jak ona dziś brzmi. Myślę, że tak jest uczciwie. Aronofsky także stworzył własną, swobodną interpretację wątków z Biblii tysiąclecia, głównie w oparciu o te najbardziej fantastyczne przypowieści, ale mimo to dość wiernie oparł się on na starotestamentowej tradycji. Zauważyłem na przykład, że wiele osób śmieje się z olbrzymów - strażników, których uznaje się za jakąś totalną abstrakcję i szalony wymysł niepoczytalnego wariata inspirowanego sagą Władcy Pierścieni, a tymczasem według Biblii one także występowały w tej "opowieści". Poza tym jest tu wszystko (no dobra, prawie wszystko, ale o tym za chwilę) czego uczono nas na lekcjach religii, kiedy ta jeszcze była w obowiązkowym programie nauczania (osobiście uważam, że tak powinno być nadal).

Według Księgi Rodzaju Noe - syn Lameka i dziesiąty potomek Adama, przez Seta, był człowiekiem prawym i sprawiedliwym. Mniej więcej tak właśnie nam go przedstawił Aronofsky, także jego rodzinę - trzech synów: Chama, Sema i Jafeta, oraz żonę Emzarę, acz co do niej jest chyba najwięcej wątpliwości, bowiem jej stanowisko w temacie ucieczki arką było według różnych źródeł bardzo hmm... sceptyczne. Do tego dochodzi zupełnie pominięty (wcale mnie to nie dziwi) i bardzo kontrowersyjny wątek, jednak jak wół zapisany w Biblii (Por. Rdz. 9,22), który mówi o zbliżeniu się Chama do żony Noego, niekoniecznie jego matki, acz bardzo możliwe, że chodzi o wątek kazirodczy. Z tegoż zbliżenia doszło do poczęcia Kanaana, którego Noe potępił, tak samo jak swojego syna Chama. Tak na marginesie, to jakby ktoś jeszcze nie wiedział, to właśnie od niego wzięło się w potocznym języku określenie "cham". Nazywa się nim źle wychowanego człowieka, prostaka i gbura, czyli w zasadzie trzy czwarte ludzkości.

Cham w opowieści Aronofsky'ego nie zbliżył się do żony Noego, a swojej matki, także nie poniżył ojca, jak to było zapisane na kartach Księgi Rodzaju, za to na końcu filmu został ukazany wątek, który jednak przy niepełnym zobrazowaniu całości mija się trochę z sensem. Cham odnajduje na plaży swojego nagiego ojca, pijanego w sztok (w Biblii pierwsza wzmianka o upojeniu alkoholowym dotyczy właśnie Noego), za co zostaje przeklęty i odchodzi od rodziny. W filmie jednak po prostu odchodzi. Niemniej jednak jakiś grymas niezrozumienia pomiędzy ojcem i synem jest zachowany. Zatem całość tej bardzo długiej opowieści, mimo, iż balansuje pomiędzy zapisanymi złotymi głoskami faktami, a luźną interpretacją reżysera, prezentuje się zaskakująco rzetelnie. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że jest to przecież komercyjny kaprys ambitnego twórcy, który chciał przełożyć Biblię na język wysokobudżetowej przygody i fantasy.

Sztuka ta według mnie udała się połowicznie, acz osobiście dostrzegam te lepsze pół. Po przemyśleniach i dłuższym trawieniu filmu przyznaję nawet, iż szanuję Aronofsky'ego za tą próbę połączenia ze sobą dwóch różnych światów. Klasyczne ukazanie walki dobra ze złem. Prawości, szlachetności i uczciwości ludzkiej z zepsuciem i zgnilizną moralną. Ponadto udowadnia, że na przekór tego co mówią dzisiejsze skierowane na lewo elity obyczajowe, wątki religijne, oraz chrześcijaństwo samo w sobie wcale nie muszą być dziś obciachem i kojarzyć się jedynie z mocherostanem. I choćby za to właśnie pochwalę Aronofsky'ego. Film może i faktycznie nie jest specjalnie udany, zwłaszcza biorąc pod uwagę jego dotychczasowe osiągnięcia na tej płaszczyźnie, ale z pewnością jest dużo lepszy niż o nim mówią. W dodatku jest bardzo pożyteczny, spełnia swoją określoną misję. Bawi i uczy jednocześnie. Jestem na tak. Na trzy z plusem.

3/6

IMDb: 6,1
Filmweb: 6/10