czwartek, 17 lipca 2014

W pustyni i w puszczy

Tracks
reż. John Curran, AUS, GBR, 2013
110 min.
Polska premiera: ?
Biograficzny, Przygodowy



Minęło już ponad sześć lat odkąd wyszedłem z warszawskiej Kinoteki w poczuciu pewnego rodzaju fascynacji, a może nawet i zazdrości skierowanej pod adresem czyjejś pasji życiowej, acz zasadniczo, to bardziej chodziło mi o samą jej realizację. Człowiek odbijając co ranek kartę robola w swojej fabryce, potem ślęcząc po pracy w kolejce z zakupami w osiedlowej Biedronce i chlejąc na kanapie browar na spółę z wieczornym telewizorem, często nie dostrzega, że jego pochłonięte przez rutynę życie jest nic nie warte. Może nawet i coś tam widzi, a nawet zdaje sobie z tego sprawę, ale zwykle boi się stanąć przed lustrem i przyznać do tego przed samym sobą. Dopiero gdy spotyka na swej drodze jakiegoś ciekawego człowieka, który swoją życiową postawą brutalnie burzy nędzę jego teraźniejszości, dostrzega raptem, że każdego dnia życie przelatuje mu gdzieś między palcami. I właśnie podczas seansu Into the Wild Seana Penna... też mi ono tak trochę gdzieś przeleciało.

Nie chodzi już o tą Alaskę i ten nieszczęsny autobus. Każdy ma swoje zajawki i pomysł na oryginalne, jedyne w swoim rodzaju dziwactwo którym może się szczycić głównie przed samym sobą, tudzież na facebooku. Mnie się rozchodzi bardziej o odwagę, o ten najważniejszy i pierwszy krok w swoim dotąd mglistym postanowieniu o który jest zawsze najtrudniej. Każdy ma jakieś plany i marzenia, wiadomo, czasem są one wyjątkowo drobne i niewiele znaczące, ale z reguły stają się one tym większe, im mniejsza tli się w człowieku odwaga do ich realizacji. Jak bowiem mamy nagle rzucić to wszystko w pizdu, posłać robotę w diabły, spakować się i po prostu wyjechać? Da się, wiem, ale tylko na filmach.

Podziwiam więc ludzi, którzy to potrafią. Podziwiam i zazdroszczę. Zawsze. Najczęściej rano, kiedy jeszcze zaspany i przed pierwszą kawą obserwuję w autobusie te same smutne twarze i ciągle ten sam migający krajobraz za szybą. Wiele już razy chciałem nie wysiadać na swoim przystanku i tak po prostu pojechać sobie dalej, albo też jadąc samochodem nie skręcić w „tą” ulicę, tylko obrać kierunek np. na Gdańsk. Niestety, ale jest to dla mnie zbyt trudne. Od razu do drzwi rozumu dobijają się te małe skurwiele - nieopłacone rachunki, raty kredytu i inne ważne lub ważne mniej kajdany zniewolenia, zrodzone w mym chorobliwie uporządkowanym łbie, ofiary małżeństwa z rozsądku - wolnościowca z materialnym egoistą.

Dlatego właśnie lubię, gdy na duży ekran wjeżdża od czasu do czasu jakaś ciekawa biografia, scenariusz, który napisało samo życie. Im bardziej jest ono utaplane w błocie codzienności, tym bardziej mnie kręci. Lubię też czytać opowieści i biografie szalonych ludzi, którzy raptem postanowili wyjebać do kosza swoje dotychczasowe, bezpłciowe życie i poszukać sobie nowego – lepszego, choćby było nim tylko epickie zachlanie się w trupa. W ciągu dwudziestu lat.


Australijka Robyn Davidson jest w światku podróżników dość znaną i cenioną personą. W latach siedemdziesiątych, w wieku dwudziestu kilku lat przeszła wraz z trzema wielbłądami i psem prawie 3 tysiące km przez pustynię zachodniej Australii. Ot tak, bez głębszego sensu i celu, bez misji ratowania lasów w Amazonii, ani zwracania na siebie zbędnej uwagi. Trochę jak Christopher McCandless we wspomnianym na początku Into the Wild. Oboje młodzi, nawet bardzo i życiowo niezdefiniowani. Każdy z nas - teoretycznie dorosłych przez to przechodził. Wewnętrzny bunt przeciw chuj wie czemu, oraz szczypta szalonych myśli przypadających wprost proporcjonalnie na każdą kolejną godzinę naszego jeszcze beztroskiego życia. Jedni uciekają z domów i włóczą się po świecie, jeszcze inni zaczynają ćpać, tworzyć muzykę, lub jeździć na desce. Wszystkim przyświecają podobne cele, choć inaczej przez nich samych definiowane. Chcą coś zobaczyć, czegoś dotknąć i czegoś spróbować, ale przede wszystkim - chcą coś komuś udowodnić. Często towarzyszy im wtedy typowa szczeniacka nieodpowiedzialność, krótkowzroczność i brak wyobraźni, acz dorośli i ich rodzice nierzadko nazywają to po prostu głupotą. Jednak medycyna na świecie uważa, że z tego się z czasem wyrasta.

Młodziutka Robyn Davidson w przypływie młodzieńczych endorfin ubrała się w plecak, zabrała swojego psa na trochę dłuższy spacer i ruszyła przed siebie. Nie miała nic. Dwa lata pracowała w knajpie i na różnych farmach, aby zdobyć i wytresować trzy wielbłądy. Sama jej wyprawa – przyznaję – nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Pewnie dlatego, że nie jarają mnie pustynne przestrzenie, piach, no i te, jak im tam, wielbłądy. To zupełnie nie moja bajka. Średnio jarało mnie nawet „W pustyni i w puszczy”, a przecież było o wiele ciekawsze, więc o czym ta mowa. W moim wymarzonym świecie musi występować woda, najlepiej dużo wody. Piasek tylko czasami, najchętniej w postaci wysp.

Przeniesienie na ekran jej pustynnej tułaczki, wbrew pozorom było dość śmiałym posunięciem. Ona przecież tam tak tylko idzie i idzie, dlatego reżyser – John Curran, stanął przed stosunkowo ciężkim zadaniem. Z jej wielkiego marszu po piaskach musiał uczynić ciekawą i chętnie oglądaną historię, która - mówiąc oględnie - miała się sprzedać także gdzieś poza Australią. Myślę, że ta sztuka mu się finalnie udała, acz rzecz jasna, daleki jestem od zachwytów. Curran wybrnął jednak z kompletnej klęski dzięki zastosowaniu klasycznych, oraz dobrze znanych z wielu podobnych opowieści (np. ze 127 godzin) trików i sztuczek. Skoro samo chodzenie po pustyni jest w gruncie rzeczy nudne, to trzeba dodać do tego trochę kolorytu. W tym konkretnym przypadku są nim np. ładne zdjęcia w postaci pięknych widokówek, nienajgorsza muzyka, a także kilka barwnych postaci do towarzystwa. Zaskakująco tłoczny wydaje się ten pustynny ogrom zabójczej natury, bowiem Robyn spotyka na swej drodze bardzo wiele różnych, często szalonych i ekscentrycznych człowieków. A to miejscowych aborygenów, z pośród których jeden nawet przez część podróży jej towarzyszy i robi za przewodnika, a to trochę białasów, którzy w formie fotografa/przyjaciół/turystów także ciągle wchodzą jej w paradę. Natomiast w chwilach kompletnie kadrowo jałowych i zupełnie bezradnych, reżyser powołuje do ekranowego żywota senne obrazki wylewające się z głowy Robyn, oraz jej pustynne przewidzenia i halucynacje. Klasyka.


Twórcy starali się także dodać odrobinę dramaturgii i słusznie, bo bez niej opowieść ta byłaby niekompletna. Niestety jej zobrazowanie nie było dla mnie satysfakcjonujące, acz uczciwie uznaję, iż takie po prostu były fakty, a z nimi się nie dyskutuje. W przeciwieństwie do McCandlessa Davidson nie ginie, ani też w odróżnieniu do Arona Ralstona (127 godzin) nie obcina sobie ręki. Dosięga swego celu, acz z przygodami. Nie odczułem jednak jakiejś wspólnoty w przeżywaniu z nią czegoś niewyobrażalnie wielkiego. Ani trochę. Obserwowałem jej mimo wszystko poprawnie wyreżyserowane starania w sposób stosunkowo bezrefleksyjny i nie będę ukrywał - trochę mnie to rozczarowało. Zabrzmi to pewnie bardzo niesprawiedliwie, a już na pewno brutalnie, zwłaszcza, gdy pisane jest to z perspektywy wygodnej kanapy, ale ja serio o wiele bardziej przyswajam sobie historie, w których ludzie poświęcają (i to dosłownie) swoje życie dla realizacji swoich planów i marzeń. Wtedy dopiero odczuwam te niedefiniowalne, bogobojne pierdolnięcie, ten przytup, chwałę na wieki, bezwzględny szacunek i jeszcze ból przy okazji. Rzecz jasna śmierci nikomu nie życzę, autentycznie cieszę się, że Robyn się udało, ale po latach nadal będę pamiętał głównie tych którzy zginęli na morzu, czy odpadli ze ściany wspinając się w Himalajach, niż małolatę, która przeszła z wielbłądami przez pustynię. Taki lajf, sorry Australio.

Już większe wrażenie zrobiła na mnie historia Jessici Watson, młodej żeglarki, również Australijki, która w wieku 16 lat tradycyjnym szlakiem kliprów opłynęła w pojedynkę świat. Niestety przeniesienie jej wyczynu na duży ekran byłoby jeszcze trudniejsze od tych wielbłądów. Jako żeglarz podziwiam i zazdroszczę, acz i tu kłuje mnie trochę w oko fakt, że taka gówniara po prostu wsiada sobie na łódź i płynie. Tak sobie nawet teraz, w tymże nieco chaotycznym momencie mej wieczornej teraźniejszości myślę, że finalnie, szczenięce marzenia nie mają szans w starciu z pragnieniami dorosłych, ukształtowanych już ludzi, którzy często dążą do ich realizacji przez wiele długich lat. Samo mozolne zbliżanie się do celu, pokonywanie kolejnych trudności i licznych zakrętów, a także setki poświęceń i złożonych ofiar tylko potęgują doznania końcowej zajebistości - osiągnięcia swojego planu. A taki dzieciak lub średnio rozwinięty młodzieniec, cóż on może mieć z tej samorealizacji w tak młodym wieku, kiedy sam jeszcze nie wie kim chce za te parę lat być, oraz nie ma pojęcia co właśnie osiągnął?

Poprawny film. Odczuwalna jest w nim nutka familijnej woni, ale to mi akurat nie przeszkadza. Miło też się patrzy na świetną Mia Wasikowską, która została jakby stworzona do tej roli. W sumie nie dziwne, w końcu też Australijka. Niemniej nie umiem bić temu projektowi brawo. Mało tego. Z pewnością jutro o nim zapomnę. Ale już McCandlessa, który przecież też chciał nie wiadomo czego, będę pamiętał bardzo długo. Nie wiem dlaczego. Po prostu był mi bliższy mentalnie, no i umarł mimo wszystko wolny i szczęśliwy, jakkolwiek by to nazwać. Chyba właśnie dlatego.

3/6

IMDb: 7,2
Filmweb: 6,9


poniedziałek, 7 lipca 2014

Człowiek z kosmosu

Pod skórą
reż. Jonathan Glazer, GBR, 2013
107 min. Kino Świat
Polska premiera: ?
Dramat, Sci-Fi, Thriller



W drugim obiegu i nieco bezszelestnie, jakby nie chcąc zwracać na siebie szczególnej uwagi, wędruje sobie po polskich domowych zaciszach najnowszy film Jonathana GlazeraPod skórą. Za chwilę minie rok od jego światowej premiery, a u nas, mimo wykupienia praw do jego dystrybucji (Kino Świat), nadal brakuje skonkretyzowanej daty kinowej premiery. Cisza, niczym złowroga bezwietrzność przed burzą. Najpewniej będzie to jesień. Ale ja nie mogłem czekać, nie umiem, bo i czemu miałbym. Ten bez wątpienia jeden z najbardziej zjawiskowych tytułów tego półrocza jest dla mnie tym, czego bardzo potrzebowałem w aktualnie mało kinematograficznym dla mnie okresie. Jest rześkim powietrzem odczuwalnym tuż po letniej burzy, która jednak wcześniej zdążyła podczas swojego trwania zwalić setki drzew, zabijając przy tym dziesiątki osób oraz pozostawiając tysiące ludzi w stanie umysłowego rozgardiaszu i fizycznego wycieńczenia.

Pod skórą wciągnął mnie w ascetyczny świat psychologicznego onanizmu, może i lekko naburmuszonego oraz nie do końca zdefiniowanego w swym chaotycznym jestestwie, ale i tak skutecznie sprowokował on me rozleniwione przez upał zwoje mózgowe do większej intensywności w działaniu i w skupieniu. Zapewne człowiek czasem potrzebuje tak zwyczajnie się odmóżdżyć, może i systematycznie należy fundować sobie przerwy w dawkowaniu nieco ambitniejszego repertuaru - tak mówią, ale mój łeb jest już na tyle zryty i głodny kinematograficznych szaleństw, że jeśli nie dostanie regularnie podawanej trutki ryjącej moje lobus frontalis, jeśli nie zostanie raz na pewien czas przeczołgany przez tunel artystycznej bohemy, jeśli nie wbije mu się w środek rozżarzonego ostrza noża pozostawiając po sobie długo gojącą się ranę, to zwyczajnie głupieje.

Brytyjczyk Jonathan Glazer znany jest z jednej strony dzięki swojemu głośnemu debiutowi - Sexy Beast (m.in. nominacje do Oscara, Złotych Globów i BIFA), ale zanim do tego doszło, szlifował swą monsieur kinematograficzność w branży muzycznej. Wyreżyserował genialne teledyski do „Karma Police” Radiohead, czy też „Karmacoma” Massive Attack. Współpracował także z Blur, UNKLE, Nickiem Cave i Jamiroquai. W 1997 roku został nawet przez MTV uznany najlepszym reżyserem. Jednak z czasem jego kilkuminutowe filmowe wariacje przerodziły się, co zrozumiałe, w znacznie dłuższe, fabularne projekty. Po jego najnowszym dziecku muszę przyznać, że teledyskowa przeszłość jest bardzo zauważalna w jego aktualnym warsztacie, co rzecz jasna ma swoje plusy, ale niestety także i minusy.


Pod skórą jest filmem trudnym. I nie powinno to być dla kogokolwiek żadną niespodzianką, wystarczy obejrzeć zwiastun. Co prawda laikowi nazwisko odtwórczyni głównej roli – Scarlett Johansson, może wydać się nieco mylące, może też zostać zbity z tropu i uznać z przyzwyczajenia, że to takie nieinwazyjne, oraz stosunkowo lekkie kino z wyraźnym komediowym, damskim pazurkiem. Nic z tych rzeczy. Glazer wziął na tapetę równie ciężką powieść Michaela Fabera (pod tym samym tytułem) i postanowił dość wiernie przenieść ją na ekran. Książki (jeszcze) nie czytałem, żeby nie było, tak więc nie umiem odnieść się do tego faktu w sposób rzeczowy, jednak z tego co tu i ówdzie spostrzegłem, wyszło mu to (Glazerowi) w pewnych aspektach nawet lepiej niż z wersji literackiej, co na swój sposób brzmi trochę absurdalnie. Jest to opowieść o sumieniach kosmitów tyrających na naszej planecie i wypełniających postawione przed nimi ważne misje. Żadnych zielonych czułków, nie ma też mowy o kolonizacji Ziemi, o jej unicestwieniu, armagedonach, brakuje też statków kosmicznych, wybuchów i bajecznych efektów specjalnych. Kosmos jest tu głównie stanem umysłu, alegorią do międzyludzkich jak najbardziej ziemskich i wzajemnych stosunków jakie zachodzą między takimi samymi, przynajmniej w teorii istotami. Dzięki postaciom z poza naszego układu słonecznego dowiadujemy się wiele o nas samych, o osobach słabych i ułomnych, zatopionych po szyję w bagnie ogołoconym z fundamentalnych dla naszej bytności wartości i uczuć. Nader interesująca jest to lekcja człowieczeństwa, która finalnie udowadnia, że nie tyle człowiek pochodzi od kosmity, co kosmita od człowieka.

Odziani w ludzkie "szaty" obcy, naturalnie obdarci z charakterystycznych dla nas słabości i wrażliwości obserwują oraz wyławiają z tłumu przeciętnego Homo sapiensa. Z wojskową precyzją polują na niego w jego naturalnym środowisku, wykazując przy tym swoją wyższość, głównie poprzez zakodowaną w nich umiejętność manipulacji, a ten niezwykle łatwo daje się złapać w ich sidła. Nie jest to jednak specjalnie trudne i skomplikowane. Atrakcyjna niewiasta czatuje na samotnych mężczyzn i ściąga ich do swojego domu. Z pewnością sam dałbym się jej złowić, acz, tu dochodzę do pewnego prywatnego rozczarowania - mianowicie, roznegliżowana i grana przez Johansson Laura (za co chwała i szacunek za odwagę), bynajmniej nie pociągała mnie fizycznie. Czasem chyba lepiej jest, aby to, co jest zakryte przed męskim okiem oraz niedostępne dla jego dłoni pozostało takie już na zawsze. Aż sam nie wierzę w to co teraz napisałem, mam nadzieję, że nie jestem chory... Anyway. Na swój pokrętny sposób jest to bardzo ciekawe doświadczenie, w sensie, to "ubranie" kosmitki/kosmity w kobiece szaty. Zawsze bowiem uważałem i czynię to nadal, że niemal każda niewiasta ma w sobie coś z obcego właśnie, i to z wielu powodów, zatem dosłowność w przekazie Glazera, ulokowana tak nieco między wierszami prywatnie bardzo mnie urzekła ;)


Zatem nasza kosmitka kusi mężczyzn i wabi ich do swojego obskurnego domostwa, a w nim (SPOILER ALERT) przerabia ich na paszę oraz mięsne podroby dla innych kosmitów. Wiem, brzmi to trochę jak tani horror klasy C. W literackim pierwowzorze było ponoć więcej opisów całego procesu, nazwijmy go - odsysania tłuszczu, w filmie zaś Glazer postawił na niedosłowność, oraz bombardowanie widza licznymi niedopowiedzeniami, które też pozwolił ubrać w szaty dyskretnego, acz śmiałego surrealizmu. Niemniej ukazanie taśmy transmisyjnej wypełnionej ludzkim zmielonym mięskiem nie powinno pozostawiać nam żadnych wątpliwości co do celu, dla którego napaleni mężczyźni dają się od tak po frajersku, hmm... wysysać. Ale tu już nie chodzi o te podroby, znaczy się szczegóły, to tylko niezbyt smaczne tło, ładne dla perwersyjnego oka utuczonego filmową krwią, jednak głównym celem Glazera, jak mnie się przynajmniej zdaje, było ukazanie zmian jakie zachodzą w procesie myślowym kosmitki, która mimo swego naturalnego i perfekcyjnego wyszkolenia oraz doświadczenia mordercy, zaczyna raptem powątpiewać w sens tego, co winna czynić dla swojej galaktycznej społeczności. A dzieje się to dlatego, że spotyka na swej drodze ludzkiego odmieńca o potwornie zdeformowanej twarzy, w którym dostrzega tlącą się także w niej samej odmienność oraz odczucie samotności. Kosmitka też człowiek - chciało by się rzec, ale bycie człowiekiem, to cholernie trudna sztuka. Większość rodowitych mieszkańców naszej matki planety ma z tym gigantyczne problemy, a co dopiero przyjezdni.

W tym psychologicznym przepotwarzaniu się przybyszki z gwiazd podoba mi się głównie to, że w jego definicyjne nawiasy można upchnąć niemal każdego ludzkiego odmieńca, popaprańca, człowieka alienującego się przed innymi ludźmi, z różnych powodów, także dziwaka, ekscentryka i szaleńca. Wielu z nich będzie potrafiło odnaleźć się w jej nagłej przemianie. Filmową kosmiczność można zatem wziąć także za efekt uboczny naszych ziemskich przeznaczeń, oraz jako próbę przełamywania naszych słabości i nieumiejętności w nawiązywaniu kontaktów z innymi ludźmi. To także silna potrzeba bycia zrozumianym i akceptowanym, oraz nierówna walka z samotnością i anonimowością z którymi muszą się dziś mierzyć zwłaszcza mieszkańcy wielkich miast. Laura doświadczając czegoś ulokowanego pomiędzy miłością, a przyjaźnią do swojej potencjalnej ofiary, czegoś dotąd dla niej zupełnie obcego, doznaje wewnętrznego rozdarcia pomiędzy dwoma wszechświatami, między dwiema naturami - jej sztuczną powierzchownością i prawdziwym wnętrzem. Chcąc zachować jedno i drugie zostaje brutalnie sprowadzona do punktu bez wyjścia, do tragicznej śmierci w poczuciu moralnego niezrozumienia, smutku i zawodu, w dodatku zostając upokorzona przez swoją potencjalną ofiarę, przez własne pożywienie. Polujący staje się więc zupełnie bezradną zwierzyną, łańcuch pokarmowy zostaje gwałtownie zerwany, wygrywa nicość, wyobcowanie i nihilizm.

Opowieść ta stanowi prawdziwą ucztę dla oka oraz wszystkich zmysłów odpowiedzialnych za proces kinematograficznego trawienia. Wspaniałe kadry oraz szkocka, surowa i zimna sceneria budują niezwykły klimat całości. Glazer korzysta z całej masy dostępnych w świecie filmu form ekspresji. Pod skórą jest więc wypadkową odczucia lęku i permanentnego niepokoju charakterystycznego dla kina Davida Lyncha, brudu, śmiałości i perwersji typowych dla Larsa von Triera, symetrii i kadrów Stanleya Kubricka, oraz szczypty zjawiskowego surrealizmu zaczerpniętego od samego mistrza Jodorowsky'ego, stanowiącego dopełnienie tej świetnej całości. Ten film jest prawdziwym dziełem sztuki, z pewnością nieidealnym, może nawet wcale nie pięknym, symbolizującym swym dziwnie uformowanym kształtem raczej niezrozumienie i chaos. Dlatego też stoi on na z gruntu przegranej pozycji. Z pewnością nie osiągnie swojego celu jakim jest, a raczej powinno być skuteczne wybudzenie z letargu widza zatopionego w zastygłych meandrach ludzkiej wrażliwości na otaczające go piękno, syf i ból.

To także pewnego rodzaju moja osobista pretensja, która niestety finalnie nie uzyskała pełni satysfakcji. Brakuje mi większego wgłębienia się w poruszone wątki, więcej filozoficznych rozważań na temat człowieczej, wyobcowanej i mrocznej egzystencji, która została tu jedynie draśnięta, a przecież potencjał był wręcz gigantyczny. Dlatego treść chyba jednak trochę nie dorasta do fantastycznej strony audiowizualnej opowieści, którą jestem szczerze zachwycony. W obrazie jest mnóstwo gry dwuznaczności z poetyckim, zmysłowym wręcz symbolizmem, acz wcześniej długo przechowywanym w zamrażarce. Pod skórą przypomina mi więc genialny teledysk nakręcony do tylko przyzwoitego numeru kultowej grupy, acz promujący całkiem udany album. Warto kupić płytę i znaleźć klimatyczne zacisze w celu audiofilskiej konsumpcji, jednak jeśli chodzi o treść - trzeba ją niestety dopisać sobie samemu.

4/6

IMDb: 6,8
Filmweb: 5,4