sobota, 26 kwietnia 2014

Trzy razy jeden

Ida
reż. Paweł Pawlikowski, POL, DEN, 2013
80 min. Solopan
Polska premiera: 25.10.2013
Dramat



Na swój sposób to jest mi nawet trochę głupio, że kazałem Idzie czekać na siebie tyle czasu. Zwłaszcza, że miałem ją już kilka razy na wyciągnięcie ręki. Najpierw, jeszcze w październiku, byłem o włos, aby ją zaliczyć obejrzeć na Warszawskim Festiwalu Filmowym. Miałem ją już wybraną we wstępnej selekcji, ale na ostatniej prostej stchórzyłem, tzn nie, to złe słowo. Wcale nie stchórzyłem, tylko postawiłem na inne tytuły, bo budżet i czas miałem okrojony, a pożądanych pozycji, zwłaszcza niedostępnych w późniejszym kinowym repertuarze zbyt wiele. Idę obejrzę sobie później w kinie - mówiłem. Jasne. Odpuściłem ją także dlatego, że mierził mnie trochę jej opis i ogólna tematyka, która na myśl przywodziła mi Pokłosie, a te dostarczyło mi jedynie wielkiej zgagi. Znów zapachniało polskim cebulactwem, wydumanymi zbrodniami na narodzie żydowskim i drzwiami od stodoły.

Mijały miesiące, a Ida zgarniała kolejne, całkiem prestiżowe, także zagraniczne nagrody. Londyn, Toronto, sukces kasowy we Francji, w kraju też zgarnęła niemal wszystko co tylko było możliwe. Niektórzy nawet się mnie pytali (jak bym był jakąś wyrocznią), co ja w ogóle sądzę o filmie i czy warto go obejrzeć. A ja co? Jajco. Nic nie sądzę, bo przecież jeszcze nie widziałem. Na szczęście to już przeszłość. Wkurwiłem się, mówiąc najoględniej i kupiłem sobie Idę na DVD.

No i cóż. Żałuję, że kazałem jej tyle czasu czekać, ale to już pisałem. Cieszę się bardzo, że Pawlikowki nie poszedł śladami Pasikowskiego i nie skupił się głównie na złych Polakach-Katolikach, bezwzględnych mordercach niewinnych Żydów. Owszem, ten wątek jest w tej niezwykłej historii poruszony, powiedzmy, że występuje w tle, ale jego odbiór w stosunku do całości nie wzbudził we mnie większego niesmaku, tak jak wspomniane Pokłosie właśnie. Pawlikowski inspirując się życiorysem prawdziwej stalinowskiej sędziny, komunistycznej bestii - Haliny Wolińskiej, stworzył postać prokurator Wandy (kapitalna Agata Kulesza) i może trochę zbyt delikatnie ją potraktował, nawet pozwalając widzowi się z nią zaprzyjaźnić, ale na swój sposób została ona w filmie za swoje czyny ukarana. W przeciwieństwie np. do gen. Jaruzelskiego, który nadal przedstawiany jest w mediach jako bohater i w gruncie rzeczy miły, poczciwy dziadek, a nie tak jak powinno się go nazywać - zdrajcą, mordercą i dyktatorem. Jednak życie w Polsce nauczyło mnie już tego, abym się temu nie dziwił.

Niewinność, delikatność, czystość i miłość do Boga jak i drugiego człowieka symbolizuje w tym filmie tytułowa Ida, która w duecie z "krwawą Wandą" maluje niezwykły obraz utkany z naszej bolesnej historii, którą nadal trudno jest sprawiedliwie osądzić. Podoba mi się głównie to, że reżyser niczego widzowi ordynarnie nie narzuca, skupia się jedynie na emocjach, na ludziach, a nie na ideach. Oczywiście wszystko zależy od nas samych jak ostatecznie zinterpretujemy ten obraz, ale sądzę, że bez względu na światopogląd widza, odbiór filmu wszędzie będzie podobny, czego najlepszym dowodem są zachwyty zagranicą.

Jednak mój największy aplauz budzą w Idzie czarno-białe zdjęcia, oraz fantastyczne kadry, które w nieruchomej konwencji, poprzez zastygłą w bezruchu kamerę obserwują nieśpiesznie poprowadzoną historię. Aktorzy czasem aż nie mieszczą się w jej głębi i ramach, co tylko potęguje doznanie artystycznej estymy i uzyskuje odczucie kameralnej klimatyczności. Piękne, subtelne, wyciszone, aktorskie kino z bijącą z niego mistyczną wręcz duchowością przywodzącą na myśl największe dzieła Bergmana. Czuć w nim zarówno chłód, jak i gorąc od wulkanu emocji. Ida nawiązuje, oraz czerpie całymi garściami z największych klasyków polskiego kina. Jakże się cieszę, że nadal jeszcze nie zginęło.  

5/6

IMDb: 7,5
Filmweb: 7,2





Blue Jasmine
reż. Woody Allen, USA, 2013
98 min. Kino Świat
Polska premiera: 23.08.2013
Dramat, Komedia



Muszę to z siebie wyrzucić. Woody Allen przestał mnie jarać. Właściwie, to stało się to już jakieś 12 lat temu, za czasów Klątwy Skorpiona, czy Koniec z Hollywood, a w kolejnych latach, przy pomocy swoich romantycznych wojaży po Europie, coraz częściej zaczął mnie wręcz irytować. W pewnym sensie można zaryzykować stwierdzenie, że wyrosłem już z tego żydowskiego neurotyka, tak jak i z kina Almodovara, którym przecież też się kiedyś jarałem. Nie mniej, w momencie kształtowania się mej kinematograficznej wrażliwości, twórczość Allena była mi bardzo bliska. Zwłaszcza cenię sobie jego reżyserski dorobek z lat 70-tych i 80-tych. Nowy Jork, kłopoty z zaadaptowaniem się do wielkomiejskiego tempa i stylu życia, toksyczność związków międzyludzkich, schorzenia nerwicowe oraz te na tle psychicznym, do tego błyskotliwe dialogi, dystans do samego siebie i siarczysty humor. Imponowało mi to. Allen był pewnego rodzaju lustrem, w którym można było się samemu przejrzeć, a nawet zaśmiać z własnego odbicia, o ile ktoś to w ogóle potrafił. Mnie akurat nigdy nie sprawiało to większego problemu, dlatego przez wiele lat kumplowałem się z tym przemądrzałym kurduplem w okularach.

Ale z końcem lat 90-tych Allen raptem się w tym wszystkim zatracił. Może mu się znudziło, może miał dość, nie wiem, ale nagle przestał być psychoanalitykiem milionów. Co prawda próbował jeszcze ze dwa razy wrócić do swych korzeni, zwłaszcza w niezłym według mnie Whatever Works, ale na tle nowych szaleństw jakimi zaskarbił sobie sympatię, zwłaszcza pań, dla których nowy Allen stał się czarującym i szarmanckim przewodnikiem po wykwintnym świecie pełnego dostojności rodem z wyższych sfer i z romantyzmem w tle (w skrócie - Vicky Cristina Barcelona), wyglądało to już, może nie mało poważnie, ale po prostu inaczej. W pierwszej chwili nawet mi się to podobało, ale dziś, z perspektywy czasu, mam żal. Mam żal, że opuścił Nowy Jork. Podobał mi się jeszcze względnie O północy w Paryżu, ale bardziej dlatego, że sam już przestałem oczekiwać od tego gnojka w pinglach czegokolwiek z niego samego.

Do Blue Jasmine podchodziłem więc jak pies do jeża. No kompletnie mnie nie ciągnęło. Już po samym przeczytaniu opisu wiedziałem doskonale jak będzie mi smakował jej finalny odbiór. Ot, typowy Allen znany mi dobrze już od prawie piętnastu lat. Na dźwięk jego nazwiska zaczął towarzyszyć mi przesyt jego ogólnej twórczości. Ja wiem, że w jego wieku facet zapewne chce płodzić jak najwięcej i ciągle nie chce zdejmować nogi z gazu, a wręcz ją dociska, w końcu w głowie kłębi się już z pewnością pewna niepokojącą myśl, która szepcze na ucho, że to może być już jego ostatni film. Bo może. Nie mniej, od kilku już lat, gdy widzę zbliżającą się premierę nowego filmu Allena kręconego głównie w Europie - ciężko se wzdycham.

Sięgnąłem jednak po Blue Jasmine, bo mimo wszystko nie dawała mi spokoju i oczywiście otrzymałem dokładnie to, czego się po niej spodziewałem. Typowy, współczesny Allen. Multum dialogów, czasem nawet zabawnych, problemy egzystencjalne kilku bohaterów, pastisz i satyra zwłaszcza na nowobogackie środowiska, ą i ę, do tego skomponowany przez samego Allena jazz, niezła Cate Blanchett i… w zasadzie to wszystko. Miła rozrywka na niedzielne popołudnie. Szkoda, że Allen dostarcza nam dziś już tylko tego. Cóż. Starość nie radość.

3/6

IMDb: 7,4
Filmweb: 7,0





Dom Hemingway
reż. Richard Shepard, GBR, 2013
93 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia, Gangsterski



Zupełnie nie dostrzegłem tego tytułu w na bieżąco układanym w mym łbie repertuarze. Możliwe bardzo, że byłem w tym czasie w kiblu, chory, albo akuratnie trzeźwiałem. Przez miesiąc. Na Hemingwaya wpadłem dopiero przed kilkoma dniami, przypadkiem i przy okazji gapiąc się tak bez sensu na fejsbuka innych. Wystarczył mi jednak tylko jeden kadr, jedno zdjęcie podpisane zabawnym dialogiem, żeby obudzić w sobie głód gangsterki.

Jeszcze tego samego dnia zmierzyłem się więc z uroczym w chuj Jude Law (z ręką na sercu, nie mam pojęcia jak odmienić jego nazwisko na swojski). Nie muszę tu chyba po raz kolejny pisać, jednak i tak to zrobię, że uwielbiam takież to ekstremalne jednostki ludzkie podziwiać na ekranie. Mam słabość do wykolejeńców, pojebańców i wszech maści narwańców, którzy lubią stawiać na szali swojego życia wszystko co tylko znajduje się w ich zasięgu. Tytułowy Dom Hemingway to uznany na rynku kasiarz i złodziej (pijak rzecz jasna również), który wyłazi z pudła po dwunastoletniej odsiadce. W międzyczasie umiera mu żona, a jego latorośl, która słusznie go nienawidzi, jest już matką jakiegoś małego mulata. Hemingway musi jednak wpierw zadbać o swoje interesy i bierze się za odebranie nagrody za trzymanie mordy w kuble w czasie swojej garowania.

Scenariusz wydaje się być prostszy od szkolnego przedstawienia z okazji Dnia Matki, ale okraszony zjawiskowymi dialogami oraz charyzmą Jude Law, ostatecznie daje radę. Gorzej z jego odzwierciedleniem i przeniesieniem na ekran. Tutaj młokos - Richard Shepard - poległ niemal w całej rozciągłości. O ile początek filmu daje nadzieję na wyjątkowo zgrabne, szemrane kino w stylu kultowego już Przekrętu (otwierający tekst o kutasie Hemingweya – arcydzieło), to im dalej w las, tym więcej chorych drzew.

Rozczarowanie ogromne, bo też i oczekiwania po zapijaczonym, narwanym i uroczym skurwielu miałem tak samo wielkie jak jego ego. To jednak nie jest jego winą, że reżyser nie udźwignął ciężaru, albo też nie miał pomysłu na porządne szarpnięcie. Jude Law obronił ten film przed ostatecznym i w pełni zasłużonym linczem, także bez dwóch zdań wprowadzając do powszechnej, obiegowej świadomości milionów tysięcy kilka zabawnych dialogów i ocierających się o geniusz scen, ale to jednak dużo za mało, aby wbijać sobie do głowy ten tytuł. Mały plusik jeszcze za naplucie w twarz tej błąkającej się po świecie mendy - poprawności politycznej, i to by było w sumie na tyle. Dom Hemingway jest cool, ale film o nim mocno do dupy. Spieprzyli niezłych rozmiarów potencjał. Cóż, nie mój problem.

3/6

IMDb: 6,3
Filmweb: 6,4



1 komentarz: