niedziela, 16 marca 2014

Zęby tanio kupię

Tylko kochankowie przeżyją
reż. Jim Jarmusch, USA, FRA, GER, GBR, 2013
122 min. Gutek Film
Polska premiera:  7.03.2014
Dramat, Romans




Wiecie jaka jest przewaga kochanki nad żoną? Tą pierwszą widuje się zawsze w pełni gotowości, perfekcyjnie przygotowaną, odzianą w najlepsze łaszki i kuszącą bieliznę, oraz, co najważniejsze, stęsknioną do seksu. Żona zaś fruwa na mopie po domu bez makijażu, ślęczy przy garach i małym dziecku, cały urok i fascynację diabli zabrali, tak jak nasze składki w OFE. Schadzka kochanków, raz, dwa razy w tygodniu, czy nawet miesiącu, to istny teatr, w którym każda ze stron pokazuje swoje najlepsze strony i odgrywa tylko najlepsze role. Podczas tych krótkich epizodów można być czułym, romantycznym, dowcipnym, tajemniczym i wiecznie naiwnym, kim tylko się chce i co dusza zapragnie. A na co dzień w domu wychodzi z człowieka wszystko, każdy jego podły mezalians, rozleniwienie oraz życiowe znudzenie. Kto nie ma więc kochanek, ten traci to, co w miłości może być najpiękniejszego.

To tak a propos tytułu, który bardzo przypadł mi do gustu. Po obdarciu go w pierwszej chwili z taniego banału, do głosu dochodzi jego drugie dno. Do bólu prawdziwe, oraz na swój sposób bezczelne.

Siedzę tak teraz nad tą ledwie napoczętą białą stroną w Wordzie i od dobrych już kilkunastu minut wraz z tym mym nieodłącznym w takich sytuacjach wielkim grymasem rysującym się na mej twarzy zastanawiamy się wspólnie, jak to wszystko u licha napisać, aby z jednej strony trochę pochwalić Jarmuscha, ale też, żeby jednocześnie go zjebać? Tak, zjebać, bo mnie zirytował. Facet, którego szczerze cenię, wielbię i szanuję praktycznie od zawsze, od Nieustających wakacji, geniusz, którego z całego artystycznego dorobku przegapiłem dotąd jedynie dwa filmy, a średnia moich ocen wszystkich pozostałych, według Filmwebu, oscyluje w granicach mocnej ósemki, nagle na moich oczach zaczyna zjeżdżać już do zajezdni. Problem w tym, że ja nadal chcę jeszcze pojeździć po nocnym mieście pełnego wszech wykolejeńców, życiowych outsiderów, marzycieli i niepokornych dusz.

Na dość mocno zaoranego zarówno przez publikę, jak i krytyków, może i trochę przeintelektualizowanego The Limits Of Control jakoś się jeszcze nabrałem. Serio, podobał mi się. Świetnie odnalazłem się w tym nieco naburmuszonym intelektualizmie, który poprzez swój mało zrozumiany bełkot przywiał coś dotąd zupełnie nowego, ale jednocześnie pasującego do tej jego leniwej filozofii zrodzonej w offie i undergroundzie. Ale tym razem już tak łatwo nie poszło. I teraz tak się zastanawiam, czy to po prostu ja już powoli wyrastam z jego sposobu patrzenia na świat i kino, czy może jednak to Jarmusch pojechał tym razem o jeden most za daleko? Tylko kochankowie przeżyją poza niekwestionowaną klasą w jaką bez wątpienia zostały wyposażone, wydają mi się filmem skażonym klimatem oraz ekspresją, przy których świetnie odnajdą się głównie hipsterzy, freeganie i pospolite emo-pryszcze skrywające się przed całym światem pod zaczesaną na oczy grzywką i które ciągle zadają sobie pytanie - jak żyć? Myślałem, że Zmierzch na tej wampirycznej płaszczyźnie nie będzie miał sobie równych, a tu zonk. Pozycja niekwestionowanego lidera została lekko zachwiana i to przez podmuch ze strony zupełnie najmniej spodziewanej. Kto by pomyślał.

Czuję się więc trochę rozczarowany. Niespecjalnie spodziewałem się tego po Jarmuschu. Tym bardziej, że przyjął naprawdę świetną pozycję wyjściową. Mocno inspirował się Pamiętnikami Adama i Ewy Marka Twaina, opowieścią o dziejach pierwszych ludzi, mocno od siebie odmiennych istotach, których miłość narodziła się dopiero po wielu latach. Ewa była bardzo ciekawa świata, dążyła do poszerzania swej wiedzy, uwielbiała mówić i dyskutować o wszystkim, starała się także uzyskać przyjaźń i akceptację w oczach z początku zupełnie niezainteresowanego nią Adama, który w odróżnieniu od Ewy, był cichy i spokojny. Nie znosił jej gadulstwa, a raj bez tej męczącej kobiety uważał za o wiele szczęśliwsze miejsce. Moja krew.


W tej filmowej opowieści jest rzecz jasna nieco inaczej, ale kręgosłup moralny Twaina został w pewnym sensie zachowany. Różnice są jednak oczywiste. Przede wszystkim biblijne korzenie Adama i Ewy zostały wzbogacone o miks prasłowiańskich wierzeń ze współczesną pop-legendą o wampirach, która niewiele ma już dziś wspólnego ze średniowiecznym pierwowzorem. Nasza para jest więc wampirycznym i nowoczesnym małżeństwem (bodaj czterokrotnym) bardziej w stylu hipster-vampyre. Oboje są słabi, zmęczeni życiem, sobą, ewolucją, tymi wszystkimi zmianami do jakich dochodziło na przestrzeni wieków, że aż żyją oddzielnie w swoich samotniach. Ewa w marokańskim Tangerze, Adam zaś w wyludnionym i nieco apokaliptycznym Detroit wraz ze swoim instrumentalnym inwentarzem. Wampir płci męskiej jest zdecydowanie znudzony swą nieśmiertelnością, która w z zderzeniu z dzisiejszym otaczającym go światem, dostarcza mu samych rozczarowań. I to akurat mi się podobało. Wampir, przynajmniej ten literacki, ale też i kinematograficzny, przyzwyczaił nas do tego, że jest wszechpotężny i silny. Wystarczyło jednak osadzić go w naszym świecie współczesnym, by ogołocić go z całej historycznej zajebistości. Widzimy go zupełnie bezbronnego. Wcale już nie chce odkrywać świata, współtworzyć go, cieszyć się jego pięknem. Woli siedzieć sam w domu, bawić się swoimi drogimi gadżetami i fanaberiami, oraz popijać drinki przyrządzone z kupionej na czarnym rynku krwi. Jest XXI wiek, dziś już nawet wbijanie się głodnymi kłami w gładkie szyje spolegliwych mu niewiast jest passé. Jest to dość znamienne i zabawne zarazem, że i te transylwańskie poczwary uległy modzie na poprawność polityczną. Przepraszam najmocniej sir zombie, że się Panu wbiłem kłami w szyję, to z głodu. Jeśli jednak Pan żywi do mnie urazę, może Pan wnieść skargę do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasbourgu. Sic!

Niemniej doskonale rozumiem Adama (sorry, ale to nim będę się częściej posługiwał niż Ewą, która nie przypadła mi specjalnie do gustu). Przede wszystkim podoba mi się jego alienacyjny i bezkolizyjny sposób istnienia. Nie lubi ludzi, unika ich, woli siedzieć w domu i tworzyć muzykę. Sam mam często podobnie. Po całodniowym użeraniu się z debilami na niwie służbowej, marzę jedynie o swoim kącie, błogosławionej oazie bezpieczeństwa, w której jestem sobą, a przede wszystkim, sam ze sobą. Lecz taki wampir z tymi wszystkimi idiotami musiał użerać się całymi wiekami. Co prawda dla niego jeden wiek jest mniej więcej tym, czym dla zwykłego śmiertelnika zerwanie ze ściennego kalendarza kolejnej kartki z miesiącem, ale i tak jakby się nad tym pochylić i głębiej zastanowić, nieśmiertelny krwiopijca ma przejebane. Czaicie tą częstą zmianę trendów w modzie, sztuce, muzyce i polityce? Weź tu się w tym wszystkim połap. Mi wystarczy, że wejdę na MTV i już wiem, że nie ogarniam tego świata, a co dopiero on.

W tym też miejscu pragnę nawiązać do pierwszego akapitu, w którym to udowadniałem wyższość kochanki nad żoną. W chwili kryzysowej u wampirów następuje gorące łącze pomiędzy Tangerem i Detroit, które przeistacza się we wspólną schadzkę naszych kochanków. Ona przylatuje do niego i tak po prostu się kochają, grają w szachy, jedzą lody z czystej krwi i słuchają jego muzyki, czyli wszystko to, co kochankowie robić powinni, a na co zwykle nie mają już ochoty i czasu małżeństwa (ludzkie) z kilkuletnim stażem. Adam i Ewa także rozmawiają, ale dialogi tym razem nie są najmocniejszą stroną u Jarmuscha, co także należy zakwalifikować do wcale nie krótkiej listy rozczarowań. Z drugiej jednak strony, o czym mają niby ze sobą gadać po przeżyciu wspólnie kilkuset lat? Cisza panująca między nimi, zwłaszcza podczas ich nocnych przejażdżek Jaguarem po pustych ulicach Detroit jest akurat bardzo wymowna i piękna w swojej prostocie. Całość ich werbalnych wynaturzeń zdaje się odbywać w typowo jarmuschowym klimacie - nieśpiesznym. Czasem aż za bardzo, ale to akurat od zawsze był popisowy numer Amerykanina z Ohio. Przywykłem, z czasem nawet polubiłem, ale tym razem niestety trochę męczyło.


Jarmusch poskąpił też widzowi swojego sytuacyjnego humoru, po jaki przecież lubił dotąd sięgać. Tzn. występuje, ale tylko w śladowych ilościach. Nie jest to jednak zarzut z mej strony, absolutnie, ale też odnoszę nieodparte wrażenie, że gdyby zamiast konającego Johna Hurta wcisnąć po raz kolejny Billa "Fucking" Murraya, to byłoby ciut lepiej. Możliwe jednak, iż jest to tylko nic nie wartą, śmiałą, niepopartą żadnym wartościowym argumentem tezą z gatunku tych roszczeniowo-życzeniowych.

Jednak największym moim zarzutem jest fakt, że jeszcze przed seansem wiedziałem o tym filmie dosłownie wszystko. Tak. WSZYSTKO. Rzecz jasna jeszcze nie miałem wtedy o tym pojęcia, stąd właśnie ten zawód, o nim konkretnie w tym miejscu mówię. Mój głód oczekiwań był wprost proporcjonalny do wampirycznego bólu jaki się w nich rodził na widok ludzkiej krwi. Albo nie. Powiem inaczej. Zwiastuny filmu, oraz dostępne teksty i recenzje opisujące treść tej wampirycznej love story, wraz z połączeniem mojej znajomości warsztatu reżysera sprawiły, iż z każdą kolejną minutą projekcji nie odkrywałem niczego nowego, niczego o czym nie wiedziałbym już wcześniej. Film wydaje się tylko rozwinięciem trailera wzbogacony o kilkanaście dłużyzn. Nic więcej. Szkoda.

Ale żeby nie było, że tylko krytykuję. Film generalnie mi się podobał i uważam, że jest udaną, dość zjawiskową produkcją, zdecydowanie wartą zarejestrowania w naszych czachojebach, tylko nieco przereklamowaną. Intelektualna głębia w niej zawarta jest tym razem trochę za płytka, albo też to ja nie potrafiłem jej prawidłowo odczytać i przetrawić na swój sposób. Film co prawda porusza szalenie cenne dla ludzkości obszary naszego jestestwa. Jest to opowieść zarówno o trudnej miłości, o nostalgiach i tęsknotach za starymi-lepszymi czasami, za utraconą młodością i wiarą w świat oraz ludzi, za pierwszą miłością, pocałunkiem, rypankiem, także o znamiennym odczuciu odmienności jaka nam towarzyszy przeglądając się w lustrze teraźniejszości. Ale przede wszystkim, porusza w bardzo przyswajalny sposób problem relacji damsko-męskich, który zawsze jest na czasie. Klasyczne zmęczenie materiału, przekleństwa wierności oraz małżeńskiej przysięgi: "i nie opuszczę cię aż do śmierci" zestawione są z potęgą miłości, która nie uznaje żadnych kompromisów.

Zakończenie tej wampirycznej ballady jest jednak na swój sposób optymistyczne. Wampiry wracają do swych korzeni. Po to właśnie zostały zrodzone, w grzechu i w przekleństwie tego świata. Nie, żeby były wiecznie zmęczone, znudzone i niegroźne, oraz żeby kupowały krew na ebayu, tylko po to, aby wysysać A Rh+ z szyjnych aort niewinnych i pięknych młodych ludzi. Nie warto udawać kogoś kim się nie jest. Proste? Aż za bardzo. Mam więc szczery problem z finalną oceną filmu. Raczej się nim wszyscy zachwycają, a ja jakoś nie potrafię paść przed nim na kolana. Nawet tak bardzo chwalona muzyka mnie nie porwała. Słuchałem jej kilka razy, niby jej noise'owe tło pasuje do całości, ale jako meloman już ją przecież przerabiałem. Niestety, ale nie trąci świeżością. Fajne są za to zdjęcia, jak zawsze, także odwzorowanie mrocznego klimatu, oraz wspaniałych, narkotycznych wręcz doznań towarzyszących aplikacji świeżej i czystej krwi. Jest tu wiele zacnych smaczków, które warto docenić i uwypuklić, ale całość niestety, zajeżdża lekkim banałem. Odczekałem kilka dni, żeby przetrawić kochanków, ale efekt nadal jest ten sam - raczej rozczarowanie. Z wampirycznej epopei już bardziej podobał mi się Wywiad z wampirem, co na swój sposób jest trochę smutne. Jarmuschowi krwiopijcy nie mają jaj, mają powybijane zęby. Są za bardzo ludzkie. Za bardzo do nas podobne. Zbyt delikatne i zupełnie bezbronne. Wolę je podziwiać na tle np. XX wiecznego Londynu. Za mało okultyzmu i spirytyzmu, za dużo hipsterstwa. Słaba czwórka z minusem. Zaniepokojenie aktualną kondycją i formą Jarmuscha właśnie zasadziło w mojej głowie małe ziarenko niepewności. Oby nic z niego nie wyrosło.

4/6

IMDb: 7,6
Filmweb: 7,5



2 komentarze:

  1. Muszę Ci to napisać: szalenie podoba mi się zdanie "Problem w tym, że ja nadal chcę jeszcze pojeździć po nocnym mieście pełnego wszech wykolejeńców, życiowych outsiderów, marzycieli i niepokornych dusz". Czasem człowiek może stać się zazdrosny o słowa, które ktoś już wypowiedział/napisał :)). Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń