wtorek, 25 lutego 2014

Prosta historia

Nebraska
reż. Alexander Payne, USA, 2013
115 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Czarna komedia, Film drogi



Uff, to już ostatni oscarowy tytuł z tych, na które zarzuciłem swe lasso. No, prawie ostatni, ale nieanglojęzycznych akurat nie liczę, bo tam za oceanem to taki trochę drugi garnitur. Nebraska jest więc wisienką na torcie tego w sumie całkiem przyzwoitego tegorocznego maratonu. Spokojnie dawkowałem emocje zaczynając od filmów, w moim odczuciu przereklamowanych i niezbyt zgrabnie plasujących się w moich klimatach, takich jak Kapitan Phillips i Grawitacja, by później poprzez poprawne, lub też zupełnie przyzwoite: Zniewolony, Wilk z Wall Street, American Hustle i Dallas Buyers Club przejść do dwóch najciekawszych według mnie tytułów, które moje przeczucie (zazwyczaj działa bez zarzutu) miało czelność nazwać najsmaczniejszymi. I w rzeczy samej, były. Oba smakowały najlepiej. HerNebraska właśnie, okazały się wybornymi rodzynkami, albo nie, nie rodzynkami, tych przecież nie lubię. Są jak Jack Daniels z lodem, albo cycki Salmy Hayek spoczywające w potrzasku moich spoconych dłoni. Chyba bardziej pasują do klimatu (filmy, nie cycki) festiwalu w Sundance, niż do czerwonych dywanów L.A. Czyżby więc jeszcze Hollywood nie zginęło?

Pytanie rzecz jasna retoryczne, proszę mi tu nie odpowiadać. Proste, że od lat leży i kwiczy na łopatkach, ale i w tym natłoku padliny czasem wpadnie coś zacnego w oko. Dwa zjawiskowe tytuły na te w sumie naście nominowanych, że tak powiem, jest to całkiem niezły wynik, rzecz jasna jak na święto kiczu, efekciarstwa i błyszczącej tandety przystało. Dobra, zatem Nebraska. Wiadomym jest, bo się już na początku wygadałem, że film ten bardzo mnie urzekł. Nie będę więc kręcił, nęcił i trzymał w napięciu do końca, napiszę tylko, mam nadzieję, że krótko i zwięźle (akurat), dlaczego dałem mu się zdzielić w łeb saperką, oraz czemu jestem z tego powodu wybitnie zadowolony.

Nebraska, z którego stanu wywodzi się także reżyser Alexander Payne, to kwintesencja amerykańskości. Duch Stanów Zjednoczonych zawarty na niespełna dwu godzinnej taśmie filmowej. Jeśli miałbym powiedzieć co w Ameryce lubię najbardziej, to wymieniłbym głównie wielkie, pustynne przestrzenie, góry Appalachy, wielkie kaniony, doliny i delty rzek Mississippi i Kolorado. Także poczucie permanentnej wolności, prerie, małe prowincje i ich małomiasteczkowy nieśpieszny klimat. Uwielbiam jednopasmowe drogi prowadzące zawsze na wprost, przydrożne stacje benzynowe, motele i bary, że o bulgoczących silnikach V8, wielkich truckach i półciężarówkach nie pomnę. Średnio pociągają mnie ich miasta i aglomeracje, downtowny i wysokie wieżowce, które w zasadzie niczym specjalnym nie różnią się od naszego (warszawskiego) Marriotta. Bardziej kręci mnie kontynentalna przestrzeń i etniczna różnorodność, a w Nebrasce (filmie) wszystko to jest zebrane do wyjątkowo zgrabnej kupy, bynajmniej nie śmierdzącej, oraz zaprezentowane niczym najlepsza reklama Budwaisera, Coca-Coli i Marlboro wyemitowana jedna po drugiej (lokowanie produktów zupełnie niezamierzone). Tyle, że dla utrudnienia, filmowa ekspresja odziana jest w czarno-białą szatę, a i tak nie przeszkodziło to w sprezentowaniu widzowi całej tej amerykańskiej zajebistości, w dodatku widzianej w full kolorze.

Payne, żeby pokazać klasykę Ameryki, posłużył się inną klasyką - kinową, by za pośrednictwem gatunkowego kina drogi przyprawić wszystkich fanów takiego klimatu o czerwone wypieki na polikach. Są to więc prawdopodobnie jedyne kolory z jakimi mamy w tej opowieści do czynienia. Kino drogi - Boże drogi, uwielbiam. Zwłaszcza te w amerykańskim wydaniu. Nic tak bowiem mnie nie kręci (no dobra, jest tego pełno), jak zajęcie przez bohatera miejsca w samochodzie i przejechanie kilku tysięcy kilometrów, nie tyle w głąb swojego kraju, krainy geograficznej, ale też wewnątrz samego siebie, oraz nierzadko napotkanych przypadkiem współtowarzyszy. Może i z purytańskiej definicji jest to mocno schematyczne, do bólu wyświechtane podejście do kina, często też mocno oklepane, ale dzięki temu, że gatunek ten charakteryzuje się również nieszablonowością oraz mnogością charakterologiczną pojawiających się w filmie nietuzinkowych postaci, finalnie i najczęściej wchodzi w przełyk bez tzw. cofki. Oczywiście taka opowieść, żeby była skuteczna, musi widza trochę rozśmieszyć, radować jego duszę, a na końcu zawsze mile widziany jest jakiś morał. Za linią mety swej ekranowej i scenograficznej tułaczki opowieść musi wręcz wykrzyknąć w naszym kierunku jakąś mądrość. Cokolwiek. Nie wypada, aby po tak długiej podróży zostawić odbiorcę z odczuciem permanentnej pustki, acz wielu tak robi niestety. Tylko przy wypełnieniu powyższych założeń kino drogi spełnia swą podstawową rolę, staje się kompletne oraz pieści nasze podniebienia własną misyjnością. Payne’owi sztuka ta oczywiście udała się w stu procentach. Jakżeby mogło być inaczej, skoro przecież jest tak dobrze, jak wydaje się, że jest.


Opowieść ta zaczyna się od szaleństwa starszego człowieka, Woody'ego Granta (fenomenalny Bruce Dern), który ubzdurał sobie, że wygrał milion dolarów. Wygrał jak wygrał, system wśród działających legalnie naciągaczy znany od lat i w każdym kraju. Nasze babcie i dziadkowie też czasem myślą, że coś wygrali, zwłaszcza kiedy znajdują w swojej skrzynce na listy jakąś ulotkę od producenta garnków czy innej pościeli. Często ciężko jest im wytłumaczyć, że to zwykły oraz zupełnie oczywisty kant w biały dzień. Każdą taką firmę, która zarabia na naiwności ludzi starszych, wychowanych w czasach, kiedy ludzka przyzwoitość była cnotą, wieszałbym na drzewach i nimi sobie dla zabawy dyndał. Nie dziwi więc, że nawet nasi rodzice często mają problem ze skutecznym egzystowaniem w dzisiejszych realiach, także z obsługą telefonu, czy prostego pilota do telewizora. Oczywiście nie zawsze jest to wina pędzącego na łeb i szyję postępu technologicznego, po prostu ludzie dziś, to jeszcze większe kurwy niż kilka dekad temu.

Dziadek Grant znajduje się już jakby u schyłku swoich nieco mglistych dni, a swoją buntowniczą i upartą postawą manifestuje wszystkie stare, poczciwe, ale też i niezwykle surowe życiowe zasady. Jest ciężkostrawnym, zgorzkniałym gburem, upartym jak osioł pijakiem, z którym niemożliwym wydaje się być spędzenie pięciu nieinwazyjnych minut. Wszystko wie najlepiej i ma innych, oraz przy zupełnej okazji cały świat centralnie w dupie, nawet własną małżonkę i dwóch synów. Stary skurwiel z początku ukazany jest jako niezwykle irytująca postać, jednak z biegiem czasu i dzięki szalonemu splotu kolejnych wydarzeń, sami odkrywamy w nim masę życiowych mądrości i takiego, jakby to powiedzieć, szczerego, ludzkiego piękna obdartego z obłudy. Payne w bardzo uroczy i naturalny sposób udowadnia, że każde diabelskie nasienie ma w sobie coś z anioła. Pewnie także i ja bardziej cenię przez to w ludziach ich naturalne, bardziej twórcze wkurwienie na świat, niż permanentne udawanie, że zawsze i wszędzie jest super (więc, o co ci chodzi?).

Głównym motorem napędowym tego rollercoastera emocji są właśnie zapętlone w nim wielopokoleniowe, rodzinne puzzle porozrzucane po całym filmie. Na każdym planie gnieździ się jakaś zjawiskowa postać, stary znajomy z lat młodości, dawno niewidziani bracia, ciotki, oraz inne rodzinne wynalazki i odludki, z którymi to nasz główny bohater nie miał i nadal nie chce mieć po drodze. Jednak z powodu jednego, zupełnie nic nieznaczącego listu i zawartej w nim obietnicy zgarnięcia miliona zielonych, wszystkie wspomnienia, rodzinne waśnie i spory sprzed lat odżywają na nowo. Samochodowa podróż syna z własnym, jakby zupełnie obcym mu ojcem do Lincoln w stanie Nebraska, po fortunę skażoną oczywistym dla wszystkich, tylko nie dla starca blefem, otwiera wiele szczelnie zamkniętych dotąd furtek w ich siurniętej rodzinie. Nebraska jest jakby grubym albumem rodzinnym całego ich klanu, który z każdą minutą projekcji przewraca kolejną stronę i dzięki temu obraz ich rodziny staje się nam coraz bliższy, by na końcu czuć się wręcz jednym z nich.


Oprócz bukietu życiowych mądrości jest tu także mnóstwo zjawiskowego humoru i prostych radości. Radowały mnie tu głównie przepyszne rodzajowe scenki, także nieokrzesana mimika twarzy kłębiących się na wszystkich planach postaci, którzy nawet kiedy siedzą cicho i nic nie mówią - rozśmieszają do łez. Rozsiana w małej lokalnej społeczności pogłoska o zgarnięciu fortuny przez dawno niewidzianego tubylca przypomina trochę komedyjkę sprzed lat - Sknerus. Stado hien wraz z ich nieczystymi zagraniami odsiewa ziarno od plew, dobro od zła, oraz chciwość od bezinteresowności, a przy okazji łączą to, co wydawało być się już dawno rozerwane. Jednak w odróżnieniu do Sknerusa jest tu znacznie więcej subtelności i naturalności, bez tych wszystkich jaskrawych przerysowań oraz tanich uogólnień. Innym filmem, który od samego początku jest przez wszystkich z Nebraską kojarzony, to Prosta historia Dawida Lyncha. I słusznie, ja także nie mam zamiaru od niej uciekać. Obie, szalenie minimalistyczne w przekazie opowieści nacechowane są pozytywną i bardzo zbliżoną do siebie energią. Wypełnione są uporem i ambicjami starszych, niezwykłych i przeraźliwie upartych ludzi. Zarówno u Lyncha, jak i u Payne’a czuć przeszywający zew wolności, upór w dążeniu do swoich celów, oraz taką zwyczajną ludzką serdeczność. Są to dwa, zupełnie obce większości ludziom światy, a jednocześnie tak bardzo nam bliskie. O ile więc Prosta historia była/jest przyciskiem "pause" na pilocie sterującym naszym samopoczuciem, o tyle Nebraska jest odzwierciedleniem przycisku "repeat". Pozwala doświadczyć nam tych samych emocji. Może już bez kosiarki z przyczepką, ale i tak jest bliźniaczo podobnie.

Bardzo ciepły, wzruszający, mądry i dowcipny film. Mógłbym obdarzyć go znacznie większą ilością przymiotników, ale niech lepiej czynią to inni. Doskonała historia, trochę o zawiłościach ludzkich losów, o rodzinnych zakurzonych ścieżkach i pokrzywionych drzewach genealogicznych, o przekleństwie nieubłaganego czasu przemijania i zapomnienia. Alexander Payne w bardzo prostych słowach, w asyście mało krzykliwej czerni i bieli, przeplatając czarny humor z nostalgią uratował ekranową rodzinę od kompletnego wypalenia, a nas - widzów, a może nawet przede wszystkim nas, uratował od znieczulenia na człowieczeństwo z całym jego bagażem doświadczeń, z piękną i naiwną młodością, z dojrzałością i mądrością starca, jego samotnością oraz potrzebą dalszego istnienia, choćby tylko w rodzinnym albumie. Reżyser niczym stary i ukochany dziadek poklepał nas po plecach, czule objął i uśmiechnął się, a w jego błysku poczuliśmy ciepło rodzinne, mądrość, szacunek i uznanie.

Jest to zdecydowanie najlepszy film na tegorocznych oscarowych dywanach, które zresztą już za kilka dni zostaną zdeptane przez buty i szpilki celebrytów. Nie bardzo pasuje do takiego przepychu, stoi jakby do nich w opozycji, bokiem, poniekąd tez krytykuje ich styl życia. Wcale nie musi zdobywać żadnej statuetki, nawet chyba mu nie bardzo wypada wyciągać po nie łapska, już sama nominacja jest dla niego wielką nagrodą. Najważniejsze, że świat dzięki temu go dostrzegł i nad nim zaszlochał. Chciałbym zakończyć ochy i achy prywatnym wyróżnieniem, które wędruje do pani June Squibb, niezwykłej babki z jajami, która m.in. w scenie na cmentarzu pobiła wszelkie tegoroczne rekordy aktorskiej, zjawiskowej ekspresji. Taka babcia to prawdziwy skarb. Warto się z nią zaprzyjaźnić, mimo, że lekko nie będzie. Z filmem, jako całością powinno pójść już o wiele prościej, do czego zresztą gorąco wszystkich namawiam. Dajcie się przewieźć Nebrasce. Daleko zajedziecie. Gwarantuję to swym łbem. Poza tym, za oceanem benzyna jest śmiesznie tania, można więc jechać i jechać. Bez końca.

5/6

IMDb: 7,9
Filmweb: 7,5



niedziela, 16 lutego 2014

Samotność w świecie online

Ona
reż. Spike Jonze, USA, 2013
120 min. United International Pictures
Polska premiera: 14.02.2014
Dramat, Romans, Sci-Fi




Tak. To jest nawet dość zabawne. Mam na myśli fakt, iż w tym importowanym, bogatym w kicz i hipokryzję dniu cukiernika, restauratora oraz kwiaciarza, potocznie zwanym dniem zakochanych, jaki nas nawiedził w miniony piątek, serwuje się wszystkim zaślepionym jego oddziaływaniem premierę filmu, który ten najbardziej przereklamowany w świecie stan emocjonalny rozjeżdża walcem. Bezceremonialnie ogołaca go z twardej skorupy stworzonej z lukru i pudru, które pod swoją opieką skrywają wewnątrz największe kłamstwo w dziejach ludzkości - miłość.

Ludzie zakochują się, pewnie że tak, sam to kilka razy przerabiałem, tak samo jak posiadałem kaca, alkoholowego i moralnego, rzygałem po wódzie, doświadczałem zejścia na kwasie, łamania sobie ręki, cierpiałem też z bólu zęba (ostatnio wczoraj), czy przez piasek w nerkach. Ale to wszystko było i jest nadal nic nieznaczącym mrugnięciem oka, albo nawet lepiej, trzema tysięcznymi sekundy, dzięki którym Bródka zdobył wczoraj złoty medal. Tyle właśnie znaczą te wszystkie ludzkie cierpienia przy bezkresie krwawienia serca. Miłość to istne szaleństwo. Jedyne na świecie w pełni akceptowalne przekleństwo, na które nigdy nie było, nie ma i nigdy nie będzie żadnego antidotum. Wirus HIV przy niej, jest jak kultowa mina kota w butach w Shreku. W dziejach ludzkości pochłonęła więcej istnień ludzkich, niż głód, wojny, AIDS, koklusz, gradobicie i występy Reprezentacji Polski w piłce nożnej razem wzięte. Zabijała w milionowych konfiguracjach i mutacjach. Dopada każdego, zwykle bez zapowiedzi, znienacka, zdradza o świcie, w nocy, w domu, w pracy i na wczasach pod gruszą, wszędzie i wszystkich, w każdym wieku, bez względu na iloraz inteligencji oraz osobistą aparycję. Nie można z nią wygrać, nie da się z nią nawet walczyć na równych zasadach, możemy jedynie się jej poddać i starać się, by zabrała nam jak najmniej nas samych.

Najbardziej podatni na nią są ludzie samotni, porzuceni, albo po prostu niekompatybilni z systemem operacyjnym z jakiego na co dzień korzystają. Samotność, największa plaga XXI wieku. Istne kuriozum. Świat, który dzięki technologicznej ewolucji, sieciowej oraz telekomunikacyjnej bliskości jest jednocześnie kuźnią ludzi samotnych i niepotrzebnych. Każdego dnia świat idealny mami nas kolejnymi pokusami. Poprzez internet, telewizję i reklamę wmawia nam, że jesteśmy wyjątkowi oraz jedyni w swoim rodzaju, a nasze ideały oraz marzenia są na wyciągnięcie ręki. Oczywiście łykamy to bez chwili refleksji, bo przecież nie mamy na nią czasu, liczy się tylko szybka konsumpcja, proces trawienia i uganianie się za czyimś ogonem. W wyidealizowanym świecie poszukujemy idealnego produktu skrojonego na własną miarę, idealnej pracy, domu, psa, miłości swego życia, a kiedy wydaje nam się, że w końcu je odnaleźliśmy (tylko nieliczni znają to uczucie), nadal nam czegoś do kurwy nędzy brakuje. Jest przecież inaczej niż mówili w telewizji, niż wołały do nas reklamy i wrzeszczały kolorowe czasopisma, co jest więc nie tak z naszym życiem? Mniej więcej tak właśnie działa wirus miłości. W pierwszej chwili wmawia nam rzeczy wielkie, wzniosłe i piękne, czaruje i zbija z tropu, trwa czasem w swej naiwności przez długie tygodnie, miesiące i lata, ale kiedy nas w końcu opuszcza, a opuści na pewno, pozostawia pustkę, kurz i ból, przy którym otwarte złamanie ręki jest niewinną łaskotką.

Nie będę, nie mam zamiaru udawać twardziela, który jako jeden z nielicznych jej się oparł i który potrafi się przed nią bronić. Nie, nie potrafię. Tak samo jak każdy i każda z was, a kto twierdzi inaczej, po prostu jeszcze tego nie wie, być może też jej nie doświadczył, albo zwyczajnie nie chce się do tego przyznać. Moje serducho przypomina pod tym względem pole bitwy na Polach Katalaunijskich w 451, albo blizny Stalingradu w 1943. Aż dziw, że w ogóle jeszcze dycham, fruwam i biegam, ale jeszcze większe zaskoczenie, że ciągle wpadam w te same sidła, a przecież wmawiam sobie ciągle, że ludzie zakochani są fałszywi i zakłamani. Zasadniczo i dla własnego bezpieczeństwa nie ufam im, ograniczam kontakty do minimum, a nawet, przez te moje miłosierdzie w jakie nie wiedzieć czemu ktoś postanowił mnie wyposażyć, trochę im współczuję. Sam jednak często popełniam te same błędy, nie da się z tego wyleczyć, mówię wam. Po ukąszeniu strzałą Amora wszyscy zaczynamy egzystować w innym, utopijnym świecie równoległym. Nasze komórki, enzymy, krwinki i szare komórki są już zakażone wirusem, który poprzez krwiobieg pompuje do serca śmiertelną truciznę. Ale nie powiem, jest to całkiem fajne uczucie, jedno z najciekawszych życiowych doświadczeń, jakie za naszego ziemskiego żywota możemy spotkać na swej drodze. Zatracałem się w nim kilkakrotnie. Odpływałem w baśniowy świat, pełen irracjonalności i absurdu, także piękna, ciepła i zmysłowości. Każdy musi go doświadczyć, poddać się mu, zabawić się, niestety także trochę na końcu pocierpieć. Tak to już działa po prostu. Nikt nie sięgałby po dragi, alkohol i inne używki, gdyby nie dostarczały nam one wszystkie tak epickiej frajdy, a miłość leży przecież na tej samej półce co kokaina, hera, opium, seks i wóda. Sami sobie gotujemy ten los.


Dlatego właśnie najnowszy i zarazem najlepszy film Spike'a Jonze - Ona, tak bardzo trafił w me gusta. Na tle nieco futurystycznej wizji świata nie tak znów bardzo odległego, obezwładnia i kładzie na łopatki epitafium miłości, a wszystko to dzieje się w świetle oscarowych dywanów i tych pieprzonych walentynkowych rzygowin jakimi byłem w ostatnich dniach zewsząd oblewany. Problem tkwi jedynie w tym, że film spotyka się dotąd z wieloma wersjami odbiorczymi, które lawirują od stanów mocno chwiejnych, bazujących na kulcie, oraz wychwalaniu pod niebiosa piękna i siły miłości, ewentualnie kończąc na pozycji neutralnej, co mnie trochę dziwi, bowiem osobiście odbieram tą opowieść, jako wytrawnego krytyka po pierwsze, konsumpcyjnej miłości, po drugie, sztucznej miłości, a po trzecie, naiwnej miłości. Ale możliwe, że się nie znam. Wszystkie te prężące muskuły na ekranie stany emocjonalne ukazane są w czasach tzw. samotności w sieci, czyli w realiach czasów dobrze nam znanych - obecnych, lecz dla niepoznaki, skrytych pod zasłoną bliżej nieokreślonej przyszłości. Sprytny zabieg. Lubię jego obecność w kinie, zwłaszcza w Sci-Fi. Komentowanie i ocenianie kondycji dzisiejszego świata za pomocą futurologicznych obrazów, kadrów i zdjęć jest bardzo zbawienne, bowiem ludzie muszą czasem zobaczyć coś dla nich ważnego, co niby doskonale znają z autopsji, lecz nieco z innej perspektywy, innych bram czasu i masek przywdzianych na twarzach, inaczej po prostu nie zrozumieją.

Ona jest mi bliska także z innych względów, bardziej osobistych, opartych na prywatnych doświadczeniach. Potrafiłem bowiem bardzo identyfikować się z Theodorem Twombly (kapitalny Joaquin Phoenix) i bynajmniej nie chodziło mi o jego przerażające wąsy, bardziej o odczucie pewnego rodzaju alienacji i zagubienia w otaczającym go świecie. Tak jak i ja jest pracownikiem nieźle prosperującej firmy, która niby pomaga w jakiś sposób swoim klientom/odbiorcom, pisze za nich i do ich bliskich listy, wszystkie: miłosne, świąteczne, serdeczne, przyjacielskie, intymne. Można zaryzykować tezę, że ów listy ratują ich związki, kontakty oraz całokształty żyć, ale jednocześnie także boleśnie nakręcają one spiralę kłamstwa. Theodore kreuje trochę ich życiem za nich, bo sami często nie potrafią. „To są tylko listy” – jak sam mówi. Nic wielkiego. Praca jak każda inna. Pasji w tym - śladowe ilości. Widać w nim pewne oznaki wypalenia, być może dlatego, że sam cierpi na te same dolegliwości co większość jego klientów, głównie na samotność i z powodu złamanego serca.

Z żoną żyje w separacji, poznajemy ich w trakcie podpisywania dokumentów rozwodowych. Niby miłość jego życia, wiele wspaniałych wspomnień którymi bombarduje nas za pośrednictwem kadrów Jonze, a jednak rozżarzony ogień nagle blednie i tli się już tylko ledwie widoczny płomyk. Gdzie popełnił błąd? Jeszcze nie zna na to konkretnej odpowiedzi, jednak wie, że każde ognisko bez dokładania chrustu w końcu kiedyś zgaśnie. Z biegiem filmu zaczyna to sobie coraz bardziej uświadamiać. Pomaga mu w tym zakupiony, niczym papierosy w kiosku nowy gadżet dostępny na rynku - system operacyjny wyposażony w sztuczną inteligencję, który ciągle się uczy i samoczynnie rozwija, wiernie służąc przy tym swojemu użytkownikowi w jego codziennych czynnościach oraz spełniając jego wszelkie potrzeby, także te wyuzdane (skąd my to znamy?). Samantha (o głosie boskiej Scarlett Johansson - acz wolałbym przed filmem nie wiedzieć, że to ona), bo tak się nazywa jego nowy, wyimaginowany towarzysz życia, zdobywa wpierw jego przyjaźń, zaufanie, w końcu także serce. Tak oto świat nowych technologii stworzył substytut prawdziwej myślącej ludzkiej jednostki, produktu doskonałego, bez wad, mimo, że niematerialnego, który w swoim początkowym założeniu, zamiast rzeczywiście pomagać, steruje życiem prawdziwych ludzi wchodząc w konflikt z rzeczywistym uczuciem i człowieczymi instynktami. Ludzkość zna już najmniej kilka podobnych wynalazków, które zostały powołane do życia, by jej służyć i pomagać, a które niemal ją unicestwiły, np. bomba atomowa, azbest, czy freon.


Związek z Samanthą, która tak bardzo chciałaby być materialna i mieć cycki, bardzo przypomina mi wiele klasyków Sci-Fi począwszy od A.I. Sztucznej Inteligencji Stevena Spielberga, na Blade Runner Ridleya Scotta kończąc. W Ona czuć unoszącego się ducha Philipa K.Dicka, co rzecz jasna należy uznać za komplement. Związek człowieka z maszyną stworzoną przez niego samego, jaki by nie był, od lat pomaga nam wychwycić wszelkie przekleństwa i smutne prawidłowości jakie zachodzą w świecie teraźniejszym, pomiędzy człowiekiem, a człowiekiem. Spike Jonze chwytając się więc największych klasyków kina i prozy Sci-Fi wkomponował w ich wygodne widełki zawsze aktualną opowieść o miłości, a konkretniej, o potrzebie nieustannego doświadczania miłości, lecz z zachowaniem zdrowych proporcji, z zastosowaniem jakże wymaganych moralitetów i całkiem satysfakcjonujących wniosków, które tryskają na ekranie niczym sperma w filmach Joe D'Amato.

Amerykański reżyser posłużył się Samanthą do ośmieszenia człowieka, jego naiwności, oraz jego utopijnych pragnień. Komentując kondycję współczesnego człowieczeństwa wytyka mu przy tym także wszystkie istotne błędy, jakie popełnia w swoim codziennym postępowaniu, ale też wyznacza mu jakiś cel zapalając mu daleko przed jego oczami zbawienne światełko w tunelu. To w tego typu opowieściach cenię sobie najbardziej. Ukazani w filmie ludzie bardzo przypominają mi tych, z którymi jeżdżę codziennie do pracy autobusem. Większość z nich siedzi wpatrzeni w wyświetlacz swojego smartfona, E-booka, książki i żyje we własnym świecie skupiając się na prywatnych, sztandarowych problemach (ja też tak robię, żeby nie było). Wiecznie rozmawiają i polemizują w myślach z własnym systemem operacyjnym. Żyjemy w czasach technologicznych i nałogowych schizofreników, ludzi gadających do siebie i odmieniających świat przez przypadki, ale zawsze w liczbie pojedynczej. Są w tym filmie dwie fajne sceny, które to doskonale ukazują. Obie przedstawiają maszerujących ludzi na ulicy skupionych tylko i wyłącznie na własnych towarzyszących im systemach operacyjnych. Wszyscy idą przed siebie samotnie, wpatrzeni ślepo i mgliście gdzieś niedefiniowalnie przed siebie. Niby są uśmiechnięci i wydają się być szczęśliwi, lecz w rzeczywistości, okazują się także niezwykle samotni, oraz niezdolni do nawiązywania żadnych szczerych relacji. Są tak jakby tą prawdziwością i ludzką naturalnością już potwornie znudzeni. Poszukują więc alternatywy, perfekcji i ideałów właśnie w świecie wirtualnym.

Podobają mi się w tym filmie głównie rzeczy małe, z pozoru niewiele znaczące, do których autor przykładał bardzo wiele uwagi. Błogi odbiór filmów składa się własnie z pyszności takich drobiazgów. Np. z pierwszego "seksu" Theodore i Samanthy, kiedy nagle pojawia się na ekranie czarna plansza w asyście ich intymnych stęknięć i dialogów. Albo podpisywanie jakiegoś świstka rozwodowego przez jego żonę i ukazanie w ciszy scen z ich wspólnych dokonań z przeszłości. Świetna była też winda na tle kompozycji z drzew, także ten mały, boski skurwiel, dziecko-kosmita z gry z głosem podłożonym przez samego reżysera (mój absolutny idol od dziś), albo "atak" sowy czającej się za plecami Twombly'ego w jednym z wielu przepięknych kadrów z ulicy (klik). W kompozycji zdjęć widzę wiele podobieństw do zmysłowej poetyki zawartej w Między słowami od Zośki Coppoli, co również należy uznać za ogromny komplement. W ogóle, Ona zasługuje na same wielkie słowa. Nie potrafię się na nic w tej opowieści gniewać. Jest tu tyle piękna, ciepła, kolorów, jasnego światła i muzyki, że starczy mi tej pozytywnej energii na wiele tygodni ostrego używania sobie w życiu.

Nic nie zastąpi prawdziwego ludzkiego uczucia. Nic. I nigdy. Ona jest więc jakże potrzebnym dziś ostrzeżeniem, nie tylko przed naiwnością w poszukiwaniu doskonałej miłości, jaka przecież nie istnieje, ale także przed skutkami naszej dalszej penetracji procesu alienacji i odosobnienia, choćbyśmy nie wiem jak bardzo ich potrzebowali. Jest to również poniekąd film instruktażowy, zwracający uwagę na rzeczy ważne i ważniejsze, jednocześnie tak bosko definiujący przekleństwo miłości. Może nie tak zacnie jak niezastąpiony w tym aspekcie Charles Bukowski, lecz także uczciwie. Najpierw ukazana jest pustka i zagubienie, potem po zaaplikowaniu nowego lekarstwa pojawia się intensywność doznań, radość, zabawa, szereg emocji i zajawka drugą "osobą", by po chwili znowu pozostać samemu, z głową pełną ciężkostrawnych wspomnień. Paradoksalnie, zakończenie (istnieje duże prawdopodobieństwo, iż pojadę teraz złowrogim spoilerem, za co sorry, ale taki mamy klimat) jest niezwykle krzepiące i bardzo optymistyczne. Żaden tam lukrowy happy end, którego pojawienia się trochę obawiałem w trakcie seansu. System odchodzi, wyczerpuje swoją misję, a wraz z nim znika sztuczność i przerysowane piękno. Pozostaje człowiek, jedyny prawdziwy przyjaciel (Amy Adams - świetny drugi plan, mimo, że tym razem bez dekoltu), może i trochę zraniony, ale za to znacznie silniejszy. Piękny film. Nostalgiczny, inspirujący, wzruszający, inny. Może i czasem jedzie tymi samymi torami co Paulo Coelho, ale specjalnie nie wadzi. Aż dziw, że to film oscarowy. Chyba się rzeczywiście starzeję.

5/6

IMDb: 8,4
Filmweb: 7,6



wtorek, 11 lutego 2014

To nie jest film dla marzycieli

Sekretne życie Waltera Mitty
reż. Ben Stiller, USA, 2013
114 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 14.01.2014
Komedia, Dramat, Fantasy



Postanowiłem sprezentować sobie małą przerwę w oscarowym maratonie. Właściwie, to na jego finiszu, bowiem na koniec zostawiłem sobie ostatnie dwa, według mnie najciekawsze tytuły, ale o tym w następnych wpisach. No więc przerwa. Potrzebowałem czegoś mniej szablonowego, mniej komercyjnego (dobre sobie) i mniej oczojebnego niż dotychczas. Zapomniałem już trochę jak smakuje kino bardziej ambitne, które się gdzieś zawieruszyło w ostatnich tygodniach, oraz leży zdradzone na strychu i bez sensu się kurzy. Ale z drugiej strony, terminy gonią, im szybciej przeoram wszystkie błyszczące na czerwonych dywanach tytuły, tym prędzej o nich zapomnę. Zatem poszedłem na kompromis, ale jak słowo daję, zaraz wracam. Dziś nic oscarowego, coś odrobinę mądrzejszego niż ostatnio, przynajmniej w założeniu, ale jednocześnie na tyle lekkiego, żeby nie wyłazić z hollywoodzkiej formy. Postawiłem na Sekretne życie Waltera Mitty, gdyż parę mądrych głów uznało (bardzo zabawne, serio, boki zrywać), że to jest właśnie takie pomieszanie z poplątaniem, z jednej strony ma w sobie coś niekonwencjonalnego i niszowego, z drugiej, jest to typowa i niewymagająca od widza niczego nazbyt potliwego komedyjka. Zawsze uważałem, że tych dwóch światów nie da się ze sobą idealnie połączyć, że generalnie rzadko coś dobrego z tego wychodzi i… niestety, ale znów wyszło na moje.

Aczkolwiek, nie aż tak wiele znów zabrakło. No dobra, całkiem sporo, ale też mogło być gorzej. Dużo gorzej. Problemem nie do pokonania, oraz głównym hamulcowym okazał się sam reżyser i odtwórca głównej roli – Ben Stiller w jednej osobie (ja cię, on ma już prawie 50 wiosen na karku). Facet od lat jest przygnieciony przez śmieciowe kino, takie wiecie, klasyczne wyrzuty sumienia Hollywood. Kojarzy mi się ze wszystkim, tylko nie z mądrymi dialogami na ekranie. I tak nagle, twórca (s)hitów Zoolander, czy Jaja w tropikach, pewnego dnia budzi się rano i pragnie wskoczyć na głęboką wodę oraz udawać w niej doświadczonego płetwonurka. O tym, że nie jest łatwo z marszu przerzucić się z materaca i drinka z palemką na podwodne penetrowanie raf koralowych w Egipcie pisać chyba nie muszę. Potrzeba treningu, szkolenia, sprzętu i cierpliwości, a Stiller obrał drogę na skróty. Po prostu kupił sobie najdroższą butlę z tlenem, bajerancką maskę, oraz płetwy i od razu wskoczył do wody. A co mi tam. Jakoś tam będzie.

No i jakoś tam jest, bynajmniej. Byle jak, ale coś tam stara się machać tymi płetwami pod wodą. Stylu w tym żadnego, gracji i szyku również, razi po oczach nonszalancja i głupota, ale jest przynajmniej zabawnie. Tej w sumie całkiem niezłej opowieści najbardziej szkodzi fakt, że aspiruje ona do czegoś wyższego, niż tylko Połonina, dajmy na to Wetlińska. Mam wrażenie, że bije się ona o szczyty w Himalajach. Gdyby nie te inteligenckie nawiasy, w które nie wiedzieć czemu ktoś postanowił ubrać Waltera Mitty’ego, film osiągnąłby w moich oczach znacznie więcej, bo też paradoksalnie, oczekiwałbym od niego mniej. A tak, poprzeczka zawieszona została ciut wyżej, niż powinna, a skok oddany został, no, delikatnie mówiąc, daleki od tego przedwczorajszego Stocha w Soczi. Bardziej przypomina mi dzisiejszy pierwszy przejazd naszego snowboardzisty Ligockiego, że się tak posłużę olimpijskim porównaniem.

Ale może najpierw to, co mi się podobało. Przede wszystkim kapitalna promocja filmu. Nienachalna, ale treściwa i bardzo zauważalna. Świetne plakaty, ich mnogość i elastyczność, czuć było, że mamy do czynienia z czymś nieco ambitniejszym i przemyślanym. Także sam początek filmu przyjemnie łechtał moje podniebienie. Nieszablonowa grafika na wstępie, oraz początkowa ucieczka w świat fantazji i sennych ewolucji Waltera Mitty’ego, który wykonując efekciarski skok z peronu już na dzień dobry pokazał, że będziemy mieć do czynienia z wielkimi czynami. Wykorzystanie efektów specjalnych, oraz potęgi procesorów i kart graficznych w celu ukazania chwilowych umysłowych zawiech naszego głównego bohatera, zapowiadało się nader obiecująco.

Ulokowanie swojej postaci, a raczej samego siebie w widełkach korporacyjnego szlifu, w przeddzień przemian strukturalnych jakie miały nastąpić w poczytnym i uznanym na rynku magazynie „Life” także prezentowało się zacnie. Tak oto bowiem, jesteśmy lokowani w filmie obok Waltera nie tylko ciałem, ale i naszym prywatnym przekleństwem. Sami często uwięzieni w mackach otaczających nas łaskawców w drogich garniturach marzymy, zwłaszcza w poranny poniedziałek, o innej rzeczywistości równoległej, o zupełnie innych zajęciach, zarobkach, kobietach, mężczyznach, dzieciach, samochodach, domach, czy choćby też o zwykłym, niepościelonym, jeszcze ciepłym łóżku jakie się bez nas marnuje. Ale z każdą kolejną zawiechą Waltera, czy to w windzie, czy przy automacie z kawą, gromadziły się przed moimi oczami irracjonalne niedorzeczności. Niedefiniowalna magiczność chwili nagle gdzieś zniknęła, a może nawet jej nigdy nie było, sam nie wiem, w zamian do głosu doszła tania spektakularność i zwykłe efekciarstwo. Tu pierwszy raz dostałem w ryj z otwartej i poczułem się urażony. No tak – pomyślałem, znów to samo, a już prawie dałem się nabrać. Przecież to jest Ben Stiller, co ty u licha sobie myślałeś głąbie?


Odtąd już inaczej podchodziłem do dalszych ekranowych wydarzeń. Przestawiłem się na tani populizm, przestałem wymagać mądrości w treści, zrobiłem nawet małą przerwę, by przynajmniej coś dobrego przekąsić i mieć coś z tych dwóch godzin z życia. Trochę wkurzony na samego siebie, trochę podirytowany, jednak dalej trwałem w tej projekcji i liczyłem na cud. Ten oczywiście nie nastąpił. Nie spadły z nieba żaby, nie zamarzła pustynia Gobi, co prawda wyszło słońce, które rozpuściło śnieg odsłaniając przy tym psie kupy na chodnikach, oraz znaleziono Bursztynową komnatę w celi Trynkiewicza, ale umówmy się, to jeszcze nie jest żaden dowód. Walter Mitty w celu ratowania własnej podupadającej kariery i resztek godności swojej oraz czasopisma (lub czasopisma), wyrusza w świat w poszukiwaniu człowieka mogącego jeszcze wszystkich i wszystko uratować. Tu niestety, niedorzeczność zaczyna uganiać się za swym ogonem.

Okazuje się nagle, że od tak można sobie w tej opowieści wyjść z pracy w ciągu dnia i wsiąść do samolotu lecącego na Grenlandię, by potem z helikoptera sterowanego przez uroczego ochlejmordę wskoczyć do wzburzonego morza i z powodzeniem walczyć z rekinami. Można też założyć na siebie old schoolowy plecak ze stelażem i wybrać się w Himalaje, gdzie będąc życiową ofermą zdobyć w pojedynkę całkiem zgrabny szczyt, a wszystko to w godzinach pracy rzecz jasna. Ja rozumiem, że jest to po części film fantasy, ale w tej historii świat urojeń oddziela od świata realnego wyraźna krecha, której nie da się przegapić, ani też pomylić z czymś innym. Dlatego wszystko co jest ulokowane po tej teoretycznie rzeczywistej stronie ludzkiej egzystencji, jest zatrważająco płytkie i momentami absurdalne aż do porzygu. Jak bowiem można mieć zasięg gsm wysoko w tych Himalajach, oraz gadać przez telefon z jakimś popieprzonym adminem serwisu społecznościowego w momencie ataku na szczyt? Albo od tak zjechać sobie na pierwszej lepszej dziecięcej desce z górskiej drogi w Islandii. Nie lubię. Nie lubię jak w ten sposób obraża się moją inteligencję w kinie.

Wkomponowany w opowieść wątek miłosny jest oczywiście równie głęboki. Klękajcie narody. Z tej oceanicznej głębi aż wystają cuchnące wodorosty. Trochę lepiej jest z ogólnym przekazem i licznymi morałami jakie zostały raz lepiej, raz gorzej wkomponowane w treść. Może i są bardzo oczywiste, ale na swój sposób szalenie pożądane, zwłaszcza w obecnej otaczającej nas smutnej nomenklaturze. Stawiają człowieka wyposażonego w stłamszone marzenia w sytuacji bez wyjścia, w łańcuchach ekonomicznego, czy też biurokratycznego zniewolenia oraz ludzkiego upodlenia, a mimo to, niczym Red Bull starają się dodać mu skrzydeł udowadniając przy tym, że wszystko jest w naszym życiu jeszcze możliwe, wystarczy tylko mocno chcieć coś w nim zmienić i mieć siłę podnieść się z kolan. Banał, wiem, taka to niezbyt wysokich lotów pochwała ludzkiego poświęcenia i cierpliwości, ale człowiek zawsze chętnie przytuli do piersi coś miłego i krzepiącego na pocieszenie. Szkoda tylko, że nie można się tu z niczym sensowym identyfikować. Jeśli kogoś nie stać na lot na Islandię, to sorry cię bardzo, ale masz zrobić tak, żeby się dało. Jeśli chcesz wspiąć się na wysoką górę w Himalajach, to po prostu wychodzisz z domu po obiedzie i rach ciach ciach, jesteś na szczycie góry. Może i fajnie to brzmi, ale autor ze swoją dosłownością naraża się także niestety na śmieszność. Filozofia Waltera Mitty’ego przypomina bowiem tą, w której osobie bez nóg karze się wstać z wózka i iść, a przecież doskonale wszyscy wiemy, że pewnych naturalnych przeszkód nie da się pokonać za żadne skarby zagrabione przez Trzecią Rzeszę, lecz o tym Ben Stiller niestety milczy.

Sekretne życie Waltera Mitty mimo, iż naiwnie wierzy w to, że jest filmem wyposażonym w inteligencki pierwiastek, to jednak w dość pokraczny sposób można uznać go za przedsięwzięcie całkiem udane, na pewno warte odnotowania. Jest ładny wizualnie i wychuchany, acz momentami tych efekciarskich wpinek było w nim dużo za dużo. W treści jest dość ubogo, ok, nie ma co się czarować, ale jeśli podejdzie się do niego w sposób absolutnie niewymagający i bezinwazyjny, tak jak nie wiem, do niedzielnego rosołku u babci, to nie powinniśmy się nim boleśnie rozczarować. A raczej to wy nie powinniście, bo ja jednak się trochę rozczarowałem. Pamiętajcie, że to nadal jest tylko i wyłącznie Ben Stiller, twórca Zoolandera, oraz odtwórca głównej roli w Nocy w muzeum. Nie można od tak zacząć wymagać od niego epickiej psychodramy. Muszę go jednak pochwalić za podjęcie próby stworzenia czegoś odrobinę ambitniejszego, za krok ku dojrzałości, za chęci i walkę, myślę, że sporo wysiłku ten film go kosztował, ale jednocześnie ogarnia mnie wściekłość, że z tą maską i rurką do nurkowania założoną na łbie tkwię w wodzie po kostki. Stillera, mimo najszczerszych chęci temat ten przerósł, acz pewnikiem fani jego ekspresji będą zupełnie innego zdania. Cóż, to nie jest mój świat. Ten, w którym ja żyję jest o wiele bardziej czarno-biały oraz brutalny. Ludzie w nim umierają z głodu, pedofile wyskakują z lodówki, a państwo kradnie oszczędności życia swoim obywatelom. Stiller wciska mi siłą kredki do rąk i próbuje wmówić, że dzięki nim mogę go sobie pokolorować po swojemu, ale umówmy się, Grycanek w Aniołki Charliego się nie przekonwertuje. Nawet w snach. To nie jest film dla marzycieli, najwyżej dla licealistów.

3/6

IMDb: 7,6
Filmweb: 7,1



wtorek, 4 lutego 2014

Cycki, peruki i złote Rolexy

American Hustle
reż. David O. Russell, USA, 2013
138 min. United International Pictures
Polska premiera: 31.01.2014
Kryminał, Dramat



Kilka dni temu minął równo rok, odkąd ubrana na czarno Jennifer Lawrence za pośrednictwem mocno przereklamowanego Silver Linings Playbook bezwarunkowo zawładnęła mym sercem. Wtedy była jeszcze nieokrzesana, chaotyczna i mało rozpoznawalna. Dopiero po premierze zawrzało, zaczęto wnosić ją na piedestał i wciskać do każdej lodówki. Niech ma swoje pięć minut – mówiłem, zasłużyła. Ale jej było coraz więcej i więcej. Nagrody, festiwale, kolejne filmy, Jennifer zrobiła minę numer pięć, Jennifer potknęła się na schodach, Jennifer to, Jennifer tamto, delikatnie mówiąc, jej obecność zaczęła mnie coraz bardziej irytować. W sumie to nawet nie jej wina. Cały zabujany w niej świat wciągnął ją do snu rodem z najpiękniejszej bajki, a ona w nim sobie tak po prostu skakała beztrosko z obłoku na obłok. Wczoraj po raz kolejny z nią się zetknąłem, znów w filmie Davida O.Russella, znów z Bradleyem Cooperem, i co? To samo.

Nic się nie zmieniła. Tylko jeszcze do końca nie wiem, czy to bardziej dobrze, czy może już zupełnie źle. Jak była bezczelna, mentalnie szczeniacka i wydająca z siebie wrzaski w ultradźwiękach, tak w American Hustle czyni to nadal. Po całym tym zgiełku i medialnym harmidrze z jej udziałem w minionym roku stwierdzam, że ona po prostu już taka jest. Nie tylko w filmie, ale też na co dzień, w życiu prywatnym. Nie udaje, a może inaczej, nie musi udawać ułożonej i grzecznej paniusi z parciem na sukces. Obrała inną drogę. Ujęła świat swoją nieokrzesaną naturalnością. Wydaje mi się, że rola w American Hustle była dla niej bułką z masłem, gdyż wcale nie musiała udawać i gimnastykować się, by odegrać rolę rozhisteryzowanej, rozkapryszonej, oraz rozchwianej emocjonalnie kokietki. Wystarczyło tylko zaostrzyć swoje i tak ostre ząbki, zdjąć stanik, oraz wyrzucić z siebie płynące w jej aortach wrodzone szaleństwo. Jednak tym razem Lawrence ma na pierwszym planie poważną konkurentkę – Amy Adams, która jest jej zupełnym przeciwieństwem. Jest o wiele bardziej dojrzała, zrównoważona emocjonalnie, także bardziej sexy (wiem, kwestia dyskusyjna). Jest również bardziej tajemnicza, przebiegła i cwana. Kwintesencja współczesnej kobiecości. Pociągające piękno, oraz towarzyszący mu dwulicowy, wredny charakterek. Kumuluje w sobie wszystko to, co my - faceci, pożądamy u kobiet, oraz to, czego panicznie się w nich boimy. Gdybym miał wybierać, mimo, że przecież nie muszę, to jednak postawiłbym dziś na rudzielca. Adams jest w tym filmie zwyczajnie boska. Trudno zamknąć ją w nawias jakiejś definicji. Uderza mnie w czerep tym wszystkim, czym zawładnęła mną przed rokiem Lawrence. Amy przejmuje więc od niej pałeczkę pierwszeństwa. Sorry Jen. Może następnym razem.

Zacząłem tak trochę z dupy i bez klasycznego napoczęcia, od aktorek, bowiem cały film, o którym tyle rabanu, i który otrzymał aż 10 (DZIESIĘĆ!!!) nominacji do Oscara, stoi od początku do końca aktorami. Niczym więcej. Scenariusz? Reżyseria? No są jakieś, ale zupełnie bez historii, absolutnie nie warte, by się o nich szerzej rozpisywać. Przynajmniej nie na tym poziomie. American Hustle, to ekstraklasowy popis aktorski i błyskotliwa zabawa w improwizację gestów oraz w wygibasy erudycyjne czterech głównych postaci. Odnosiłem wręcz wrażenie, że najpierw pojawiły się na planie nazwiska, scenografia, a dopiero później ubrano ich wszystkich i na odczepne w jakiś byle scenariusz, mimo, że przecież było na odwrót. Drugie skojarzenie, nie wiedzieć czemu, już takie zupełnie od czapy, to Rzeź Polańskiego. W obu przypadkach najważniejsze były przede wszystkim dialogi i pokaz możliwości kunsztu scenicznego opartego na ekwilibrystycznej i wybuchowej huśtawce nastrojów. Wypada więc teraz tylko zadać sobie pytanie, czy to wszystko wystarcza do tego, aby mówić o filmie latami, oraz, żeby w ogóle o nim mówić np. w towarzystwie przy piwie?

Otóż nie wystarcza. Ale nie szkodzi. Wszystko jednak zależy od naszego podejścia. Osobiście, po zapoznaniu się z wieloma opiniami i reckami (no dobra, przeczytałem może ze dwie), podszedłem do lektury w sposób zupełnie niewymagający, będąc przy tym całkowicie rozluźniony i spokojny o odbiór (polecam). Dzięki temu uniknąłem rozczarowania, które czai się za każdym rogiem i ściska za plecami bejsbola. Mogłem więc skupić się na rzeczach ważnych i ważniejszych, np. na dekoltach sięgających do pępka... (właśnie nastąpiła seksistowska pauza)... W tym miejscu chciałbym coś zamanifestować. Zupełna prywata, nie musicie czytać. Końcu lat 70-tych, mam nadzieję, że jeszcze kiedyś do nas wrócisz (ale bez opcji „zakaz golenia”). Nie ma bowiem piękniejszego pod słońcem widoku od swobodnego, niczym nieskrępowanego kobiecego biustu okrytego tylko delikatną, skąpą i powiewną dzianiną. Jak to się rusza... skacze i powiewa... jak to działa na wyobraźnię... Drogie panie, gwarantuję wam, że przy takiej cielesnej ekspresji możecie mieć nas każdego. Żaden wam nie odmówi. Żodyn.


Umiejętne zbudowanie klimatu tamtych lat jest obok aktorszczyzny największą wartością dodatnią, ale jak powszechnie wiadomo, rozchodzi się jednak o to, żeby te plusy nie przysłoniły nam minusów. A tych jest niestety cała chmara. Ale nie chcę dziś o nich pisać. Te wszystkie ciuchy, nieziemska stylówa naszych bohaterów, szalone peruki, tupeciki, warkoczyki, oraz świetna muzyka, to po prostu wow, miód w gębie. Jaram się dotąd głównie paniami, co w mym podłym i seksistowskim podejściu do świata jest jak najbardziej zrozumiałe, jednak największym wygranym tej produkcji jest Christian Bale. Panie i panowie, Chapeau ba! Jak on zagrał… JAK ON ZAGRAŁ! Bradley Cooper? Stary, wejdź do szafy i poczekaj aż cię zawołam. Bale z każdym kolejnym filmem, a jest ich ostatnio od zajebania i ciut ciut, pokonuje następny schodek prowadzący ku bram niebios. Mam do niego oszałamiającą słabość. Budzi mój szczery podziw po prostu, a każda grana przez niego postać (powiedzmy, że większość), jest w jakiś pokraczny sposób bardzo mi bliska. Tutaj też, niby nic, zwykły cwaniaczek, naciągacz i hochsztapler, ale za to ze złotym sercem, jak ja :) Uwikłany w układ bez wyjścia z federalnymi balansuje pomiędzy dobrem i złem, sprawiedliwością i ludzką podłością, między jedną, a drugą kobietą. Spośród całej czwórki wydaje się być najbardziej konkretny, prawdziwy i przekonujący. Nie sposób się z nim nie zaprzyjaźnić. Z tym dziwnym czymś na głowie (scena otwarcia przy lustrze mistrz!), oraz ze sporych rozmiarów mięśniem piwnym zgarnął całe podium dla siebie. Nawet boska Adams, która tak bardzo mnie przecież oczarowała, nie była w stanie dotrzymać mu kroku. A ten z szafy? Jak mu tam, Cooper? Z nim, to mam chyba jakiś problem zwyczajnie. Nie trawię typa, mimo, że nie mam mu nic do zarzucenia. Brakuje, nie wiem, chyba mięty. Zagrał poprawnie, ale to nadal jest inna liga, druga liga. Może w następnym wcieleniu się polubimy, acz wcale mi na tym specjalnie nie zależy.

Za to jak zawsze miło było zobaczyć Roberta De Niro. Ledwie reckę temu, przy okazji Wilka z Wall Street narzekałem trochę, że ulubiony as w rękawie Martina Scorsese, De Niro właśnie, jest już za stary, by grać mafiosów i uganiać się po ulicach Nowego Jorku z pukawką. A tu proszę bardzo. Jak na zawołanie, chciałem i mam. Dzięki małemu mafijnemu epizodowi u O. Russella, De Niro znów zagrał szemrany charakterek i udowodnił, że może to robić zawsze, w każdym wieku i o każdej porze, tylko niech no ktoś do diabła mu na to pozwoli. Widać było, że jest w swoim żywiole, że czuł się jak ryba w wodzie, jak Tommy Lee Jones w Ściganym. Szkoda, że był to jednak tylko mały epizod. No ale grunt, że podniebienie połechtane.

Zastanawia mnie jeszcze zjawisko pt. „David O. Russell, a oscarowe szaleństwo”. Trzeci film z rzędu i trzeci raz jest nominowany. Mało tego. Z roku na rok dostaje tych nominacji coraz więcej i to w sytuacji, kiedy każdy jego kolejny film wydaje się być gorszy od poprzedniego. Zaczął od kapitalnego Fightera (5 nominacji), potem był wspomniany wcześniej i nudnawy Silver Linings Playbook (8), by dziś, razem z American Hustle rozpływać się w dziesięciu sztukach. To ja mam dla niego pewną propozycję. Niech nakręci teraz z tymi samymi aktorami pornola. Akademii jak widać i tak jest wszystko jedno, a my będziemy mieć z tego jakąś frajdę. Cwany jest z niego lisek, w dodatku stały w uczuciach. Skoro poprzednie filmy miały takie wzięcie, to dla zachowania bardzo opłacalnego dla niego status quo wziął sobie z Fightera Bale’a i Adams, a z Silver Linings Playbook Coopera i Lawrence. No i jeszcze De Niro. Widocznie to w Hollywood póki co wystarcza do tego, by być uznawanym za zajebistego. Nie mniej muszę mu jednak przyznać, że ma pewnego rodzaju dar i tu chylę przed nim czoło. Potrafi mimo wszystko perfekcyjnie dobierać sobie aktorów. W zasadzie bez strzału na oślep. No może poza Cooperem, ale ta niechęć do niego występuje chyba tylko u mnie, tak więc już się nie wychylam. Jakimś cudem potrafi wyczuć drzemiący w nich wszystkich potencjał oraz z dużym powodzeniem go z nich na planie wykrzesać. Zatem jestem odrobinę w kropce. Filmy O.Russella są raczej średnie, z zakosem na przeciętne, ale za to jego aktorzy - Liga Mistrzów.

I to chyba wszystko co chciałem o tym filmie z siebie wykrzesać. Nie ma co się o nim szerzej rozpisywać, mam w końcu jeszcze masę innych zaległości, poza tym i tak zwykle za dużo piszę, a pewnie niewiele osób chce to wszystko czytać, zatem dziś dla odmiany będzie odrobinę krócej. Podobał mi się klimat lat 70-tych, podobała mi się muzyka, peruki, złote zegarki, brzuch Bale’a (yyy… chyba mało sztywno to brzmi), a także te boskie i wyswobodzone z pancernych biustonoszy cycki Adams i Jen. Jak na dwie godziny obcowania ze średnio-niską intelektualną rozrywką, to i tak jest całkiem nieźle. Na jego szczęście, gdyby nie moje seksistowskie podejście do kina, to American Hustle dostałby ode mnie maksymalnie tróję. A tak, cycki wywindowały go na czwórę z wielgachnym minusem. Niech mają. Niech się święcą cycki bez staników.

4/6

IMDb: 7,7
Filmweb: 7,0

niedziela, 2 lutego 2014

Kokaina i dziwki, przyjacielu

Wilk z Wall Street
reż. Martin Scorsese, USA, 2013
179 min. Monolith Films
Polska premiera: 3.01.2014
Biograficzny, Sensacja, Kryminał, Komedia




Wkurwia mnie (tak, będzie dziś dużo mięcha, do tego filmu akurat pasuje). Wkurwia mnie ostatnio brak czasu dla mych plebejskich przyjemności. Choćby tych najdrobniejszych i zupełnie nic nie znaczących przy dramacie całego świata. Jedyne o czym od przeszło tygodnia marzę po obraniu powrotnego azymutu na dom, oraz podczas przedzierania się przez uwięzione w epoce lodowcowej moje miasto, to łóżko. Stary, wysłużony, odziedziczony po mojej starszej siostrze rozkładany narożnik. Jest niewiele młodszy ode mnie, tak jak pewna część ciała diabła niezbyt już urodziwy, ale kocham ten nic nie warty mebel pełnią samczej miłości. Marznąc tak na przystanku, a także tkwiąc w korkach spłodzonych przez mentalne kaleki, marzę o wskoczeniu na tenże wyrób pewnie nieistniejącej już fabryki mebli, by schować się na nim przed ludźmi, znaczy się pod kocem. Biorę sobie wtedy do ręki jakieś szkło na rozgrzewkę i z zamiarem obejrzenia jednego z nastu zaległych filmów... usypiam w trybie online wtulony w laptopa, tudzież z książką pod pachą, gdzie mimowolnie poddaję się stanowi sennej nieważkości. Starość, zima, ki chuj, nie wiem, wszystko na raz. Prawdziwy dramat Polaków. Wcale nie zagrabione nam OFE, wiecznie spóźnione PKP, czy szalejące po kraju PO. Dramatem jest to, że nikomu nie chce się wieczorami wyłazić z domu, by się napić, pożartować ze znajomymi, zjeść coś dobrego na mieście, albo też wyrwać jakiś towar w nocnym klubie.

Od kilku już dni zbieram się do pozmywania naczyń, które przejęły już nie tyle zlew, co całą kuchnię. Diabli więc wzięli moje sztandarowe noworoczne postanowienie. Brudne gary tak się zorganizowały, że są już lata świetlne po wynalezieniu koła, a obecnie założyły stowarzyszenie i domagają się praw do delegalizacji Domestosa, biorąc przy tym Ludwika cytrynowego w niewolę. Gdy spacerowałem dziś kilka razy do lodówki w celu uzupełnienia płynów, odwracałem się do nich plecami, żeby tylko broń Boże nie prowokować. Prawdziwa zima ledwo co się zaczęła, a już rzygam jej owocami. Rzygam zimową kurtką, rękawiczkami, butami, a przecież to może być dopiero półmetek białej okupacji i śnieg, tak jak przed rokiem, dowali nam jeszcze także w Wielkanoc. Mój szesnastoletni samochód ubrany w gustowne letnie opony jest od dwóch tygodni zasypany tym białym skurwielem i zupełnie odcięty od świata. Nie mam odwagi spojrzeć mu w oczy. Chciałbym móc położyć się dziś spać i obudzić się z promieniami słońca na twarzy, z morską bryzą i z plusem dwadzieścia cztery w objęciach. Wczoraj przyłapałem samego siebie na tym, że oglądam stare wakacyjne zdjęcia z Chorwacji i Grecji. Chciałbym tam teraz być, spijać zimne drinki z palemką i obcinać nieziemskie boginie skąpo odziane w bikini. Ale póki co, muszę się wpierw zmierzyć z tą pieprzoną zaległością, która nie daje mi kurwa spokoju od miesiąca.

A raczej to oni, wy wszyscy, nie dajecie mi z tym spokoju. Od sylwestra ciągle słyszę zapętlone w funkcji repeat: "Oglądałeś Wilka?", "Podobał ci się Wilk?", "Co sądzisz o Wilku?", "Jest tak dobry jak Casino, albo Goodfellas?", "Czy DiCaprio otrzyma w końcu Oscara?", "Widziałeś cycki tej małej czarnej?", a nie, te ostatnie pytanie jest z czegoś innego. Nieważne. Na swój sposób to miałem nawet małą radochę, gdy za każdym razem ucinałem krótko i dosadnie, acz z klasą charakterystyczną dla mnie samego, oraz ze spokojem kwiatu lotosu: "Przykro mi szalenie bardzo, ale jeszcze nie widziałem tego wiekopomnego dzieła, może jutro". No bo nie widziałem. Nie miałem czasu. Skąd miałem bowiem u licha wytrzasnąć z tego zniewolonego menu trzy godziny na własne, drobne przyjemności, kiedy za oknem hulała zima stulecia paraliżująca moje miasto i wszech chęci do życia, a w pracy musiałem do późnych godzin popołudniowych z zakosem na wieczorne gasić pożary wzniecane przez szereg debili i ich popleczników? I jeszcze te talerze w zlewie, czizes kurwa ja pierdolę. Zaraz wracam, muszę zarządzić przerwę na uzupełnienie szklanki.


Wróciłem.

Wczoraj w końcu wziąłem się za siebie. Zatrzasnąłem się we własnym mieszkaniu. Szarpnąłem, wykosztowałem, trzy wolne godziny kupiłem na allegro i tak oto jestem już cool, na czasie, mimo, że miesiąc po czasie, ale grunt, że już pośród tych ponad 57 tysięcy ludzi, którzy to zdążyli przede mną ocenić Wilka na Filmwebie. Mogę więc już na legalu o nim rozmyślać, wymądrzać się, mędrkować i narzekać. Zwłaszcza na własne życie. Bo nic mnie tak nie irytuje, jak taplanie się w luksusie na ekranie przez innych. Na szczęście to Scorsese. Mistrz i wybitny znawca życia gangsterów, pijaków, złodziei, morderców, dziwek i alfonsów. Niby gloryfikuje ich przeklęte żywota, wywyższa w swoich dziełach nad szary motłoch, wynosi na piedestał lansu i znaczenia wszystkich tych cinkciarzy, drobnych przestępców, złodziejaszków, pijaków i ćpunów. Nakazuje nam się z nimi zaprzyjaźnić, podziwiać ich, zazdrościć życiorysów oraz grubych rulonów studolarówek jakimi podcierają sobie tyłki, także tych wszystkich pięknych samochodów, wielkich pałaców, imprez w basenach, nieziemskich i łatwych kobiet, oraz tony koksu wciąganego z ich cycków. Ale koniec końców, Scorsese zawsze sprowadza ich na drugą stronę medalu - ładuje kulkę w łeb, zakopuje w piachu, przedstawia ich ciała robakom albo pile do przecinania kości. Wsadza też za kratki, pozostawia samym sobie w rozsypce, bez grosza przy ciele i z pozwem rozwodowym wciśniętym w tylną kieszeń, a my musimy z całą wcześniejszą ich zajebistością zakodowaną w głowie ponownie wracać do naszych fabryk i wkurwiać się, że takie ekstra życie musi kończyć się zawsze tak samo. Na śmietniku.

A jednak hasło "Żyj szybko, umieraj młodo" ciągle działa na wyobraźnię milionów ludzi. Przyciąga ich do siebie jak lep muchy. Nie trzeba daleko szukać, wyznawców religii szybkiej mamony znajdziemy wszędzie. Kościół ich ma więcej wiernych, niż świątynie Islamu i Chrześcijaństwa razem wzięte. Wcale nie trzeba wymyślać niestworzonych historii, ani też płodzić fikcyjnych powieści, gotowe scenariusze filmowe leżą na ulicach, chodnikach, w wielkich biurowcach jeżdżą w tą i z powrotem windami, pluskają się w basenach oraz stołują w drogich restauracjach. Nasz nieoceniony nowojorczyk, miłośnik klasyki polskiego kina, Martin Scorsese, po latach lekkiego rozmiękczenia zapragnął ponownie stworzyć coś wielkiego, coś, co zbliżyłoby się w swym rozmiarze do największych hitów jego młodości i dojrzałości. Problem w tym, że jego dotychczasowe asy, Robert De Niro, Joe Pesci, oraz reszta włoszczyzny, są już niewiele młodszymi od niego dziadkami i grają dziś częściej w komediach romantycznych, jeśli w ogóle, i już nie uganiają się z pukawkami po Long Island. Scorsese od lat już poszukiwał następcy swojego De Niro, kogoś, kto zagwarantowałby mu chwałę i uwielbienie mas, jak kiedyś. W 2004 roku postawił na Leosia DiCaprio i zrobił z niego mężczyznę.

Ale ja mam z nim cały czas problem. Co prawda uważam go za wspaniałego aktora, ale patrząc mu głęboko w oczy, ciągle widzę w nich upośledzonego Arnie'go Grape'a, albo ikonę nastolatek z Romeo i Julii, Titanica lub Niebiańskiej Plaży. W wieku De Niro, kiedy ten grał jedną z najwybitniejszych ról w dziejach kina, Travisa Bickle w Taksówkarzu, DiCaprio nadal balansował pomiędzy poważnym, a lukrowym kinem dla trzepiących rzęsami dziewczynek. Być może potrzebuję więcej czasu, żeby się przemóc i do niego przekonać, ale póki co, mimo niekwestionowanej poprawności, czasem wręcz wykwintnej zajebistości (ostatnio zwłaszcza w Django), ciągle w mych oczach mieni się jako smarkacz, mimo, że jest ode mnie trochę starszy. Nie umiem tego racjonalnie wytłumaczyć. Czasem dla poważnego aktora chyba lepiej jest, aby nie zaczynał on swojej kariery za dzieciaka, bo potem źle się kojarzy. Ale to tak jakby mój problem, nie całego świata, który najchętniej złożyłby się na wyprodukowanie repliki Oscara, by mu ją zwyczajnie wręczyć. Pewnie, że zasłużył, może nawet za kilka tygodni go wreszcie otrzyma, legalnie, ale czy Wilk z Wall Street jest tego w ogóle wart?

Nie wiem. Mam wątpliwości. To bezdyskusyjnie dobry film. Trochę za długi do kina, zgoda, ale typowy dla Scorsese. Jest w nim sporo charakterystycznych dla jego warsztatu smaczków. Sposób narracji, dynamika scen, gadanie do kamery, a także jak zawsze: dragi, pieniądze, władza, żądze, dziwki, koks, jachty i bryki, cycki i dużo, kurewsko dużo mięsa. W tym aspekcie Wilk z Wall Street pobił nawet najlepszych dotąd, Casino i Chłopców z ferajny, ustanawiając nowy "f-Word Record" - 506 razy bluzgów na "F", co daje mu 2,81 fucka na minutę. Imponujące. Serio. Po dobrym i bardzo obiecującym początku (kapitalne monologi, czerwone Ferrari zmieniające się w białe podczas jazdy, takie jak w Miami Vice, rzucanie karłami do celu, chaos i akcja, wow, uszanowanko), niestety z każdym kolejnym kwadransem uchodziło z niego powietrze. Trzy godziny zleciały szybko i nawet bezboleśnie, bawiłem się w tym czasie wybornie, a niektóre sceny upchałem niczym chomik trociny, na później, by celebrować w przyszłości, bo takie pyszne. Ale to nadal trochę dla mnie za mało.


Jeśli miałbym odnieść się do wspaniałych, gangsterskich lat 90-tych, do kipiącej adrenaliny i męskości w Casino oraz Goodfellas, to sorry bardzo wszystkich, ale za przeproszeniem, z czym do ludzi? Nie mam pretensji do Scorsese. Nie w tym rzecz. To przecież nie jego wina, że w tamtych latach parszywe i groźnie wyglądające mordy były w kinie na porządku dziennym. Dziś, nieco już rozmiękczona branża promuje zniewieściałych przystojniaczków o nienagannej aparycji i budowie ciała, po depilacji klaty i solarium (ok, jadę ogólnikami, nie bijcie dziewczyny). We wspomnianych filmach nawet na czwartym planie gościły twarze, klasa, mimika oraz jakość, jaką pamięta się latami. A w świecie Wilka? Mordy i dialogi zupełnie nijakie. Nawet ten Donnie (Jonah Hill), co to jest przecież drugą, lub trzecią najważniejsza postacią w filmie, jest kompletnie odpychający i cholernie irytujący. Zupełnie bez wyrazu i sensu, bardzo niepoważna postać, którą zasadniczo ma się w dupie. Jak można go w ogóle porównać do takiego Joe Pesci się pytam? Ludzi, aktorów i statystów podczas tych trzech godzin seansu przewinęło się setki, ale żadna z nich nie miała w sobie niczego interesującego. Nawet olśniewająca Naomi (Margot Robbie), przepiękna kobieta, miesiąc bym jej z łóżka nie wypuścił, ale jak wspomnę Sharon Stone w Casino, to... litości. Nie ta liga. Coś jest zwyczajnie nie tak w Wilku z tymi aktorami. Ogromne rozczarowanie.

Ok, zgoda. Giełda, świat krwiopijczych maklerów, terrorystów telefonicznych, to przecież nie to samo co sycylijska mafia i typowa gangsterka, która codziennie przed śniadaniem kogoś odstrzeliwała w interesach. Nie można zatem porównać ze sobą tych dwóch światów, ale to już nawet nie o to chodzi. Co zresztą za różnica, czy wykańczasz ludzi gnatem, czy wysysasz z nich ich ostatnie pieniądze przez telefon? Jedni i drudzy ćpają na potęgę, zdradzają żony z dziwkami, klną bez opamiętania i wydają grube hajsy na luksusy, sprzedaliby też najlepszego kumpla za amnestię. Świat władzy i pieniądza deprawuje wszystkich tak samo i bez wyjątku, ale ja bym chciał tylko, aby po seansie zostało mi w głowie coś więcej niż ledwie jedno marne nazwisko. DiCaprio i długo długo nic. Przepaść. Żeby przez trzy godziny taśmy filmowej nie móc wykreować żadnej innej wielkiej postaci z jajami? Wielki zawód panie reżyserze.

Dlatego uważam, że jest to film bez głębszej historii, ekscytacji, w zasadzie tylko na raz. Gdy więc w telewizji lecą przerywane reklamami scorsesowe Chłopaki z ferajny, Casino, Taksówkarz, czy Przylądek strachu, zawsze na nie przełączę i z przyjemnością obejrzę, choćby i po raz tysięczny, ale po Wilka chyba bym drugi raz ręki do pilota nie wyciągnął. Bardziej przypomina mi kolejne wcielenie The Hangover, niż powyższe, co mu niestety szkodzi. Możliwe bardzo, że potrzebuję jednak trochę więcej czasu, by okrzepnąć i się z nim szerzej zaprzyjaźnić. Nie wiem. Czas pokaże. A z filmu tak naprawdę, to zapamiętałem tylko dwie rzeczy. Są to jakże cenne i uniwersalne rady wygłoszone przez wychudzonego (to przez ten Dallas Buyers Club) Matthew'a McConaughhey'a. Dwie święte zasady gwarantujące sukces. Trzeba regularnie kręcić śmigłem, przynajmniej dwa razy dziennie, oraz wciągać morze kokainy. Jak świat piękny i szeroki, liczą się na nim tylko dziwki i koks, przyjacielu. Chyba właśnie dlatego nadal jestem bardziej biedny niż bogaty. Zatem film jest przynajmniej prawdziwy, aż do szpiku kości. W kurewsko aktualny, oraz w trochę bolesny sposób uświadamia nam, jak bardzo jesteśmy szarzy i nijacy na świecie, który każdego dnia przelatuje nam między palcami. Niestety tylko ci bardziej kolorowi i bezczelni spijają całą piankę z nawarzonego przez niesprawiedliwy świat piwa. Pomimo tego, że zwykle kończą swoje kariery dwa metry pod ziemią, albo w najlepszym przypadku za kratami, ich naśladowców ciągle przybywa. W sumie nie dziwne. Co się wcześniej nawciągają i nadupczą, to ich. Nikt im już tego nie odbierze. Wybór więc, jak zawsze należy do nas. Ja już nawet postanowiłem. Wracam do kuchni. Rzecz jasna pozmywać.

4/6