wtorek, 30 grudnia 2014

Gala wręczenia Złotych Ekranów



Witam was Jackiem Danielsem i colą w piątej odsłonie rocznego zestawienia innego niż wszystkie. Tylko u mnie data produkcji i światowej premiery naprawdę mają znaczenie. Polska dystrybucja często mocno spóźniona za światem, acz nie zawsze z własnej winy, od dawna nie jest dla mnie żadnym wyznacznikiem. W świecie filmu, w przeciwieństwie do integracji państw, społeczeństw, gospodarek i kultur, jestem za całkowitą globalizacją zwalczającą wszelkie granice czasu i fizycznej dostępności. Te ustalam sobie sam, w ramach możliwości rzecz jasna.

I tak, jak co roku prezentuję 20 najciekawszych w mojej ocenie tytułów ubiegłorocznych, tym razem tych, które zostały wydane na świat w roku pańskim dwutysięcznym trzynastym, może i lekko opóźnionym i nie uwzględniającym kilku zacnych tegorocznych rodzynków, ale dopiero teraz, po roku z nim walki gwarantującym mi uczciwe jego ocenę. Widziałem już prawie wszystkie interesujące mnie filmy z tego rocznika, więc zwyczajnie łatwiej jest mi go teraz zweryfikować, niż dajmy na to rok 2014, który jeszcze nawet w połowie nie zaprezentował nam swoich pełni możliwości. A to, że część z tych filmów dotarła nad Wisłę w roku ubiegłym, obecnym, tudzież jeszcze nadal szuka wydeptanej ścieżki prowadzącej do polskiego kina, to już sorry bardzo, ale to nie moje zmartwienie.

Zatem.
Z ponad 100 zarejestrowanych przez mnie filmów z tym rocznikiem ostatecznie nominowałem 47, z których ułożyłem subiektywne TOP 20. Wśród nich jest 9 tytułów jakie zadebiutowały u nas w tym roku, 4 z nich reprezentuje jeszcze poprzedni rocznik, a pozostałe 7 (AŻ SIEDEM), w polskim kinie oficjalnie jeszcze nie zaistniało (przynajmniej jak dotąd).

Do rzeczy.



Miejsce 20
Coherence - reż. James Ward Byrkit, USA

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 4


Dlaczego: Bo małe, skromne, tanie oraz pozbawione spektakularnych efektów specjalnych i zielonych płacht w scenografii może być lepsze, mądrzejsze, a także ciekawsze od dajmy na to Grawitacji, dla której zabrakło w tym zestawieniu kilku miejsc. Inteligentnie przegadane i wciągające Sci-Fi, które kosztowało tyle co pudełko wacików w Rossmanie. Co prawda daleko mu do wielkiego kina, tak samo jak i do polskich kin, ale mnie Coherence kupiło swoją skromnością oraz tym, że wcale mu nie zależy na tym, by być wielkie.


Miejsce 19
Miss Violence - reż. Alexandros Avranas, GRE

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 4

Dlaczego: Bo Grecji kryzys gospodarczy służy. Odkąd bezlitosne światowe banki i polityka UE zacisnęły jej na szyi śmiertelną pętlę, odtąd grecka kinematografia przechodzi prawdziwy renesans formy. Po rewelacyjnych Kynodontas i Attenberg przyszła kolej na kolejną odsłonę greckiej tragedii, która w wytrawny, oraz w nieco absurdalny sposób ukazuje patologię w z pozoru normalnej rodzinie. Okrutne znęcanie się nad własnymi dziećmi, apodyktyczność, przemoc, gwałt, a wszystko to w rytmie pieśni Leonarda Cohena.


Miejsce 18
Stoker - reż. Chan-wook Park, USA, GBR

Polska premiera: 10.05.2013
Dystrybucja: Imperial-Cinepix
Moja ocena: 4

Dlaczego: Za to, że twórca "Trylogii zemsty" w swoim pierwszym hollywoodzkim zleceniu popełnił wyjątkowo wykwintne kino rodem z kuchni fusion. Kapitalne połączenie azjatyckiej wrażliwości, głębi i ekranowej zmysłowości z hollywoodzkim szlifem, rozmachem i precyzją. Kino tak dobre, niczym drobna japonka z miseczką D, a ta w przyrodzie zwykle nie występuje. Dlatego Stoker to zjawiskowe dzieło. Wybitne kadry, zdjęcia, montaż i kolory, tylko ta Nicole Kidman pasuje do tej perfekcyjnej całości jak świni siodło.


Miejsce 17
Omar - reż. Hany Abu-Assad, PAL

Polska premiera: 5.09.2014
Dystrybucja: Art House
Moja ocena: 4

Dlaczego: Za ukazanie palestyńsko-izraelskiego konfliktu w sposób świeży, autentyczny i ciekawy, z punktu widzenia ludzi młodych, zakochanych i chcących żyć tak jak inni ich rówieśnicy. Na ich tle reżyser ukazuje zawiłe meandry politycznego terroru, manipulacji i zdrady. Niby zwyczajny film o zakazanej miłości kiełkującej po dwóch stronach muru, ale z licznymi wątkami politycznymi i religijnymi. Świetne, intensywne kino, które sprowadza cały bliskowschodni konflikt do miana absurdu, z którego nie ma żadnej ucieczki.


Miejsce 16
Major - reż. Jurij Bykow, RUS

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 4

Dlaczego: Bo Rosja to stan umysłu, uśpiony niedźwiedź, który kiedy się obudzi, to wszystkich zje. Major jest kwintesencją rosyjskiej i patologicznej rzeczywistości, w której rządzi niesprawiedliwość społeczna, korupcja, władza i pieniądz. No i jeszcze rzez jasna wódka. Rosyjska wersja Drogówki, która w bardzo rzeczywisty sposób ukazuje nastroje zwykłych, szarych i biednych obywateli, zwłaszcza na prowincji. Po obejrzeniu Majora człowiek cieszy się, że żyje w Polsce, ale po chwili zaczyna się martwić, bo przecież u nas jest tak samo.


Miejsce 15
Koneser - reż. Giuseppe Tornatore, ITA

Polska premiera: 2.08.2013
Dystrybucja: Monolith Films
Moja ocena: 4

Dlaczego: Za umiejętne rzucenie widzowi rękawicy i wciągnięcie go do nieuczciwej walki. Świetna gra iluzją, ludzką naiwnością i manipulacją w asyście dzieł sztuki, artyzmu, snobistycznego świata luksusu skąpanego we włoskiej architekturze, klasie i dostojności. Zaskakujący finał i ośmieszenie męskiego poświęcenia oraz miłości do kobiety. Który to już film i rok w kalendarzu przewraca się na tym banale, a mimo wszystko to nadal działa. Kobiety ciągle są z natury złe, a my po prostu musimy z tym żyć i wyciągać wnioski;)


Miejsce 14
Enemy - reż. Denis Villeneuve, CAN, ESP

Polska premiera: 15.08.2014
Dystrybucja: M2 Films
Moja ocena: 4


Dlaczego: Za wciśnięcie siłą do mojej głowy wielkiego włochatego pająka, który penetrując mój płat czołowy przypadkiem wywrócił mi psychę na lewą stronę, zgwałcił ją, a do tego jeszcze zapłodnił zostawiając w niej ziarno chaosu i destrukcji. Enemy to jeden z tych obrazów, które ryją banię dopiero po napisach końcowych, kiedy to dochodzi do odbiorcy czego właściwie był przed momentem świadkiem. Fascynujący, mocno gnębiący umysł, ale jeszcze nie wielki.


Miejsce 13
Starred Up - reż. David Mackenzie, GBR

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 4

Dlaczego: Za przekonujące odwzorowanie więziennego klimatu i nie głaskanie widza po jajkach. Jest brutalnie, rządzi wszechobecna przemoc i układy, a na tapecie jest walka o przetrwanie oraz udowodnienie innym własnej wyższości i zajebistości. Gdzieś w tym więziennym katharsis błądzi między celami ludzka przyzwoitość i pierwiastek człowieczeństwa, także fragment zawiłej ojcowskiej miłości do syna, którego los sprowadził do tego samego zakładu i który w bezpośredniej konfrontacji otworzył mu przymknięte dotąd oczy. Szczere, mocne brytyjskie kino.

Miejsce 12
Filth - reż. Jon S. Baird, GBR

Polska premiera: 17.10.2014
Dystrybucja: 9th Plan
Moja ocena: 4

Dlaczego: Za sympatyczne odzwierciedlenie szkockiej, zdrowo pieprzniętej i momentami absurdalnej mentalności z klimatem ulicy w tle, gdzie dominują głównie humorystyczne sceny i dialogi, ale między wierszami czai się także trochę ludzkiej psychodramy. Klimat rodem z Trainspotting. Znów Edinburgh, znów siarczysty i mięsożerny język z trudnym do rozszyfrowania dialektem oraz popieprzeni bohaterowie. Poza tym klasycznie: Ćpanie, chlanie i ruchanie z przerwami na niezłą muzykę Clinta Mansella. Smaczne.


Miejsce 11
Pod skórą - reż. Jonathan Glazer, GBR

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Kino Świat
Moja ocena: 4

Dlaczego: Za skuteczne wciągnięcie mnie w ascetyczny świat psychologicznego onanizmu. Może i lekko naburmuszonego oraz nie do końca zdefiniowanego w swym chaotycznym jestestwie, ale za to zmuszającego mnie do przeczołgania się przez tunel artystycznej bohemy, przy okazji także wbijając w mą pierś rozżarzone ostrze noża pozostawiające po sobie długo gojącą się, bolesną ranę. Glazer dosłownie obdziera człowieczeństwo ze skóry i rzuca ją na pożarcie zwierzętom, tudzież innym kosmitom. Dzikie.


Miejsce 10
Locke - reż. Steven Knight, USA, GBR

Polska premiera: 11.04.2014
Dystrybucja: Solopan
Moja ocena: 4

Dlaczego: Za udowodnienie w łopatologiczny sposób, iż człowiek, jako przecież istota omylna, z powodu popełnionego błędu gotów jest w związku z tym stracić w ciągu zaledwie dwóch godzin wszystko co posiada: pracę, żonę, szacunek i kilka wieloletnich przyjaźni. W imię wyższych instancji, zasad i ludzkiej przyzwoitości. Ivan Locke to dla mnie namacalna definicja pozytywnego człowieczeństwa, człowieka uczciwego, którego wersja w dzisiejszych czasach jest bardzo mocno zagrożona wymarciem.


Miejsce 9
Wyścig - reż. Ron Howard, GER, USA, GBR

Polska premiera: 8.11.2013
Dystrybucja: ITI Cinema
Moja ocena: 5


Dlaczego: Bo jak przystało na faceta od małego wychowanego na samochodach zostałem przez Rona Howarda (jakkolwiek dwuznacznie to zabrzmi) przyjemnie połechtany po mej motopasji oraz oblany prawdziwą wysokooktanową benzyną. Sprawna, dynamiczna i oparta na faktach opowieść zbudowana z samych samczych instynktów: miłości do samochodów, sportowej rywalizacji i kobiet. Z kolei niewiasty dzięki "Rush" mogą dowiedzieć się np. tego, że facetom staje nie tylko na widok ich piersi;)


Miejsce 8
Nebraska - reż. Alexander Payne, USA

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 5

Dlaczego: Bo kino drogi w amerykańskim wydaniu, okraszone barwnymi postaciami, zjawiskowym humorem i zabawnymi dialogami zawsze dobrze wpływa na moje kinematograficzne trawienie. Prosta i skromna historia utkana z czerni i bieli o uporze, rodzinnej powinności i odpowiedzialności za swojego bliźniego w oparciu o stare jak świat moralne zasady. Krzepiące, pouczające, do bólu szczere i momentami bawiące do łez kino, które nie che iść na skróty, bo nie widzi takiej potrzeby.



Miejsce 7
Ida - reż. Paweł Pawlikowski, POL, DEN

Polska premiera: 25.10.2013
Dystrybucja: Solopan
Moja ocena: 5

Dlaczego: Bo wszyscy dają Idzie jakieś nagrody, więc nie mogłem być gorszy. Żartuję;) Głównie za to, że o polskim filmie znów stało się w świecie głośno. Także za to, że Pawlikowski zabrał mnie do świata polskiego kina lat 60-tych, do surowej czerni i bieli oraz do zmysłowości kadrów. W końcu też za to, że wkurzył jednocześnie prawicowe jak i lewicowe środowiska tak po prawdzie szusując z górki wygodnym środkiem. Jako mentalny prawak kupiłem Idę bez zawahania. Jeśli już trzeba gadać o Holokauście, to tylko tak, z ukazaniem dwóch stron medalu.


Miejsce 6
Mandarynki - reż. Zaza Urushadze, GEO, EST

Polska premiera: 6.06.2014
Dystrybucja: Art House
Moja ocena: 5

Dlaczego: Bo wojna to nie tylko cierpienie, ból, utrata bliskich, rdzennych ziem oraz doszczętny paraliż całego zwykle dobrze funkcjonującego dotąd społecznego organizmu, ale także radość, śmiech, wzruszenia i przyjaźnie zawarte na całe życie. Mandarynki to słodko-gorzka opowieść o wszystkich aspektach wojny i zbrojnych konfliktach ukazana w sposób bardzo życiowy, serdeczny, pouczający i wzruszający, która bez ceregieli łamie wszelkie granice polityczne, religijne, etniczne i te moralne. Wielkie małe kino.


Miejsce 5
Geograf przepił globus - reż. Alexander Veledinsky, RUS

Polska premiera: 3.10.2014
Dystrybucja: Art House
Moja ocena: 5

Dlaczego: Za pokazanie, że ruski to też ludź. Tytułowy geograf - Wiktor, to człowiek renesansu. Filozof, nauczyciel, niepoprawny romantyk, ekscentryk, pijak i leń, który nigdy nie stanął przed szansą na samospełnienie się w jekiejkolwiek odpowiedzialnej roli. Niezwykła opowieść o marzeniach, pasjach i miłości widziana oczami ludzi często przegranych, lecz pogodzonych ze swoim przeznaczeniem, żyjących gdzieś na granicy Europy i Azji w mocno nieprzychylnych warunkach klimatycznych. Bardzo pozytywne kino.


Miejsce 4
Ona - reż. Spike Jonze, USA

Polska premiera: 14.02.2014
Dystrybucja: United International Pictures
Moja ocena: 5

Dlaczego: Być może nieco zbyt hipsterski i za bardzo przesłodzony oraz oblany lukrem, w końcu debiutował w Walentynki, ale na swój sposób wielki. Ukazuje wycinek naszej naiwnej e-teraźniejszości skrytej pod płaszczykiem świata z przyszłości, w którym samotny człowiek będąc w stanie offline kształtuje swoją rzeczywistość równoległą w onlinie. Trafne zdiagnozowanie współczesnych zagrożeń ze strony e-randek, e-związków, e-sexu i e-chuj wie czego w akompaniamencie niezłych kadrów i muzyki. Wytrawne, ładne, mądre.


Miejsce 3
Borgman - reż. Alex van Warmerdam, HOL, BEL

Polska premiera: 28.02.2014
Dystrybucja: Alter Ego Pictures / Film Point Group
Moja ocena: 5

Dlaczego: Za zdefiniowanie na nowo odwiecznej walki dobra ze złem z wykorzystaniem języka oraz form pełnych absurdu i niedorzeczności. Van Warmerdam wbija odbiorcy do głowy zależności dwóch odwiecznie skłóconych ze sobą życiowych moralności, oraz próbuje wyznaczyć ich granice względem siebie na tle współczesnej etycznej degrengolady. Czarny humor i absurd wygodnie ulokowane są obok hermetycznego okrucieństwa i surowości w przekazie. Ekscentryczny, wielki tytuł, który zawładnął mną na długie tygodnie.


Miejsce 2
Zatrzymane życie - reż. Uberto Pasolini, ITA, GBR

Polska premiera: Brak
Dystrybucja: Brak
Moja ocena: 6

Dlaczego: Ku mojemu zdziwieniu, zupełnie niedoceniony, przemilczany i olany przez polską dystrybucję. A to prawdziwie wielka opowieść o prostolinijnym bohaterze, który wykonuje swoją codzienną pracę z oddaniem, poświęceniem i pasją niedocenianą przez nikogo, poza zmarłymi, dla których jest ostatnim posłańcem i sługą. Nostalgiczny, wyciszony, ascetyczny obraz o przekleństwach samotności i śmierci, które podążają tymi samymi ścieżkami, o potrzebie i konieczności międzyludzkiej bliskości, o potędze i sile człowieczeństwa.


Miejsce 1
Wielkie piękno - reż. Paolo Sorrentino, ITA

Polska premiera: 7.02.2014
Dystrybucja: Film Point Group
Moja ocena: 6

Dlaczego: Bo nie mogło być inaczej. W ostatnich latach nie było drugiej tak intensyfikującej mój umysł produkcji. To najczęściej oglądany przeze mnie film tego roku. Za każdym razem z kilkunastu prywatnych projekcji odkrywałem w nim coś z goła nowego i fascynującego. Wielki hołd złożony twórczości Felliniego, a także włoskiemu neorealizmowi zaadresowany do ludzi inteligentnych, rozkochanych w życiowych mądrościach, sztuce, lecz utkany bez zbędnego artystycznego nadęcia i płytkiej pretensjonalności. To coś więcej niż film. To dzieło sztuki.





I to by było mniej więcej na tyle. To był przyzwoity filmowy rok, z kilkoma wybitnymi produkcjami i całą masą przeciętnych. Produkcyjny rok 2014 zapowiada się jak na razie całkiem nieźle i już dziś mam żelaznego kandydata na przyszłoroczne pudło, a może nawet i bezdyskusyjną wygraną. Ale po cichu liczę jeszcze na to, że przyszłoroczne polskie premiery kilka razy wytrą sobie o mnie buty, czego tak po prawdzie życzę w nowym roku także i wam. Bo zdrowia, pracy, miłości i pieniędzy to sorry bardzo, ale tego akurat nikomu nie życzę. To przecież oczywiste, że tego w tym kraju jest pod dostatkiem, wszędzie, wystarczy się tylko schylić na ulicy.

Na koniec i na deser jeszcze ponad sześciominutowa przejażdżka po prawie wszystkich produkcjach o których było głośno i trochę głośniej mniej w kończącym się właśnie roku 2014. Do zobaczyska na nowej kartce kalendarza, czy też przy okazji otwarcia nowej butelki. Stay tuned.


piątek, 26 grudnia 2014

Sześć filmów o których nie chciało mi się wcześniej pisać, a w sumie wypada

Boyhood
reż. Richard Linklater, USA, 2014
163 min. United International Pictures Sp z o.o.
Polska premiera: 29.08.2014
Dramat



To chyba najbardziej przereklamowany film roku. Nie. Bez chyba. Bezdyskusyjnie, najbardziej przereklamowany i moja ocena nie podlega negocjacji. Kompletnie nie rozumiem fenomenu Boyhood i dziwi mnie to, jak bardzo windowało się go w tym roku go na szczyty chwały i zajebistości, zwłaszcza przez szacowne festiwale filmowe. Dziś, w licznych rocznych podsumowaniach też zwykle występuje w rolach głównych, zatem nawet cieszę się z tego, iż ja dla odmiany ulokowałem się w wygodnej oraz zupełnie niehipsterskiej mniejszości, która czerpie plebejską przyjemność z hejtowania.

Boyhood, poza dość osobliwym faktem (przyznaję), iż był kręcony przez całe i długie trzynaście lat, nie ma już nic więcej do zaoferowania. Sama opowieść i dość mało interesujące losy jednej rodziny nie wyróżniają się niczym szczególnym z tłumu niskobudżetowego kina familijnego jakie kiedyś hurtem leciały w weekendy rano na jedynce. Ok, w porządku, ukazanie w jednej produkcji w rzeczywisty sposób starzejących się bohaterów jest pewnego rodzaju novum i szacunek dla twórców, tak jak i samych aktorów z pewnością się jakiś należy. Cierpliwość, odwaga i wytrwałość wymagają nagrody - zgoda. Moja więc brzmi następująco: W nagrodę nie obsmaruję go tak, jak bym to zrobił, gdyby film powstał w sposób tradycyjny.

Gdy po jakimś czasie okrzepniemy i uznamy trik twórców za fakt oczywisty (u mnie było to już po jakichś 30 minutach filmu), wtedy zostajemy w zasadzie z niczym. No, najwyżej z głupkowatym wyrazem twarzy, oraz z odciskiem na opuszku palca odpowiedzialnym za naciskanie przycisku "przewijanie". Gdyby puścić na szybkim podglądzie cały serial Mody Na sukces, to myślę, że osiągnęlibyśmy podobny efekt. Nawet merytorycznie będzie to ten sam poziom. Poziom pierdolenia o niczym charakterystyczny dla durnych tasiemców. Strasznie się wynudziłem i wyjątkowo cierpiałem w trakcie seansu. Jestem dozgonnie wdzięczny swojemu przeczuciu, iż nie zdecydowałem się na łyknięcie Boyhood z perspektywy kinowego fotela. Byłbym chyba pierwszym filmowym blogerem, który zniósł własne jajo na seansie, a może nawet jeszcze zdążył je ugotować. Scenariusz fatalny, reżyseria jedynie poprawna, aktorstwo bez szału, zaś uwypuklenie istoty przemijania czasu na które wszyscy tak bardzo się łapią, a nawet nad nim rozczulają, zupełnie mnie nie chwyciło. Nihil novi. Dość miałka ckliwość tej opowieści przeszła gdzieś kilometr za moimi plecami i mam nadzieję, że więcej jej już nie zobaczę.

3/6




Zaginiona dziewczyna
reż. David Fincher, USA, 2014
149 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 10.10.2014
Dramat, Thriller



O ile Boyhood jest według mnie najbardziej przereklamowanym filmem roku, o tyle Zaginionej dziewczynie wręczam palmę przewodnictwa w kategorii "Najgorsze zakończenie filmu", też w skali całego roku. To aż niebywałe jaka była moja reakcja po końcowych napisach. Gdybym nie był człowiekiem opanowanym, statecznym i szanowanym (głównie przez samego siebie), to najpewniej wyrzuciłbym telewizor przez okno, tudzież skierował parabolę lotu pilota w kilkudziesięciocalowe koreańskie ramki.

Człowiek dość mocno pochłonięty tą sprawnie (zresztą jak zwykle w przypadku Finchera) poprowadzoną historią, przez przeszło dwie godziny nie odlepiał wzroku od ekranu tylko po to, żeby na sam koniec, w chwili kulminacji bezradnie przekląć na wskroś. To prawie tak, gdybym wyrwał najlepszą laskę w klubie, przez kilka godzin nad nią pracował, stawiał drinki i szeptał jej Bukowskiego do ucha, żeby po sprowadzeniu jej na swoje włości paść nieprzytomnie na wyro spławikiem do góry. Jakby tego jeszcze było mało, Fincher pozwolił, abym rano po przebudzeniu, przy okazji z potężnym bólem głowy spostrzegł, iż mieszkanie zostało przez ów bliżej nieznaną mi niewiastę doszczętnie splądrowane oraz ograbione z wszech godności. Mniej więcej tak właśnie czułem się po obejrzeniu Zaginionej Dziewczyny.

Żeby nie było, bardzo dobry film, mimo wszystko, ale byłby dużo lepszy, gdyby ta do szpiku kości zła kobieta finalnie za wszystkie swoje grzeszki została sprawiedliwie osądzona (np. potraktowana front kickiem nad urwiskiem) i pomszczona przez oszukanego faceta. Męska płeć okazała się w tej opowieści ostatecznie bardzo naiwna, słaba, ogołocona ze swojej męskości i poniżona przez bardzo atrakcyjną Rosamundę Pike (acz w sumie, to sam nie wiem, czy nie dałbym się przez nią jakoś poniżyć). Od razu widać, że powieść, na której podstawie powstał film napisała kobieta. Tak więc nam - facetom, pozostaje tylko kurwić z wściekłości po napisach końcowych, wyrzucać telewizory przez okno, oraz... mimo wszystko bić brawo Fincherowi. Może nie jestem jego wielkim fanem, prawdopodobnie nigdy nim już nie będę, ale to były kolejne miło spędzone z nim sto czterdzieści minut. No, minus zakończenie. Wiadomix.

4/6



Gdybym tylko tu był
reż. Zach Braff, USA, 2014
120 min. United International Pictures Sp z o.o.
Polska premiera: 12.09.2014
Dramat, Komedia



Zachary Israel Braff, szerzej znany jako Zach Braff, to typowy członek koszernej społeczności, która tworzyła i nadal rządzi w Hollywood. Na co dzień aktor, od święta scenarzysta i reżyser. O ile z tym pierwszym specjalnie nie rzuca się w oczy, o tyle w przypadku drugim, jeśli sam traktuje to poważnie, zdarza mu się robić naprawdę niezłe rzeczy. Dokładnie 10 lat temu w swoim pełnometrażowym debiucie zachwycił mnie po raz pierwszy. Zupełnie niepozorny Garden State z młodziutką i bardzo dziewczęcą jeszcze Natalie Portman zrobił mi na tyle dobrze, że postanowiłem uwiecznić tą pozycję stawiając ją sobie na półce chwały (DVD). Klasyczny i niezwykle charakterystyczny klimat dla niekomercyjnego, niszowego kina ze stemplem jakości festiwalu Sundance, to coś, co zawsze dobrze wpływa na moje ogólne trawienie (teraz w okresie świąt jest to wyjątkowo zbawienne).

Dokładnie dekadę później, jakby chcąc o sobie przypomnieć oraz ponownie udobruchać starych fanów, Braff zrobił to po raz drugi - stworzył emocjonalny klon Garden State. Znów sam wcielił się w jedną z głównych postaci, ponownie też opowiada o rzeczach niby ważnych, acz banalnie prostych w sposób bezinwazyjny, lekki i przyjemny. Całość okrasił chwytliwymi i zabawnymi dialogami, także luzem oraz swobodą w opisywaniu postaci i wątków. Kryzys trzydziestopięciolatka ukazany na tle jego zwariowanej rodzinki, uroczej żony (świetna jak zawsze Kate Hudson za którą autentycznie już się trochę stęskniłem), szalonych dzieciaków i ich umierającego ojca/dziadka.

Zjawiskowe poczucie humoru, ale też i trochę zacnych mądrości przemyconych gdzieś między scenami. Raz człowiek turla się ze śmiechu, by za chwilę zalać się strumieniami cieczy łzowej. Słodko-gorzka opowieść o życiu codziennym, o sercowych rozterkach, rodzinnych problemach i dążeniu do samospełnienia z podniesioną głową, która prędzej czy później zawsze zahaczy o chmury. Przy okazji jest to także lekka satyra na współczesnych amerykańskich Żydów (coś na wzór Poważnego człowieka braci Coen), co zawsze jest spoko już samo w sobie. Lekki i przyjemny montaż, muzyka i skuteczne trzymanie widza blisko ekranu. To wszystko powoduje, że mamy do czynienia z bardzo poprawnym i sympatycznym obrazem. Świetna robota icku Braff. Kręć więcej.

4/6




The Rover
reż. David Michôd, USA, AUS, 2014
102 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Sci-Fi



Jest to chyba najbardziej modelowy przykład filmu, który można streścić jednym prostym zdaniem: "Nudny, ale dobry". Z The Rover jest trochę tak, jak z tymi polskimi filmami według Inżyniera Mamonia: "Nic się nie dzieje proszę Pana. Nic. Dialogi niedobre, bardzo niedobre dialogi są, w ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje". A mimo to film ogląda się z prawdziwą przyjemnością.

Prosty mechanizm. Australijska preria, bliżej nieokreślona rzeczywistość równoległa. Samotny kierowca, któremu jedna banda kradnie samochód i który przez resztę filmu próbuje swoją własność odebrać, a raczej to, co znajduje się w jego bagażniku. I to w zasadzie wszystko, cały film. No ale ten klimat dzikiej Australii, przerażające pustkowia, surowe pejzaże, bezwzględna walka o przetrwanie w tych nieludzkich warunkach i samotność oszczędna w słowach. Wyborne. Do bólu proste. Tak właśnie mniej więcej może wyglądać jeden z ostatnich etapów konania człowieczeństwa. A, i jeszcze dzięki The Rover ostatecznie polubiłem oraz zaakceptowałem Roberta Pattinsona, który w końcu zmył z siebie brud ze szczeniackiej Sagi "Zmierzch". Świetna rola. Świetny film.

4/6




Coherence
reż. James Ward Byrkit, USA, 2013
89 min.
Polska premiera: ?
Thriller, Sci-Fi



Ten rok obfitował w mnóstwo fatalnych Sci-Fi. Interstellar, który miał być dla tego gatunku wykrzyknikiem, ostatecznie okazał być się znakiem zapytania, w najlepszym wypadku przecinkiem, który jednak i tak na tle pozostałych tegorocznych tytułów wybił się grubo ponad gównianą średnią. Poza nim w oczy sypie już niestety tylko piasek pustyni Gobi. Bardzo słabe The Signal, Teoria wszystkiego, Transcendencja, Dawcy pamięci, Lucy, oraz wszech maści Sci-Fi dla gimbazy kina: Godzilla, X-Many, Capitany Ameryka, Transformersi, Strażnicy Galaktyki, czy inne Igrzyska śmierci. Sam chłam, nic na poziomie gatunku. Wstyd i żałość.

Dlatego, co prawda jeszcze zeszłoroczny Coherence, acz w jego przypadku nie ma to żadnego znaczenia, gdyż finalnie i tak nie trafił do naszych kin, jest pewnego rodzaju miłym objawieniem o którym warto przynajmniej napomnieć. Nie jest to film obfitujący w zapierające dech w piersiach efekty specjalne, właściwie, to nie ma ich tu żadnych, tak jak i statków kosmicznych, wyuzdanych lokacji i pozaziemskich scenerii. Nie ma w nim dosłownie nic, czego byśmy sami nie zbudowali we własnym mieszkaniu. I właśnie to jest jego największą siłą. Coherence opiera się na treści, na potoku dialogów, na umiejętnym potęgowaniu kontrolowanego strachu i na licznych niedopowiedzeniach. James Ward Bykit karmi widza wyobraźnię zagadkową teorią zrodzoną może i w pseudonaukowym bełkocie, która bardzo mocno zaciska na naszych rękach swój nadgarstek i nie pozwala zbyt daleko się oddalić.

Jeden dom jako scenografia, garstka przyjaciół złożona z mało znanych aktorów, ze dwie kamery na krzyż i przelatująca nad nimi wszystkimi zagubiona kometa. Coherence mógłby być filmem na zaliczenie semestru w szkole filmowej. Jest tani, prosty, zupełnie nieskomplikowany, sprawia wrażenie amatorskiego i niedopracowanego, ale jednocześnie jest może nawet i najlepszym Sci-Fi jakie widziałem w tym roku. Można? A jakże.

4/6




Obywatel roku
reż. Hans Petter Moland, NOR, 2014
119 min. M2 Films
Polska premiera: 16.05.2014
Komedia, Kryminał



Sam nie wiem czemu tak długo zwlekałem z jego zaliczeniem. Jeśli ktoś nadal odkłada go na później, to mam nadzieję, że tym, lub najdalej następnym akapitem odciągnę go od tego jakże haniebnego planu. Gdybym miał znaleźć jakieś idealne określenie, które scharakteryzowałoby Obywatela roku najtrafniej, byłoby to: "Norweskie Fargo".

Film ma w sobie tak wiele z humoru oraz z typowego postrzegania taśmy filmowej przez braci Coen, że sam osobiście świetnie bawiłem się w czasie jego trwania przy doszukiwaniu się co chwila licznych między nimi podobieństw. Hans Petter Moland dorzucił jeszcze od siebie typowy, skandynawski dystans do świata jak i samych siebie, lodowaty sytuacyjny dowcip, no i rzecz jasna śnieg, który jednak trochę różni się od tego znanego nam z Fargo (filmu i serialu).

Klasyczna karuzela zdarzeń. Kryminalna zagadka uparcie rozwiązywana przez samotnego ojca-mściciela, który po przewróceniu pierwszego klocka zawiłej z początku układanki budzi złowrogi efekt domina, jaki siłą rozpędu prowokuje niekończący się ciąg szalonych sytuacyjnych splotów, w których rządzi zabójczy duet - śmiech i krew. Małomiasteczkowy klimat, vendetta, norweski śnieg, dużo śniegu i Hitler bez wąsów (Bruno Ganz), tym razem w roli serbskiego mafiozy. Czego chcieć więcej?

4/6

środa, 10 grudnia 2014

Być jak Bill Murray

St. Vincent
reż. Theodore Melfi, USA, 2014
103 min. Forum Film Poland
Polska premiera: 12.12.2014
Komedia, Dramat



„Cywilizacja, cywilizacja, smog i morderstwa, to bez porównania przyjemniejsze. Szaleńcy i pijacy są ostatnimi świętymi na świecie”. Ten cytat z Bukowskiego wprost idealnie odwzorowuje świat skompresowany RARem w St. Vincent Theodora Melfiego - u nas w kinach już od piątku jako… Mów mi Vincent (och, serio?). A właściwie to nawet nie świat, bo ten tutaj jest w sumie zwyczajnie normalny, prawie taki sam jak nasz, mój, twój, mniej więcej. Bardziej rzecz tyczy się jednej konkretnej aspołecznej jednostki, zgorzkniałego pijaka, hazardzisty, chama i życiowego obiboka, który nienawidzi innych ludzi, rzecz jasna ze wzajemnością. Jak się jednak finalnie okazuje, może on być dla kogoś idolem, wzorem do naśladowania a nawet i świętym. W tej roli chyba najbardziej odpowiednia i pożądana osoba pod nieboskłonem. Panie i Panowie, przed wami ekranowy idol wielu z nas, a już z pewnością mój - Bill „Fuckin” Murray!

O tak. To jest film skrojony idealnie pod jego wielkość i miarę. Zupełnie jakby na jakimś bankiecie przypadkiem spotkał Melfiego i rzekł mu na wpół poważnie ściskając przy tym w dłoni szklaneczkę łychy: „Jesteś reżyserem? Fajnie, a ja aktorem. Weź nakręć jakiś film ze mną w roli głównej, ale taki wiesz, odwzorowujący moje prawdziwe Ja”. No więc Melfi wziął i nakręcił.

Murraya nie sposób nie lubić. Uznaję to za pewnik, nie będę więc dyskutował ze smutasami i życiowymi niedorajdami, które mają w tej materii odmienne zdanie. Facet ma w sobie wszystko to, co jest obce większości gwiazdom i gwiazdeczkom z Hollywood i okolic, a przy okazji także 90 procentom ziemskiej populacji: Luz, swobodę, cięty, sarkastyczny humor i klasyczny wyjebalizm na wszystko. Być może jest już po prostu w takim wieku i na takim etapie kariery, że nic już nie musi. Może w spokoju odcinać kupony od swojej sławy robiąc właściwie to, co mu się żywnie podoba i to bez żadnych negatywnych konsekwencji. Wszak celebryci mogą więcej. Niemniej jest on w tej branży dla mnie pewnego rodzaju odtrutką na świat Ą i Ę, ten przesadnie poważny, skąpany w tonach pudru, kiczu i fałszu.

Murray zawsze bardzo skrupulatnie wybierał dla siebie role filmowe, a swojego agenta z czasem zastąpił automatyczną sekretarką. Na jego temat krążą prawdziwe legendy. W Szwecji np. po pijaku rozbił wózek golfowy. Innym razem wbił się na imprezę studencką, miał czelność świetnie się bawić, a na końcu samemu pozmywać naczynia. Nalewał też drinki gościom na jednym z festiwali filmowych. Słynne są też jego nagłe objawienia się zwyczajnym człowiekom, niczym święty (Vincent?). Np. potrafił wyskoczyć komuś zza drzewa w parku podczas niedzielnego spaceru, albo w restauracji podejść do jakiegoś dzieciaka i porwać mu kilka frytek z jego talerza rzucając przy tym na odchodne: „I tak nikt ci nie uwierzy”. Bill Murray jest dla mnie trochę takim Bukowskim kina. Niby nikt szczególny, z twarzy zupełnie podobny do nikogo, zwłaszcza z tymi z bliznami po trądziku, ale w jego towarzystwie, choćby tym ekranowym, czuję się po prostu zajebiście i bardzo, bardzo swobodnie. W świecie idealnym chętnie przechyliłbym z nim kielicha.


Jednak o mały włos, a byśmy się na nim nie poznali. Nikt by się nim też dziś nie zachwycał. No, może poza jego pacjentami, gdyż Murray najpierw chciał zostać lekarzem. Ale jego szczeniackie marzenia poszły z dymem i to dosłownie, zaraz po tym, kiedy w latach siedemdziesiątych został zatrzymany za posiadanie Maryśki. Wyrzucono go przez to ze studiów. I dobrze. Mówią, że narkotyki rujnują ludziom życie, ale w tym konkretnym przypadku pomogły wspiąć się na szczyt. Murray za namową starszego brata - aktora, zainteresował się więc aktorstwem i poprzez kabarety oraz rozrywkowy program Saturday Night Live wzniesiony został na ołtarze amerykańskiego komizmu, po czym trafił na duży ekran. Morał? Warto jarać zioło i słuchać się starszego rodzeństwa.

Kiedy więc ktoś mówi Bill Murray, wtedy od razu widzę przed oczami Dzień świstaka (mój ulubiony świąteczny film), Ghostbusters, Między słowami i Broken Flowers. Theodor Melfi próbuje do tej czwórki uciekinierów dokleić mi jeszcze swojego Świętego Vincenta i prawie by mu się ta sztuka udała, gdyby nie nutka familijnego, lekko kiczowatego i nazbyt pretensjonalnego nadęcia w tym momentami dziurawym scenariuszu, przez które troszeczkę za bardzo zepchnięto postać tytułowego Vincenta w odmęty przeciętności.

St. Vincent to głównie gra jednego aktora. Wszystko to, co dotąd mówiło się o Murrayu, nieważne, czy prawdziwego, czy też zupełnie zmyślonego, zebrano w jedną kupę i ulepiono z niej postać Vincenta - zgorzkniałego, zapijaczonego, wiecznie spłukanego i bezczelnego dupka z wypiętym gołym zadkiem w kierunku otaczającego go społeczeństwa. Zawsze wybornie oglądało mi się go w rolach wszech outsiderów i życiowych popaprańców. Zupełnie jakby został do tego stworzony, lub gdyby po prostu grał samego siebie. Tym razem z jego ekscentrycznością musiała się zmierzyć samotna matka Maggie (Melissa McCarthy) wraz z jej młodocianym synem Oliverem (debiutujący Jaeden Lieberher), czyli nowi sąsiedzi Vincenta. Już samo ukazanie warunków mieszkalnych, porównanie trawników dwóch bliźniaczych posesji wygodnie lokuje naszych bohaterów po odmiennych i zupełnie przeciwnych stronach życiowej barykady. A jednak, dalsze ich perypetie, mimo, że naszkicowane według dość oczywistego i banalnego schematu (momentami niestety aż za bardzo) dorabiają się wspólnego mianownika, którego twórcą i głównym architektem jest młody Oliver.


Zwykle dziecko szybko poznaje się na dorosłych i nie zawraca sobie głowy pierdołami, do tego jest szczere do bólu. Taki właśnie jest młodzian z sąsiedztwa. Chłopak pozbawiony ojcowskiej ręki szybko zaprzyjaźnia się ze swoim nowym sąsiadem i niespodziewanym opiekunem, a z czasem nawet doszukuje się w jego aroganckiej oraz aspołecznej postawie zacnych wartości i cnót wszelakich, o których zdaje się dawno zapomniał już sam Vincent. Następuje klasyczny efekt magnesu. Plus i minus, czyli dwie jakże różne osobowości, dorosły i dziecko zaczynają się wzajemnie przyciągać. Obaj mają na siebie dobry wpływ, co finalnie skutkuje lekkim rozmiękczeniem i uczłowieczeniem samego Vincenta (acz wolę go bardziej w roli nieokrzesanego neandertala), oraz wyzbyciem się początkowej pizdowatości Olivera. Gdzieś za ich plecami ukazane są także problemy samotnej i wiecznie zapracowanej matki, oraz Daki - "Nocnej Damy" - towarzyszki Vincenta, uroczej do bólu Rosjanki, będącej jednocześnie prostytutką, którą gra świetna jak zawsze Naomi Watts. Może niektórych to zaciekawi, ale kobiecina z wielkim luzem i charakterystyczną dla siebie gracją eksponuje do obiektywu kamery własne majtki, a nawet i krocze. Ale umówmy się, najważniejsze skrzypce gra tu maestro Murray. To głównie dla niego sięgnąłem po ten tytuł i to na jego tekstach, odzywkach oraz dialogach się koncentrowałem. Reszta jest tu tylko tłem, a momentami nawet i milczeniem nad którym pozwolicie, spuszczę właśnie zasłonę.

Niemniej St. Vincent to bardzo urokliwa i sympatyczna pozycja, w sam raz na zimową zamułę i przedświąteczny pierdolnik. Trochę może i za mało ma w sobie ochów i achów, ale już samo zobaczenie Murraya w roli własnego mentalnego alter ego sprowadza gigantyczny uśmiech na mą styraną zimnymi podmuchami wiatru twarz. Opowieść może i spłodzona z setek różnych klisz oraz zaprezentowana już wcześniej na tysiąc innych sposobów, ale za to jest lekko i bezinwazyjnie, łatwo i przyjemnie. Murray autentycznie poprawia samopoczucie, a przy tym udowadnia swoją filmową postawą, że będąc uzależnionym od wódy, hazardu i innych używek, w dodatku nienawidząc innych ludzi od tak, dla świętego spokoju, można być jednocześnie klawym i lubianym typem. Wbrew temu co mówią specjaliści da się tak funkcjonować w społeczeństwie. Dla mnie bomba i główne przesłanie St. Vincent. Chlejcie, przeklinajcie, mówcie wprost co myślicie o innych, a i tak będziecie przez kogoś kochani. Klawo i optymistycznie. Warto być takim jak Bull Murray.

4/6

IMDb: 7,4
Filmweb: 7,2



środa, 3 grudnia 2014

Epicki wpierdol taśmą filmową

Birdman
reż. Alejandro González Iñárritu, USA, 2014
119 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 23.01.2015
Dramat, Czarna komedia



W dość niespodziewany dla mnie sposób i na ostatniej prostej sprzedaży przedpremierowych biletów na warszawski specjalny pokaz filmów wyróżnionych na bydgoskim Camerimage znalazłem się w kinie Atlatnic, w sali B, w trzecim rzędzie, gdzieś z boku pomiędzy śmierdzącymi tacosami a ciągle dyskutującą ze sobą parką, która zdawała się mieć do przerobienia całą trylogię Sienkiewicza. Tak. Oto czarna plansza przede mną, którą w całości wypełni za chwilę jeden z najbardziej oczekiwanych przeze mnie filmów roku i który polską premierę ma ustaloną dopiero na koniec stycznia 2015. A ja tu, teraz, dwa miesiące wcześniej będę w doborowym gronie podziwiał Birdmana i jarał się jego blaskiem. Tej wiekopomnej chwili nie przyćmiłyby mi nawet oba boskie cycki Salmy Hayek gdyby jakimś dziwnym zrządzeniem losu znalazły się w zasięgu moich dłoni. No dobra, z tym mógłbym jeszcze polemizować...

Kiedy jeszcze w czerwcu ujrzałem pierwszy teaser Birdmana od razu uderzyła mi do głowy krzyżówka fascynacji granicząca z pewnością, iż to będzie strzał w sam środek tarczy, który w dodatku przebije ją na wylot. W niespełna półtorej minuty Inarritu w asyście zacnej i spowolnionej nuty "Crazy" Gnarlsa Barkleya (niestety w filmie jej już nie uświadczyłem) przemycił w tym małym okienku na YT wszystkie kinematograficzne fajerwerki jakie mnie kręcą najbardziej i po które jak ten bezdomny żebrak co dzień wyłażę na ulicę prosząc o jałmużnę. Szukam, ciągle poszukuję w kinie takiego soczystego gonga, który zdzieli mnie między oczy w taki sposób, że aż zobaczę wokół animowane gwiazdki. W ciągu roku zdarza mi się to może raz do trzech przypadków. Niewiele, ale kwiatów geniuszu przecież nie zbiera się całymi garściami. Arcydziełem jest jednostka mierzona w liczbie pojedynczej. Trzeba się sporo nachodzić i naschylać, by ją pośród gęstego trawnika pełnego źdźbeł przeciętności dostrzec, zerwać i zapiać z zachwytu. Inarritu, jeden z najbardziej cenionych przeze mnie współczesnych reżyserów właśnie dał mi (nam) takiego jednorożca, popełnił najlepszy film w swojej i tak już przecież ociekającej zajebistością karierze.

Trudno tak jednoznacznie i dokładnie opisać co w tych dziewięćdziesięciu sekundach mnie bezsprzecznie kupiło. Czy wracający na sam szczyt i po wielu latach tułaczki po odmętach nędznego repertuaru Michael Keaton, czy może jak zwykle genialny Ed Norton lejący się z nim na kuchennej podłodze w samych slipach, a może te futrzaste ptaszysko jako złośliwe i tkwiące w głowie Keatona przebrzmiałe już alter ego pchające go w ramiona szaleństwa? Cokolwiek to było, na wielkim ekranie pomnożyło swą ociekającą geniuszem fascynację o współczynnik nieskończoności. Myślałem, że w tym roku już nic nie osiągnie wysokiego poziomu Wielkiego piękna, ale cóż... myliłem się.


Riggan Thomson (Keaton) jest przebrzmiałą i zapomnianą już gwiazdą dawnego kasowego hitu, typowego blockbustera o super bohaterze "Birdmanie". Poznajemy go na zakręcie jego życia, na granicy jakiegokolwiek znaczenia na płaszczyźnie zawodowej jak i tej zupełnie prywatnej, rodzinnej. Widzimy go jako człowieka będącego w rozsypce emocjonalnej i na granicy załamania nerwowego, który marzy tylko o jednym - o zawodowym przebudzeniu i o powrocie na szczyt. Póki co zmaga się z głosami niedbale kołatającymi się we własnej głowie, które popychają go do rzeczy dziwnych, szalonych i mocno nieodpowiedzialnych. W takim oto rozgardiaszu umysłowym pracuje w teatrze na nowojorskim Broadwayu nad własną adaptacją sztuki, która ma dokonać przełomu w jego życiu.

Wraz z kamerą, także z pozostałymi aktorami występującymi w jego sztuce, oraz z całą pracującą przy premierze ekipą upchnięci jesteśmy w ciasnych pomieszczeniach teatru i wszystkich jego zakamarkach. Obserwujemy świat zabieganych aktorów "po godzinach", zapracowanych i pochłoniętych tylko jednym tematem - zbliżającą się wielkimi krokami premierą. W tych warunkach łatwo o wypaczenia, kłótnie, o napięte relacje międzyludzkie, co i rusz wybucha skandal, jakiś wypadek przy pracy, czy inne nieszczęście, jesteśmy także świadkami niezliczonej ilości zabawnych perypetii, wszakże mamy do czynienia z komedią, co prawda mocno zaczernioną, momentami tragikomiczną i sarkastyczną, ale jednak komedią.

Meksykański reżyser znany dotychczas z nieco rozleniwionych ujęć kamery i sztuki montażu, tym razem zaskakuje widza dynamizmem. Co prawda ciężko dziś już o coś odkrywczego w temacie technik operatorskich, niemniej Inarritu zademonstrował pewnego rodzaju novum, rozwijając może już nienową technikę zapisu o element perfekcyjności, w dodatku mnożąc go przez wysoką skalę trudności. W filmie bowiem wykorzystał motyw jednego tylko ujęcia kamery pozbawionego klasycznych cięć i przejść. Przeniknięcie z jednej sceny w drugą odbywa się tu po prostu np. wyjściem kamery za jednym z bohaterów z aktualnego pomieszczenia do drugiego, lub samoczynnym przesunięciem obiektywu w trybie rzeczywistym do kolejnej lokacji, zupełnie jakbyśmy mieli do czynienia nie ze sztuką filmową, lecz ze sceną teatralną, a obiektywem kamery byłoby nasze oko, które samoczynnie podąża tam, gdzie coś się dzieje. I ten zabieg robi film chyba w największym stopniu. Widz odnosi wrażenie, jakby wszystko toczyło się w jednej chwili, w ciągu dwóch godzin trwania filmu nieprzerywanych żadnym cięciem kamery, żadną pauzą i przerwą, jakby aktorzy na szybkości przebierali się gdzieś poza kadrem, by po chwili szybko wskakiwali w jego zasięg. Te dobre odczucia potęguje jeszcze sama scenografia i wszech lokacje, które z małymi wyjątkami nie opuszczają jednego tylko budynku. Wielkie ukłony dla autora zdjęć, montażystów i rzecz jasna, samego Inarritu. Już wiem dlaczego Birdman był wyświetlany jako film otwarcia na tegorocznym Camerimage. Toż to prawdziwy techniczny majstersztyk pod kątem stricte operatorskim. Jako cichy fan tego fragmentu sztuki filmowej jarałem się każdym ujęciem i ruchem kamery. Prawdziwa uczta dla fanatyków. Chapeau bas!


Ale Birdman to także symbole, zapożyczenia i liczne wątki dramatyczne. Już sam angaż Keatona do roli wypalonej gwiazdki filmowej ma tu podwójne dno. Na przełomie lat 80 i 90, w świecie rzeczywistym, Keaton był odtwórcą roli Batmana i sam doskonale wie jak to jest być starym i przebrzmiałym już ekranowym super bohaterem zrodzonym w komiksie. Wielki nietoperz kontra wielkie ptaszysko, do tego podobny czas jaki przeminął i powrót po latach do wielkiego kina, zupełnie jakby Keaton nie mierzył się tylko i wyłącznie z filmowym Birdmanem, ale także z rzeczywistym kacem po Batmanie jaki być może tli się gdzieś w jego głowie. Szarpiąc się z rzeczą niezwykle ambitną, jako zapomniany już aktor wysokobudżetowego i bezpłciowego kina akcji pragnie wystawić mądrą i poważną sztukę o miłości, o poszukiwaniu samego siebie, coś, co w ogóle zdaje się nie pasować do jego natury i dotychczasowej skali trudności w swojej twórczości.

Poprzez różne znaki na niebie, głosy w jego głowie, byłą żonę i zaniedbaną przez niego córkę Inarritu mówi Thomsonowi, żeby ten się nie wygłupiał, żeby dał sobie spokój z kulturą wyższą i żeby wrócił do odcinania kuponów od dawnej popularności futrzastego superbohatera. Nie mieszajmy gówna z majonezem - mówi - nie mieszajmy blockbusterów z teatrem i prawdziwą sztuką. Odbieram to też trochę jak szpilkę wbitą dzisiejszej wysokobudżetowej branży filmowej skoncentrowanej na szybkim zysku, wielkim wizualnym show i płyciźnie w treści. W dodatku Meksykańczyk robi to wyjątkowo dobrze. Z udziałem wielkich hollywoodzkich nazwisk, na Broadwayu, z pomocą zacnych kadrów, a nawet i efektów specjalnych, które w przeciwieństwie do spektakularnych produkcji, nie są tu użyte jako podmiot i orzeczenie, lecz bardziej jako dopełnienie całości. Ze smakiem.

Sam Thomson (a może bardziej Keataon?), tak jakby na złość samemu Inarritu, a już na pewno będąc w opozycji do intelektualnych płycizn branży filmowej nie poddaje się tym sugestiom. Idzie pod prąd i z uporem maniaka walczy z siłowym samozaszufladkowaniem się gdzieś pośród ikon popkultury. Ostatecznie osiąga swój cel, choć też nie tak znów do samego końca, na pewno dużo go to kosztuje, ale udowadnia przy tym, że jednak warto bić się o rzeczy wielkie, piękne i wspaniałe, warto uganiać się za ulotną mądrością, nawet, gdy wszyscy wokół mówią, żeby dać sobie spokój i kiedy PESEL twierdzi, że bardziej wypada już niańczyć wnuki, aniżeli fruwać wysoko jak te super ptaszysko właśnie. Wspaniała jest to opowieść o sile uporu, także o pierwiastku szaleństwa jaki tkwi w każdym z nas. Film inny niż wszystkie, wszak bardziej przypomina oglądaną na żywo sztukę teatralną, niż kino jakim karmieni jesteśmy na co dzień. Pragnę go obejrzeć jeszcze kilka razy, a to bardzo rzadko mi się zdarza. Kapitalna realizacja, montaż, zdjęcia, no i gra aktorska. Tak, powiadam wam, chcę Oscara dla Keatona. Czy ktoś może założyć taką grupę na fejsie?

Ale i poza nim wszyscy zagrali tu jak z nut. Emma Stone? Dotąd nie traktowałem jej jak aktorki. Ale gdy tylko wygłosiła jeden monolog, to aż przeszły mnie ciarki. Edward "wzwód" Norton? Jego wielkości chyba nikt już nie kwestionuje, ja tym bardziej nie mam odwagi. Nieco już wychudzony Zach Galifianakis w trochę poważniejszej roli niż to z czego jest zwykle kojarzony, to także sama radość i słodycz. Do tego świetna jak zawsze Naomi Watts, wszystko się tu tak po prostu idealnie zazębia i pięknie uzupełnia. Po wyjściu z kina miałem wrażenie, że wychodzę z Teatru Wielkiego, z premiery jakiejś niezwykłej sztuki. Inarritu zdaje się świetnie bawić używając przy tym wielu różnych konwencji kina i sposobów na prowadzenie dialogu z widzem. Czuć u niego także jakiś niedefiniowalny pierwiastek pozwalający zbudować opisywany przez siebie świat w sposób iście magiczny, a nawet i lekko surrealistyczny, pozbawiony norm i zasad, a przy tym tak zwyczajnie mądry.

Birdman to coś więcej niż film, to arcydzieło, Himalaje kinematografii, geniusz. Film, o którym za 50 lat będą rozmawiać na wykładach o dziejach filmu. Aż chyba się przejdę na niego jeszcze raz w styczniu. Wam też radzę, już teraz szykujcie się na epicki wpierdol taśmą filmową.

6/6

IMDb: 8,8
Filmweb: 8,2


sobota, 29 listopada 2014

Piękna i bestia

Lewiatan
reż. Andriej Zwiagincew, RUS, 2014
140 min. Against Gravity
Polska premiera: 14.11.2014
Dramat



"...bo już sam jego widok przeraża. Kto się ośmieli go zbudzić? Któż mu wystąpi naprzeciw? Kto się odważy go dotknąć bezkarnie? – Nikt zgoła pod całym niebem. Głosu jego nie zdołam przemilczeć, o sile wiem – niezrównana. Czy odchyli kto brzeg pancerza i podejdzie z podwójnym wędzidłem? Czy otworzy mu paszczy podwoje? Strasznie jest spojrzeć mu w zęby. Grzbiet ma jak płyty u tarczy, spojone jakby pieczęcią. Mocno ze sobą złączone, powietrze nawet nie przejdzie. Tak jedna przylega do drugiej, że nie można rozluźnić połączeń. Jego kichanie olśniewa blaskiem, oczy – jak powieki zorzy: z ust mu płomienie buchają, sypią się iskry ogniste. Dym wydobywa się z nozdrzy, jak z kotła pełnego wrzątku. Oddechem rozpala węgle, z paszczy tryska mu ogień. W szyi się kryje jego potęga, przed nim skacząc biegnie przestrach, części ciała spojone, jakby ulane, nieporuszone. Serce ma twarde jak skała, jak dolny kamień młyński. Gdy wstaje, mocni drżą ze strachu i przerażeni tracą przytomność. Bo cięcie mieczem bez skutku, jak dzida, strzała czy oszczep. Dla niego żelazo – to plewy, brąz – niby drzewo zbutwiałe. Nie płoszy go strzała z łuku, kamień z procy jest źdźbłem dla niego. Dla niego źdźbłem maczuga, śmieje się z dzidy lecącej. Pod nim są ostre skorupy, ślad jakby wału zostawia na błocie. Głębię wód wzburzy jak kocioł, na wrzątek ją zdoła przemienić. Za nim smuga się świeci na wodzie, topiel podobna do siwizny. Nie ma mu równego na ziemi, uczyniono go nieustraszonym: Każde mocne zwierzę się lęka jego, króla wszystkich stworzeń" - Tak w "Księdze Hioba" mówi jeden rozdział poświęcony mitycznemu potworowi morskiemu - Lewiatanowi. Wielki, potężny, a walka z nim jest nierówna i niesprawiedliwa, tak samo jak starcie bohaterów najnowszego obrazu Andrieja Zwiagincewa, którzy użerają się ze skorumpowaną oraz zepsutą moralnie władzą.

Lewiatan jest opowieścią, która w bardzo dosłowny sposób sprowadza wycinek komentowanej rzeczywistości do popularnego u nas sloganu: "Rosja, to stan umysłu". Ciężko ogarnąć rozumem, wyobrazić nas samych w tym świecie, acz co do samego meritum, to w zobrazowaniu bezczelności i bezkarności władzy Polska akurat jakoś specjalnie się w tym aspekcie od Putinlandu nie różni. Rządy kolesiostwa, łapówkarstwo i pycha, może nieco inna skala, ale problem tak jakby wspólny i u nas równie aktualny. Dlatego też sądzę, iż łatwo jest się nam z myślą przewodnią w Lewiatanie utożsamiać.

To już drugi rosyjski film jaki widziałem w tym roku, który porusza podobny wątek. W Majorze w reżyserii Jurija Bykowa dramat jednostki ludzkiej, ubogiej i przeklętej, zupełnie zwyczajnej i pozbawionej społecznych przywilejów również musiał zmierzyć się z arogancją, potęgą i chamstwem władzy. Zwiagincew poszedł jednak o krok dalej. W element przewodni, czyli w konflikt między jednostką a skorumpowanym bytem państwowym wkomponował fragmenty metafizyczne i stricte religijne, które jednak z czasem okazują się dla widza pułapką, cwanym zabiegiem jaki pozostawia bezradnego odbiorcę wraz z jego rozgardiaszem emocjonalnym gdzieś pod ścianą i w ślepej uliczce.

Nie będę wodził za nos i trzymał w niepewności do końca. Lewiatan jest filmem wybitnym. Urzekł mnie i wstrząsnął do kości. Rosja, jako stan umysłu i potężny kraj zniewolony postsowiecką okupacją myśli, już od wielu lat wypuszcza w świat mocne filmy i mądrą literaturę. Rosyjska inteligencja i artyści jakby pogodzeni ze swoim losem oraz przekleństwem czasem przemycą w swoich dziełach coś zawartego między wierszami, co wymownie zawiesza białą flagę i prosi świat o pomoc.


Tym razem lokowani jesteśmy w Rosji północnej, w obwodzie murmańskim, w małym miasteczku (zdjęcia kręcono w Kirowsku i Moczegorsku) wypełnionym wysłużonymi już sowieckimi blokowiskami tak absurdalnie wkomponowanymi w przepiękny górski, acz bardzo surowy krajobraz. Nad brzegiem jeziora w wybudowanym własnymi rękoma domu mieszka Nikolai (Aleksey Serebryakov) wraz z drugą żoną Lilyą (Elena Lyadova) i młodocianym synem. Jego atrakcyjnie położoną działkę upatrzył sobie miejscowy Mer, który poprzez podległe mu oraz skorumpowane sądy odbiera ją oferując Nikolaiowi w zamian mocno zaniżone wobec rynkowej wartości pieniądze. Uparty, prostolinijny Nikolai jednak się nie poddaje i przy pomocy swojego kolegi z wojska - Dmitriego (Vladimir Vdovichenkov) - dziś prawnika z Moskwy, próbuje się lokalnej władzy postawić walcząc o swoją godność i sprawiedliwość.

Ich walka z wiatrakami urozmaicona jest barwnymi rozmowami przy pochłanianej szklankami wódce (przy hektolitrach wódy) o życiu, współczesnej matce Rosji i Bogu. Mimo smutnych okoliczności przyrody jest także sporo do śmiechu, wszak wiadomo, wódka rozwesela. Lewiatan wyposażony jest w kilka bardzo absurdalnych i zjawiskowych scen, którym przewodzi ta z wyprawą za miasto, na zakrapiany piknik strzelecki. Wybuchy salw śmiechu pojawiały się na sali kinowej z częstotliwością wystrzałów autorstwa naszych pijanych bohaterów, a ja zachodziłem w głowę i w duchu pytałem samego siebie, acz również będąc przy tym wyraźnie rozbawiony, z czego się ludzie u licha śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie! Ukazana w ten sposób rosyjska patologia i ich jestestwo w rzeczy samej niewiele różni się od naszego krajobrazu, typowo polskiego, może tylko trochę przyjemniejszego dla oka. Trudno też było mi znaleźć różnicę pomiędzy pijacką ekspresją Zwiagincewa, a tą jaką znamy z filmów Smarzowskiego. Bardzo zbliżona ekstrema, bezpośredniość i naturalność. U nich, tak jak i u nas piją wszyscy podobnie. Władza, milicja, chcący uciec od swoich problemów szary Kowalski i pani Iwonka spod szóstki. Obaj umiejętnie wykorzystują wódczany, słowiański motyw jako tło do realnych problemów jakie żrą i trawią daną społeczność.

Tytułowy Lewiatan - biblijny morski potwór, to wypisz wymaluj współczesna Rosja. Z pozoru wielka, silna, wszechpotężna i groźna dla innych milionów ryb oraz mieszkańców mórz i oceanów. Ale Zwiagincew ukazuje ją w formie symbolu, jako może i wielki, ale jednak szkielet wymarłej już dawno ryby umorusanej dziś już tylko w błocie i wodzie gdzieś daleko na wypiździe i marginesie znaczenia. Dzisiejsza Rosja to korupcja, rozwarstwiona i skłócona ze sobą wielokulturowość, wrogość i nieufność, opętana biurokracją oraz szaleństwem zepsutej moralnie władzy w dodatku zatopionej, tak jak ten szkielet po kostki w wódce. Nie widzę w tym obrazie jasnego światła na końcu. Lewiatan przygnębia, dołuje i bombarduje tlące się jeszcze gdzieniegdzie w człowieku poczucie sprawiedliwości społecznej. Nikolaiowi ostatecznie odebrane jest wszystko: dom, żona, dziecko, przyjaźń i godność, a Bóg i prawosławny kościół, do którego Zwiagincew się wielokrotnie tutaj odnosi, ostatecznie staje się wykrzyknikiem całego jego cierpienia, tak jakby nawet i sam najwyższy nie był już w stanie dopomóc dzisiejszej cierpiącej Rosji.

Wyjątkowo piękny jest to film, wypełniony metafizycznymi i religijnymi symbolami, wzbogacony wrażliwością i duchem samego Andrieja Tarkowskiego, którego czuć tu zwłaszcza w warstwie wizualnej, w przepięknych zdjęciach i kadrach. Przeczytałem gdzieś wczoraj, że w treści czuć tu z kolei innego wielkiego Rosjanina - Fiodora Dostojewskiego. Myślę, że i w tym zamachu na niekwestionowaną wielkość tkwi jakieś małe ziarenko prawdy. Lewiatan jest więc także niezwykle mądry, gdyż ustami Rosjanina otwarcie mówi, że Rosja jest dziś piękna i zła jednocześnie, niczym mityczna i tytułowa morska bestia, postrach mórz i oceanów, tak jak taniec Pięknej i Bestii we francuskiej baśni ludowej, jak monstrualnych rozmiarów grzyb atomowy, oraz przedstawiony nam krajobraz polodowcowej krainy, kochaj ją, albo zabij na śmierć. Zwiagincew ją szczerze miłuje i tak jakby woła na świat cały, aby ten ją dobił i pozwolił im wychować oraz zbudować ją od nowa, bo przed tym dzisiejszym trupem nie ma już żadnej przyszłości.

6/6

IMDb: 8,0
Filmweb: 7,8


poniedziałek, 24 listopada 2014

Show must go on

Wolny strzelec
reż. Dan Gilroy, USA, 2014
117 min. Monolith Films
Polska premiera: 21.11.2014
Dramat, Thriller



W miniony piątek kalendarz dni zupełnie z dupy i bezsensownych dumnie głosił, iż obchodzimy Światowy Dzień prania ludziom mózgu Telewizji. W związku z tym Telewizja Polska po przeszło dwudziestu latach postanowiła zaprzestać emitowania kultowej Mody na sukces, bo nikt jej już nie ogląda i w ogóle za drogoa "Król TVN" - Kuba Wojewódzki, został zablokowany na fejsie (niestety tylko na 30 dni). Monolith Films również skorzystał z tej jakże wzniosłej okazji i idealnie wstrzelił się z premierą Nightcrawler (Wolny strzelec), który poniekąd (acz w dużym uproszczeniu) odsłania wycinek dzisiejszej telewizyjnej rzeczywistości, manipulacji faktami oraz krwawej walki o słupki.

No właśnie. Telewizja. Jaka ona dziś jest? Patrząc na hity stacji mainstreamowych, na ich ramówki zdominowane przez rozrywkowe programy typu reality show, na poziom ich w ogóle już niekryjących się z brakiem obiektywizmu magazynów informacyjnych, spoglądając także na te półgodzinne bloki reklamowe, oraz na zagubioną gdzieś między rolnikami szukającymi swoich żon a Agatą Młynarską puszczoną zamiast wieczorynki misyjnością telewizji publicznej (czy już opłaciłeś swój abonament?), można dojść do zupełnie niezaskakującej już dziś konkluzji, iż telewizja to zwykłe szambo, pomiot, najniższa forma przekazu emocji i informacji, a przy okazji pralnia rynsztoku i wymiocin. Coraz mniej uczy, informuje, bawi i poszerza horyzonty, a coraz bardziej tłamsi, ogranicza, żenuje, wkurwia, zabrania i zamyka w świecie dla obłąkanych.

Ktoś pewnie powie, że to wcale nie telewizja, ale po prostu czasy się zmieniły. Że to głównie rozwiązłość obyczajowa, także Internet zmienił współczesną telewizję, przez co sama musiała się dopasować do potencjalnego odbiorcy i aby przetrwać, musi sprzedawać mu to, czego sam od niej oczekuje. Zapewne poniekąd jest to prawdziwe. Nie byłoby tej durnowatości na ekranie, gdyby nie otaczało nas tak liczne stado baranów chcących ją tak bezrefleksyjnie połykać. Tyle że np. gdy porównam zawartość kanałów rodzimej ogólnodostępnej telewizji publicznej z jej odpowiednikiem brytyjskim (BBC), albo niemieckim (ARD), no to cóż... posiłkując się słowami pierwszego gospodarza domu w PRL - Stanisława Anioła: "Te pani firanki wyglądają jak gówno w lesie".

Swoją szosą, często oglądam na TVP Historia archiwalne wydania Dziennika TV, te z lat osiemdziesiątych, z czasów dostatku, pokoju, miłości i sprawiedliwości społecznej, które tak jak i dziś komentują wydarzenia polityczne, sportowe i to co w pogodzie, co do aktualnego dnia i miesiąca, tyle, że własnie te 25-30 lat wcześniej. Potem dla kontrastu przełączam sobie na Fakty TVN, albo na Wiadomości i wiecie co? W ogóle nie widzę różnicy. Polityczna i służalcza propaganda, mimo, że opakowana w dużo ładniejsze pudełko, nadal wyraża się tymi samymi formami przekazu, a także w podobny sposób kręci, nęci i manipuluje. Prezenterzy zwracają się do mnie identycznymi zdaniami i słowami. Różni ich tylko to, że ci dzisiejsi czytają z promptera, a nie z kartki. Dostrzegam także podobne schematy zamiatania pod dywan niewygodnych dla aktualnego rządu tematów. Niesamowite i przerażające zarazem.

Szczęśliwi więc ci, którzy jej nie oglądają i w ogóle nie odczuwają takiej potrzeby. Często im zazdroszczę, acz i ja korzystam z niej już tylko okazjonalnie, bardziej jako nośnik do oglądania filmów, wydarzeń sportowych, czasem też podziwiam serwisy informacyjne i publicystyczne, ale to już tak bardziej w ramach naukowych. Zwyczajnie ciekawi mnie jak robi się dziś z logiki dziwkę, a z Kowalskiego idiotę i staram się uczyć omijać te kłusownicze wymyki pozostawione gdzieś między przyciskami na pilocie od telewizora.


Dan Gilroy w Wolnym strzelcu ukazał pewien, acz niestety niewielki wycinek z tego wszystkiego o czym piszę wyżej. Odrobinę programowej manipulacji, szczypta walki o słupki oglądalności i wyższości nagrania kamery nad życiem ludzkim. Trochę tego mało, niemniej warto przyjrzeć się temu z bliska a nawet nieco niżej pochylić. Louis Bloom (Jake Gyllenhaal), to bezczelny i bezrobotny drobny złodziejaszek, który żyje z tego, co nielegalnie przywłaszczy i opchnie paserom. Poszukując swojego miejsca na ziemi staje się nagle świadkiem wypadku samochodowego na drodze, oraz błyskawicznej akcji w wykonaniu przybyłych tuż po nim kamerzystów, którzy nagrywają to, czego sam był przed chwilą naocznym obserwatorem. Momentalnie zasadza się w nim ziarno ciekawości i pożądania. Następnego dnia kupuje kamerę oraz skaner policyjny i rozpoczyna karierę niezależnego kamerzysty, wolnego strzelca, który w pogoni za komunikatami policyjnymi jeździ po nocnym Los Angeles i rejestruje wypadki oraz drobne przestępstwa, po czym sprzedaje je jednemu z prywatnych kanałów tv. Szybko dorabia się większych pieniędzy, kupuje profesjonalną kamerę i sportowego Challengera, zatrudnia też pomocnika. Jego akcje i renoma szybko szybują ku niebiosom spełnienia, a wraz z nim chorobliwa ambicja i nierzadko krwawa konkurencyjność.

Dzięki poznanej w lokalnej telewizji szefowej kanału informacyjnego (Rene Russo - miło ją widzieć), obserwujemy wraz z nim mechanizmy jakie zachodzą w prywatnej stacji, która każdego dnia balansuje na granicy oglądalności. Dobry temat jest tu na wagę złota, a etyka i moralność spychane są na dalszy plan. Spodziewałem się jednak większej skali kurestwa i upadku zasad wszelakich jakie sam osobiście kojarzę z tą branżą, przynajmniej w Polsce. Trochę brakuje mi więc w tym świecie klasycznego odczucia wyścigu szczurów, kariery zrobionej dzięki poobcieranym kolanom oraz jawnej manipulacji faktami. Ale w końcu to tylko Ameryka, słoneczne i leniwe Los Angeles, telewizja lokalna i co za tym idzie, skupienie się na wydarzeniach charakterystycznych dla telewizji śniadaniowej ze stemplem jakości Jarka Kuźniara, czyli raczej kupa, dlatego też to wszystko zostało ukazane nieco bezinwazyjnie, zbyt delikatnie, jakby autor nie chciał, lub też nie potrafił wycisnąć z tego bezsprzecznego samograja jego najlepszych soków. Trochę szkoda, bo potencjał do ośmieszenia światka telewizji był w tym przypadku dość duży. Dotąd rzadko byliśmy w filmie tego świadkami. Na swój sposób jest to nawet trochę zastanawiające.

Reżyser skupił się więc bardziej na głównym bohaterze. Na niejednoznacznie określonym i lekko opętanym szaleństwem facecie, który we wszystkim co robi stara się być najlepszy i najrzetelniejszy, często gubiąc przy tym po drodze elementy ludzkiej przyzwoitości. Nawet nie wiem jak go finalnie sklasyfikować. Czy jest bardziej czarnym charakterem, czy może jednak ma w sobie coś z pozytywnej postaci. Na pewno nie jest normalny, ale w sumie to żadna nowość, dziś niemal każdy, kto ma styczność z telewizją ma w sobie jakiś defekt. Ten chorobliwie ambitny złodziejaszek świetnie odnajduje się w cynicznym świecie mediów, w którym także dużo się kradnie, tyle, że głównie ludzkie emocje, czas i prawdę. Telewizyjny światek okazuje się więc idealnym dla niego środowiskiem w którym może dalej się rozwijać i samorealizować. Jego styl pracy jest charakterystyczny dla początkujących hien i gwiazdek znanych nam z Tańca z gwiazdami, z kolorowych brukowców, czy też z serialów typu Na Wspólnej, które to nagle po kilku odcinkach kopnięte są przez nieśmiertelność, najlepszość i w ogóle uważają się za popularniejszych od jakiegoś tam Gajosa, czy innej Szapołowskiej. Taka to właśnie era ludzi bezczelnych i zupełnie nieutalentowanych zadomowiła się w naszych płaskich odbiornikach i jeszcze nam każą za to płacić.


Louis Bloom w swoim Dodge przypomina mi trochę krzyżówkę Ryana Goslinga z Drive z Christianem Bale'em z American Psycho. Czuć także, iż Gilroy inspirował się bohaterami charakterystycznymi dla kina akcji lat 80-tych: samotnych twardzieli zatraconych w walce o zemstę i sprawiedliwość, oraz poruszających się z gracją swoimi błyszczącymi ślicznotkami. Do idealnego odwzorowania tego klimatu zabrakło mi jednak nieco lepszych zdjęć i muzyki... oraz twardziela.

Podoba mi się natomiast sprowadzenie roli kamery do poziomu broni. Jak się okazuje, ona także może być dziś śmiercionośnym narzędziem do zadawania fizycznego bólu, która zwłaszcza w rękach szaleńca i w dążeniu do zarejestrowania za wszelką cenę gorącego materiału, rykoszetem zabija wszystko i wszystkich wokół. Niebezpieczne narzędzie w rękach niebezpiecznego człowieka to gwarancja sukcesu stacji telewizyjnej, oraz dramat ludzi, często ofiar, bo jak powszechnie wiadomo, w telewizji najlepiej sprzedaje się właśnie ich dramat. Niby nic nowego, ale fajnie zostało to uwypuklone, acz bardziej przy okazji.

No dobrze. Zatem finał. Wolny strzelec wbrew temu co tu i ówdzie piszą, nie jest produkcją idealną, tym bardziej wybitną. Czytałem nawet w tygodniu stwierdzenia, które wręcz domagały się nominacji do Oscara. Zatem poprzeczka zdaje się, została przez krytyków zawieszona dość wysoko. W trakcie seansu szukałem więc ku temu solidnych podstaw i liczyłem, tak jak PKW nasze głosy wszystkie argumenty na obronienie tej tezy. Niestety tak samo jak i szacowna komisja złożona z gangu leśnych dziadów skończyłem z lekkim rozgardiaszem. Nie, to nie jest film na Oscara. Jake Gyllenhaal? Bardzo dobry, solidny, faktycznie, ma w sobie coś z szaleńca, psychopaty, coś co nie pozwala oderwać od niego wzroku. Ale i tu także jest chyba jeszcze za wcześnie na festiwalowe czerwone dywany. Niemniej z pewnością jest na dobrej drodze. Wolny strzelec finalnie jest więc filmem poprawnym, interesującym, którego wypada obejrzeć i który dobrze wygląda w mocnej, jesiennej kinowej ramówce. W szerszym kontekście może on nawet sprowokować do jakichś głębszych rozważań, ale osobiście miałem nadzieję na bitwę rozumów i myśli, a te zrodzone w głowie Gilroya ostatecznie wydały mi się nieco bezbronne. Przy programie Moniki Olejnik czy Tomasza Lisa wypada jak Truskawkowe studio. No nic. Nie ma co dłużej nad tym siedzieć, telewizja nie znosi nudy. Show must go on. Każdego dnia ktoś musi umrzeć na żywo.

4/6

IMDb: 8,2
Filmweb: 7,5


środa, 12 listopada 2014

Blisko, coraz dalej

Image and video hosting by TinyPicInterstellar
reż. Christopher Nolan, USA, GBR, 2014
170 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: 7.11.2014
Sci-Fi



Zacznę od tego, że mam poważny kłopot z Nolanem, a właściwie, to może nawet bardziej z jego dozgonnymi wyznawcami, których, odnoszę wrażenie, są wokół mnie miliony. A ja trochę jak ten pyłek zagubiony we wszechświecie, czuję się nieco samotny i niezrozumiany. Jakby to ładnie napisać, żeby na dzień dobry tych milionów do siebie nie zrazić... a z resztą, pieprzyć to. Napiszę wprost. Otóż, nie jestem fanem Nolana. W ogóle. Nic a nic.

Dla mnie jest to blockbusterowy reżyser jakich są dziesiątki w tej branży. Nie rozumiem jego fenomenu, irracjonalnego przeżywania jego filmów i obrzucania go samymi zacnymi epitetami. Dotychczasowa twórczość Brytyjczyka (rzecz jasna przy dużym współudziale brata) wcale nie jest dla mnie ani wyjątkowa, ani przełomowa, ani tym bardziej wybitna, co mu wielu fanów "zarzuca". Być może mam coś z oczami, a nawet i z głową, co w istocie jest dość prawdopodobne i nigdy się tego nie wypierałem, niemniej Nolan w mym osobistym mniemaniu jest tylko i co najwyżej poprawny. Może i technicznie do bólu precyzyjny, na swój sposób błyskotliwy, ale przy tym jest też zupełnie nijaki i szerzej niezdefiniowany. Nie ma w nim nic autentycznego i wyjątkowego co by już w pierwszych minutach trwania filmu prowokowało do zaświecenia się lampki w głowie z napisem: "O tak, to Nolan, od razu poznałem". Dotąd zawijał banał w ładne i błyszczące pudełko, w którym poza chwilową, jednostajną rozrywką, wysokobudżetowym efekciarstwem i w konsekwencji także niezłą widowiskowością, niczego innego ponadto już nie upychał, a przecież mógłby, gdyby tylko potrafił, a raczej, gdyby chciał, bowiem w Memento to mu się częściowo udało.

Ale oto właśnie nadszedł prawdziwy test na samoobronę swej rzekomej wyjątkowości i cenionej przez ogół filmowej społeczności pozycji. Dość taplania się w bajce o Batmanie, dość tej gimnazjalnej Incepcji, czas na przewietrzenie magazynów z napisem ambitne Sci-Fi, na wyznaczenie nowych norm w jedynej w swoim rodzaju kinowej formie ekspresji, którą ogranicza tylko wyobraźnia autora oraz budżet przewidziany przez producentów. Duże pole do popisu, zwłaszcza dla gościa, który traktuje taśmę filmową tak jak paryscy malarze swoje płótna w nurcie impresjonizmu. Ale to także wielka odpowiedzialność. Niewielu twórców przed nim mogło kroczyć po intergalaktycznym czerwonym dywanie z podniesioną przyłbicą. Czy więc Nolanowi finalnie udało się wdrapać na piedestał kina Sci-Fi?

Ha, nie ma tak lekko. Zacznijmy od początku.

Mniej więcej w ubiegłą środę mój facebookowy ekranowy profil dosłownie zwariował. Co trzecia cudza aktywność dotyczyła piątkowej premiery, lub też czwartkowej prapremiery Interstellar. A to zdjęcie z kinowego fotela, a to fotka z biletem na film, Inter to Stellar tamto. Zupełnie jakbym czegoś zawczasu nie ogarnął, mignęła mi wysoka wygrana w lotka, albo gdyby za oknem szalała śnieżyca stulecia, a ja w krótkich spodenkach i bez zapasów w lodówce siedział w środku i jak gdyby nigdy nic grał na Playstation. Wyjrzałem więc przez dotąd zasłonięte okno, a tam na zewnątrz wszyscy latają jak poparzeni i wykrzykują w kółko: "Najbardziej oczekiwana premiera roku!", "Najlepszy film Sci-Fi w historii!" - Czyście wy ludzie doszczętnie ocipieli? - rzuciłem w końcu osłupiały i retorycznie. Niestety odpowiedzi na tak postawione pytanie nie otrzymałem.

Tej więc postanowiłem poszukać sobie sam. W końcu Sci-Fi to moje oczko w głowie i słabość, jak nieprzemierzając ta do piersi Salmy Hayek. Gatunek, który swoje ekranowe maksimum osiągnął jeszcze na 10 lat przed moim na świat przyjściem i który do dziś nie doczekał się swojego godnego pogromcy. Kilka razy było blisko, fakt, ale ciągle się to jeszcze nikomu nie udało. Tak, tak, należę do osób, które na najwyższym schodku na pudle nadal widzą 2001: Odyseję Kosmiczną Stanleya Kubricka. Jest to na swój sposób wprost nieprawdopodobne i absurdalne w swoim założeniu, że współczesna kinematografia dysponująca przecież tak zaawansowanymi technicznymi środkami przekazu dalej dość wyraźnie przegrywa w starciu z produkcją wskrzeszoną 46 lat wcześniej, w czasach, kiedy komputery miały wydajność dzisiejszych kalkulatorów. Jak mawia gazeta Fakt: „Obciach, wstyd, żenada i nie wracajcie do domu”. Oczywiście można się ze mną w tym miejscu nie zgodzić i wymienić 10 lepszych filmów Sci-Fi w swoim mniemaniu, ale tak szczerze i bez urazy - nie macie racji. Niemniej i ja złapałem smak na Interstellar. Głównie z powodu wspomnianej już słabości do gatunku, a także przez dość skrajne pierwsze recenzje jakie się pojawiły w sieci. Między pospolitym określeniem „zajebisty” a „chujowy” kryje się tak bardzo wiele zderzeń szarych komórek, iż doprawdy nie byłbym sobą, gdybym nie skorzystał z zaproszenia do tak wspaniałej gry, w której można się trochę powyzywać, naobrażać i nazwać jednych bądź drugich idiotami. Wyjątkowo lubię w nią grać.

Postanowiłem na dzień dobry dać nieco więcej szans na powodzenie misji samemu Nolanowi, a przy okazji także zwiększyć swoje na finalny dobry, a już na pewno sprawiedliwy odbiór, w związku z czym postawiłem na warszawski IMAX. Powiem szczerze, chciałem żeby mi facet dokopał, żeby wbił mnie w fotel, zaśmiał się szyderczo i żeby po seansie rzucił w kierunku mojej zmasakrowanej twarzy szorstkie: "A nie mówiłem?". Z przyjemnością dałbym mu się pokonać. Serio. Gra warta była świeczki, bowiem każde zakończenie tej batalii i tak byłoby moją wygraną. Jeśli bym się nie pomylił i Nolan rzeczywiście nie poczyniłby wybitnego Sci-Fi, to pozostałaby mi nieco gorzka, ale jednak satysfakcja, natomiast gdyby Nolanowi ta sztuka się jednak powiodła, wtedy dostałbym podaną na talerzu prawdziwą ucztę dla kinomaniaka. Tak dobrze i tak nieźle. Zatem syn Albionu na zachętę dostał ode mnie najlepszy wygięty ekran w stolicy, z poziomym obrazem o proporcjach 1:44,1 oraz projektor z dwoma obiektywami nadawanymi w systemie DMR (niestety spore rozczarowanie). Masz kolego i zmiażdż mnie. Czekam.


Pierwsza godzina była dość hmm... męcząca. Raz, że musiałem się wpierw przyzwyczaić, a raczej spróbować połknąć tylko jednym ruchem szyi całą szerokość gigantycznego ekranu widzianego z perspektywy trzeciego rzędu (nigdy więcej), a dwa, kiedy już ta trudna umiejętność została przeze mnie nabyta, to niestety z ekranu odbierałem sygnał, który po rozszyfrowaniu głosił powiew nudy i lekkiej tandety, zwłaszcza tej intelektualnej. Z wyjątkowo niskolotnych dialogów korzystają bracia Nolan. Do tego te pola kukurydzy, farma, samotny dom, a w nim niewytłumaczalne anomalie oraz samotny ojciec z dziećmi, hmm… gdzie ja już to widziałem? Wiem! Znaki z Melem Gibsonem. Potem (uwaga, w każdej chwili mogę lekko zboczyć w kierunku spojlera - nie bić) odkrycie tajemnej stacji NASA, rozterki Coopera i naiwna wiara w potęgę niezbadanego kosmosu jak nic przywodziły mi na myśl Kontakt i trochę podobną umysłową szarpaninę Jodie Foster z własnym rozumem (zresztą pastor Matthew McConaughey wtedy też tam był). Zatem dwa mimowolne skojarzenia ze starszymi produkcjami już w pierwszej godzinie filmu. Gdzie więc podziało się te wizjonerstwo, wyznaczanie nowych granic i absolutna wyjątkowość, którą IMDb dziś ocenia aż na 9,1? Na szczęście kiedy Nolan porzuca ten miałki świat ziemskich lęków i burz piaskowych, oraz kiedy opuszcza swoją rakietą ziemską atmosferę film rozpoczyna się dla mnie na nowo.

Misja misją, w końcu musi być jakaś przyczyna, powód i wcześniej napisany scenariusz, tym razem nieco naciągany i nielogiczny, ale ok, niech sobie będzie jak mówią. Bardziej interesowały mnie niuanse stricte techniczne, sposób ich audiowizualnej prezentacji, także psychologiczny kontekst poszukiwania sensu i odpowiedzi na pytania ludzkości przez zawieszoną w odmętach odległego kosmosu jednostkę. Chciałem też, aby to wszystko oparte było na prawidłowościach ze świata nauki i fizyki, choćby odwzorowane w umiarkowanym stopniu i tylko z szacunku oraz dla uwiarygodnienia członu Science w Sci-Fi. Niestety Nolan skupił się głównie na Fiction, dlatego też byliśmy świadkami nieco abstrakcyjnych i nie do końca poważanych w świecie nauki igraszek z materią kosmosu, a przede wszystkim z potęgą Czarnej dziury, której to promieniowanie powstałe na skutek tarcia, jonizacji i silnego przyśpieszenia wchłanianych przez siebie cząsteczek jest tak wszechpotężne, że już samo bezinwazyjne zbliżenie się do granicy horyzontu zdarzeń, jak ma to miejsce w filmie, jest fizycznie niemożliwe, a co dopiero jej przekroczenie skąd nie ma już odwrotu i nawet światło nie ma szans na wydostanie się. Oczywiście Nolan próbuje ratować swoją kulejącą naukowość poziomem niezbadalności zjawiska Czarnej dziury, także brakiem wystarczających danych, a także tym, że historia ta dzieje się w bliżej nieokreślonej przyszłości, w której to być może wiedza ludzkości na temat m.in. mechaniki kwantowej jest o wiele bardziej zaawansowana niż obecnie, a zbudowanie odpowiedniej osłony grawitacyjnej dla obiektu jest już w tamtych czasach możliwe. Ale sądząc po markach i modelach występujących na Ziemi samochodów można wnioskować, że przyszłość ta jest bardzo nieodległa, także tego. Error.

Ale nie mam zamiaru się tego specjalnie czepiać i zarzucać Nolanowi poważnych błędów i braku dbałości o naukowe detale, w końcu Interstellar ma być głównie rozrywką dla milionów, emocjonalnym wulkanem i wykwintną ucztą dla zespołu zmysłów. Niemniej lekki niesmak pozostaje i zaprawdę wielką naiwnością wydaje mi się szukanie przez ludzkość planety do skolonizowania, która zlokalizowana jest tak blisko Czarnej dziury, co też zostało w tej samej historii i tak udowodnione, lecz szalenie łatwo było to przewidzieć zawczasu i to nawet będąc zwykłym farmerem bez szkoły. Ok. Zostawmy naukę. Blisko trzygodzinna wędrówka po kosmosie ma także sporo dziur czysto logicznych. Odnalezienie stacji NASA, stanie się z marszu głównym pilotem Endurance, który z dnia na dzień startuje bez specjalistycznego przeszkolenia i poznania szczegółowych wytycznych, pewne luki w teorii podróżowania w czwartym wymiarze i małe zamieszanie z dylatacją czasu, a także niespójne według mnie zakończenie, które zalatuje niesmaczną patetycznością i łatwą ucieczką przed niechybnym gradobiciem pytań. Trochę tu tego za dużo.

Średnio też według mnie została odwzorowana pustka i odczucie przygniatającej samotności w kosmosie. Tu Grawitacja, która została przeze mnie nieco zjechana, wyznacza niedościgniony dla Interstellar wzór do naśladowania. Brakowało mi więc wymownych pauz, wydłużenia kadrów oraz motywu kosmicznej ciszy, co jest nawet dość zdumiewające biorąc pod uwagę długość trwania filmu. Brakowało mi także epickiej symbiozy obrazu i kapitalnej muzyki Hansa Zimmera, która, muszę się przyznać, zdzieliła mnie obuchem w łeb dopiero w domu dzień po seansie, kiedy to skupiłem się tylko i wyłącznie na niej. O dziwo w filmie niezupełnie ją zauważałem. Odczuwałem jej obecność, to oczywiste, kilka razy mocniej zabiło serducho, w końcu to IMAX, przy tak fantastycznym nagłośnieniu nie dało się jej przegapić, tak samo jak wibrowania z tegoż tytułu kinowych foteli, ale dopiero przesłuchanie całego soundtracku w domowym zaciszu uświadomiło mi jak wielkim potencjałem, bombą emocji i wachlarzem wrażliwości charakteryzuje się to symfoniczne dzieło Zimmera. Uważam, że muzyka wyprzedza film o najmniej dwie długości i ostatecznie ratuje mu skórę przed ostentacyjnym machnięciem ręką.


Czym jest więc dla mnie Interstellar? Jak go sklasyfikować? Na pewno zaśmieję się głośno w twarz każdemu, który uzna go za dzieło wybitne i najlepsze w swoim gatunku. Nie, nie jest nim. Zakpię także z tego, który uzna, że to syf i strata czasu oraz pieniędzy. Tu także spektakularne pudło. O wiele bardziej interesuje mnie za to pytanie, co sam Nolan chciał tym filmem osiągnąć oraz jakby sam sklasyfikował siebie w świecie Sci-Fi. Jeśli pragnął dzieła widowiskowego, opartego na wulkanie emocji i technicznych fajerwerkach, lecz z pominięciem intelektualnej głębi, logiki i naukowych faktów, to byłbym w stanie uznać jego próbę za jak najbardziej skuteczną, a nawet jedną z lepszych w swoim przedziale. Problem w tym, że nie wierzę w tak postawioną definicję, gdyż ewidentnie śmierdzi mi tu dwoma pieczeniami, które Nolan chciał upiec na jednym ogniu. Chciał być jednocześnie widowiskowy i spektakularny, to oczywiste, ale przy tym także mądry i głęboki jak pochwa Jenny Jameson, a to jest już poważny zamach na inteligencję widza.

Gdyby skupił się tylko na widowiskowości, wygrałby chwałę na wieki, a świat go pokochał (i tak już to zrobił). Ale skoro chciał jednocześnie zarzucić lasso na ponadczasowość Kubricka, na głębię Tarkowskiego i na geniusz Ridleya Scotta, no to sorry gościu, ale takiego ciężaru to ty nie jesteś w stanie podnieść. Przynajmniej na razie. Tu trzeba dać coś więcej. Bracia Nolan przypominają mi więc bardziej braci Wachowski. Widowiskowość, efekty, montaż i scenografia - poziom hard. Ale Sci-Fi, zwłaszcza te o korzeniach literackich spod znaku filozofii Lema i wizjonerstwa Dicka potrzebuje nie tylko ekranowego fajerwerku, ale też i psychologicznej głębi, zadawania oraz próbę odpowiedzi na fundamentalne pytania o rolę człowieka w kosmosie oraz o wpływ kosmosu na człowieka tu, na Ziemi. Niedefiniowalny i nadal nam obcy wszechświat oraz futurystyczna przyszłość muszą mieć w sobie coś z romantyzmu. Widać, że Nolan próbował podążyć i w tym kierunku, wysłał ludzi w kosmos, by ci przekonali się o sensie istnienia tu, na najpiękniejszej planecie pod słońcem. Szczerze to doceniam, ale gdy tylko woda zaczęła zakrywać jego kolana szybko zawrócił do bezpiecznego brzegu. Szkoda.

Dlatego też z ostatnich lat bardziej cenię sobie Moon Duncana Jonesa, Melancholię Von Triera, a nawet Drugą ziemię Mike'a Cahilla i Love Williama Eubanka, co tylko dowodzi tego, iż dobre oraz mądre Sci-Fi wcale nie musi dysponować wysokim budżetem, nie musi też być ubrane w spektakularne efekty specjalne oraz trwać trzy godziny. Oczywiście wszystko to jest kwestią osobistych gustów i prywatnych oczekiwań, nie mam specjalnie zamiaru umierać za te konkretne i swoje, ale też wybitnie nie lubię gdy gówno nazywa się kaszką. Tak więc w starciu Nolana z moją wizją kina Sci-Fi pada uczciwy, acz może nawet lekko naciągany remis. Ani nie jest to film wybitny i najlepszy w swoim gatunku, ani też nie jest niewarty uwagi fana naukowej fantastyki. Mimo wszystko ma całkiem sporo do zaoferowania, wszystkim. Grzechem byłoby go przegapić, z góry uznać za przeczytany, zwłaszcza w kinie. Efekciarstwo i kinematograficzna ekspresja stoją tu na bardzo wysokim i przyjemnie muskającym oko kinomana poziomie. Radzę po prostu zostawić w domu wielkie oczekiwania, oraz skupić się na samej istocie czystej, nieskalanej zbyt wielką zawiłością wątków oraz faktów rozrywki. Emocje gwarantowane. Momentami mamy do czynienia z wprost epicką audiowizualną bombą, która działa tu nieco z opóźnionym zapłonem, niemniej pozwólcie, że teraz wrócę znów szorować buty Odysei Kubricka. Wygląda na to, że długo jeszcze będą jej błyszczeć. Interstellar co prawda na chwilę zbliżyło się do ich blasku, by po chwili wpaść w Czarną dziurę i przepaść bez śladu. Kosmos jest brutalny i nie bierze jeńców. Pewnie dlatego tak bardzo go uwielbiam.

4/6

IMDb: 9,1 (LOL!)
Filmweb: 8,3