wtorek, 24 września 2013

Lem w dziewięciu smakach

Kongres
reż. Ali Folman, ISR, POL, FRA, GER, BEL, 2013
122 min. Gutek Film
Polska premiera: 13.09.2013
Sci-Fi, Psychologiczny, Animacja



Dotąd, filmowcy - zwłaszcza z bratnich (ówcześnie) socjalistycznych narodów, aż ośmiokrotnie próbowali przenieść na duży ekran filozofię i literaturę popełnioną przez niebanalny, wielki umysł nieżyjącego już lwowiaka - Stanisława Lema. Niestety czynili to najczęściej z dość opłakanym skutkiem. Jedynie Solaris (1972) w reżyserii Andrieja Tarkowskiego, który finalnie nie spodobał się zarówno wkurzonemu autorowi książki, jak i nawet samemu radzieckiemu reżyserowi, po latach obronił się sam, nawet przed współczesnym hollywoodzkim remake'm w reżyserii Stevena Soderbergha (2002). Sam Lem zadowolony był tylko z jednej ekranizacji, polskiej, w reżyserii Andrzeja Wajdy pt. Przekładaniec (1968), stworzonej na podstawie opowiadania Czy Pan istnieje Mr Jones? Ale to była zaledwie 35-minutowa, stricte telewizyjna produkcja. Jeśli więc chodzi o pełnometrażową fabułę, to niestety nikomu nie udało się zadowolić szalenie wymagającego wizjonera i niekwestionowanego w świecie autorytetu z dziedziny literatury fantastyczno-naukowej. I tak już oczywiście pozostanie. Dziewiątą próbę, pozbawioną rzecz jasna weryfikacji mistrza, poczynił właśnie Ari Folman, twórca rewelacyjnego Walca z Bashirem. Czy Lem, gdyby nadal żył, byłby w końcu zadowolony z dziewiątej ekranizacji kolejnego z jego dzieł?

Myślę, że i tym razem byłby rozczarowany, ale jego fani, kto wie, tym razem chyba staną w rozkroku. Sam Lem znany ze swej bezpośredniości zapewne zwyzywałby izraelskiego reżysera, ale i tym razem miałby ku temu solidne, w pełni uzasadnione podstawy. Ari Folman bowiem, posłużył się jego opowiadaniem z cyklu Dzienników gwiazdowych pt. Kongres futurologiczny (1971), ale zaiste w sposób bardzo luźny i umowny, zamieniając kultowego bohatera z jego gwiezdnego cyklu - Ijona Tichy'ego w... kobietę - Robin Wright.

Jak twierdzi sam autor tegoż pomysłu, potrzebował on uciec od Walca z Bashirem, od samego siebie, od regionu. Poszukiwał drogi ewakuacyjnej, czegoś o 180 stopni odwrotnego. Na męską historię chciał odpowiedzieć opowieścią kobiecą, na historię o wojnie - fantazją. Postawił więc na Lema, na jednego z jego ulubionych twórców fantastyki, którą to pochłaniał za młodu jedna po drugiej. Zainteresował go zwłaszcza wspomniany Kongres futurologiczny do którego powrócił niedawno i po latach dostrzegł w nim zupełnie inne wartości, które przed laty mieniły się zupełnie innymi barwami. W jego obecnych oczach to już nie była tylko i wyłącznie opowieść o psychodelicznych substancjach narkotycznych, które miały za zadanie kontrolować ludzkość, ani też o zagrożeniach powiązanego z tym wszystkim złowieszczego systemu - komunizmu, którego nie oszukujmy się, reżyser ze względu na swoją geograficzną przynależność, nawet nie miał prawa liznąć. Dzisiejszy Folman dostrzegł w tej opowieści przede wszystkim walkę o własną tożsamość, o wolny wybór każdego człowieka, a także spostrzegł w niej masę głębokich filozoficznych pytań, które każdy powinien sobie dziś zadać, a nawet więcej - spróbować na nie odpowiedzieć.

Przy okazji reżyser chciał się też rozprawić z zakłamanym mitem Hollywoodu - przeklętą jego zdaniem Fabryką Snów, oraz podzielił się własnym, mocno krytycznym komentarzem na temat świata nowych technologii, który jego zdaniem podąża zdecydowanie za szybko, w dodatku w złym kierunku. Czy mam mu za złe, że w dużym stopniu porzucił literacki pierwowzór Lema i przerobił go na współczesną rozprawkę z problemami, zdawać by się mogło, dzisiejszego świata? Nie. Nie mam. Tzn. miałem odrobinę wątpliwości i to jeszcze w trakcie seansu, ale dziś, kilka dni po przetrawieniu filmu już mi to nie przeszkadza. Chociażby dlatego, że w porównaniu z niezwykłym proroctwem Lema, oraz jego obawami sprzed ponad pół wieku, dzisiejsze zmagania ludzkości z lękiem przed jutrem ciągle wyrażają się w ten sam sposób. Być może są one dziś tylko nieco inaczej zdefiniowane.


Poprzez własną interpretację pierwowzoru opowiadania, Folman tknął w wizję Lema nieco więcej autentyczności i dopasował ją do obowiązujących realiów. Co prawda tęsknię za Ijonem Tichym i to właśnie jego oczami wolałbym obserwować ludzkość zmierzającą ku swej zagładzie, ale powiedzmy sobie to szczerze już na początku - Robin Wright też daje radę. Co prawda nie przeczytałem wszystkich książek i opowiadań Lema, przebrnąłem dotąd w sumie przez trzy, może pięć, to jednak odnoszę nieodparte wrażenie, iż filozoficznej Lemowszczyzny (że pozwolę sobie tak to nazwać) nie da się w stu procentach skutecznie i wiernie odwzorować na wielkim ekranie. Głębia jego analitycznego umysłu jest zbyt trudna i wielowarstwowa, przez co odbiór jej w dużej mierze zależy przede wszystkim od wrażliwości odbiorcy i jego stopnia otwartości na ciąg zdarzeń, który nawet dziś, przeszło pół wieku później, nadal wydaje się niezbadany i niejasny. Stąd właśnie te dziesiątki, setki interpretacji dzieł Lema. To właśnie w tym tkwi największa wielkość jego geniuszu. Jego wizjonerstwo ciągle mąci nam w głowach i prowokuje do wysiłku w bezkompromisowym dążeniu do prawdy.

Ari Folman podzielił Kongres na dwie części. Niemal tak jak w oryginale, jednak to, od czego zaczął Lem, Folman ukazał nam w odsłonie drugiej, tej animowanej. Tu pragnę się na chwilę zatrzymać. Niestety muszę trochę skrytykować zastosowaną do tego celu technikę, a raczej jej formę. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, iż z punktu widzenia scenograficznego, odtworzenie świata o jakim jest mowa w opowiadaniu, wiązałoby się z gigantycznymi nakładami finansowymi, a na to producenci zwyczajnie nie mieli co liczyć. Kongres, to przede wszystkim kino aktorskie i antyhollywoodzkie, mocno europejskie, pozbawione budżetów charakterystycznych dla wielkoformatowych mainstreamowych tytułów amerykańskich. Dlatego zastosowanie tańszej techniki animacyjnej w celu odzwierciedlenia najbardziej szalonej warstwy wizualnej opowieści wydaje się na wskroś logiczne. Zwłaszcza, że we wcześniejszym swoim obrazie Folman również obcował z animacją i to w sposób iście mistrzowski. I ja to rozumiem, a nawet popieram, tylko cholera jasna, zaprezentowana w Kongresie animacja nie bardzo przypadła mi do gustu, a momentami wręcz irytowała.

Z jednej strony powinna towarzyszyć mi narodowa duma, gdyż animowane sekwencje powstały w polskim Orange Studio Animacji w Bielsku-Białej, z drugiej, kreska, postacie i wszystko co animowane wielokrotnie przywodziło mi na myśl jedną z traum z mojego dzieciństwa - bajkowy serial pt. O dwóch takich co ukradli księżyc z muzyką Lady Pank. Za dzieciaka byłem na tym w kinie i do dziś pamiętam, że postacie w filmie zwyczajnie mnie przerażały. Naprawdę odnajduję w Kongresie wiele pokrewnych analogii i charakterystycznej ręki szkicującej występujące w filmie postacie. Jako, że animację nawet lubię i pasuje mi ona jak najbardziej jako forma do zekranizowania Kongresu futurologicznego, to jednak zdecydowanie bardziej widziałbym zastosowanie w tym miejscu zbliżonego stylu do tego, jaki miał miejsce we wspomnianym wyżej Walcu z Bashirem. Ale cóż. Są to rzecz jasna mocno subiektywne odczucia i innym akurat może przypaść do gustu taka a nie inna ekspresja. Niemniej jednak plusem omawianej formy animacji jest niezaprzeczalny fakt, iż rzeczywiście wygląda ona na niezłą jazdę na kwasie, a nawet kilku. Cel producentów w pewnym więc sensie został spełniony.


Na szczęście w filmie mamy do czynienia również z sekwencjami fabularnymi, z udziałem prawdziwych aktorów. A ci są nie byle jacy. Przede wszystkim Harvey Keitel - absolutny aktorski top, którego od zawsze podziwiam i szczerze lubię to czynić. Również i tym razem, w wersji agenta aktorki Robin Wright, która nie przez przypadek gra tu samą siebie, wykazuje się charakterystyczną dla siebie wysublimowaną estetyką i klasą. Sam udział Wright w roli głównej ma tu znamiona nie tylko istotne z punktu widzenia przekazywanej widzowi treści, ale również ze względu na hmm... analogię do życia prywatnego aktorki z elementami nostalgii. Ponad czterdziestoletnia dziś Wright, której wróżono niegdyś wielką karierę w Hollywood, w szczytowym jej momencie postanowiła poświęcić się przede wszystkim rodzinie, odstawiając na bok swoje aktorskie przeznaczenie. Przez to przeszły jej koło nosa wielkie role i być może również filmowe nagrody. Dziś, mając już swoje lata, zdaje się być zapomniana przez przemysł filmowy, zupełnie tak samo jak jej filmowe alter ego, które znajdując się na podobnym życiowym zakręcie, nagle otrzymuje lukratywną propozycję od studia Miramount (czyżby celowe nawiązanie do Paramount?) na ostateczne zeskanowanie, by w świecie filmu już na zawsze pozostać młodą, piękną i by grać tylko w filmach sztucznie wygenerowanych komputerowo. Jak to tłumaczy Folman - "W moim odczuciu, w Hollywood już prawie nikt nie pisze scenariuszy dla aktorek po czterdziestce". Kult młodości i tęsknoty za nią przyjął dziś niezwykle pokraczną pozę, którą wyraża się przede wszystkim poprzez oszukiwanie nie tyle ludzi, co samych siebie, czy to poprzez ciąg operacji plastycznych, lub po prostu przez nagminne poprawianie komputerowo zdjęć.

Sztucznie wygenerowana w ten sposób aktorka-ideał, która zagra we wszystkim, nawet w porno, i która zawsze będzie miała 35 lat, to już nie tylko ponury żart futurologów i autorów powieści sci-fi, to także w moim, ale jak się okazuje także i w Folmana odczuciu, niebezpiecznie zbliżający się do nas trend ekranowej perfekcyjności, która w imię postępu technologicznego na zawsze odmieni definicję sztuki i rozrywki. Zacznie się niewinnie, od sztucznie wygenerowanych nieżyjących już gwiazd, np. Marylin Monroe w reklamie pończoch, czy Michaela Jacksona w kasie okienka do ZOO. Co ja gadam. Niedawno w reklamie czekolady pojawiła się komputerowa Audrey Hepburn. To już się dzieje. Potem przyjdzie kolei na sobowtóry bliskich nam, nieżyjących osób. W drugiej części Kongresu myśl ta powędrowała nawet dalej, a raczej to Lem pięćdziesiąt lat tamu udał się tak daleko. W świecie kontrolowanej iluzji i fantazji każdy człowiek będzie mógł stać się taką postacią o jakiej usilnie marzy. Będzie mógł uciec do świata równoległego, skrytego w jego własnej wyobraźni, by właśnie tam szukać definicji szczęścia. W filmie aż roi się od sławnych osobistości ze świata filmu, sportu i telewizji z różnych epok. Wyławianie z ekranu znanych mordeczek, chociażby Rona Jeremy'ego (serio serio) dostarcza widzowi całkiem sporej frajdy. Dając ludziom tak ogromne pole możliwości do tworzenia w ich głowach świata idealnego, jednocześnie likwiduje się w nich potrzebę buntu wobec systemowi, przeciw niesprawiedliwości, politykom, złodziejstwu i podwyżkom. A to już wstęp do ostatecznego zniewolenia umysłu.

Zarówno Lem, Orwell (Rok 1984) jak i Huxley (Nowy wspaniały świat) wróżyli przed laty podobną wizję świata zniewolonego i nieświadomego swoich realnych potrzeb. Huxley używał do tego celu somy - narkotyku, który pomagał kontrolować ludzkie umysły i wymazywać z nich wszelkie negatywne symptomy znane ze świata realnego. Orwell podporządkował życie jednostek wszechpotężnej władzy państwa, w którym społeczeństwo zostało podzielone na klasy społeczne. Lem zaś zaadoptował do tego celu ampułki, by za ich pomocą np. dalej szerzyć we wszechświecie komunizm. Dziś zamiast nich mamy póki co jeszcze telewizję, światowe banki i Donalda Tuska partie polityczne, ale jestem pewien, że za lat 50, 100, może więcej, wyprze ich zdalnie sterowana iluzja. Pozostaje tylko pytanie, jak oni nam ją u licha wszczepią do łbów i wmówią, że jest dla nas najlepsza, nawet jeśli twierdzimy inaczej. No ale skoro już raz udało się to np. Hitlerowi...

Tytułem podsumowania. Bardzo udana produkcja, która zamiast dostarczania plebejskiej rozrywki dla mas, daje jej przede wszystkim dużo do myślenia. Acz nie sądzę, żeby wiele osób po nią sięgnęło, a idąc jeszcze dalej - zrozumiało. Niemniej jednak Ari Folman bardzo sprytnie i w umiejętny sposób użył lemowskiej filozofii, by przekazać światu, także aktorom (bo to w pewnym sensie również i o nich opowieść), bardzo uniwersalne oraz łatwo przyswajalne przesłanie z pogranicza snu i fantazji, ale też po to, by postawić nas wszystkich jakby pod ścianą w przeddzień ważnych i nieuniknionych złowieszczych przemian technologiczno-obyczajowych. Wnioski jak zwykle, każdy niech wyciągnie sam.

Kongres to nie tylko polski Lem, nie tylko Bielsko-Biała i dotacje z PISF, ale też polski operator Michał Englert, który tak się zżył z Folmanem na planie filmu, że tylko czekać na kolejne ich wspólne projekty. Cieszy nasz duży, narodowy udział w tym ambitnym, niebanalnym przedsięwzięciu. Mam jednak problem z ostateczną oceną całości. Na pewno długo zapamiętam wspaniałą scenę w której Al (Keitel) wygłasza wspaniały monolog zaadresowany do uwięzionej w kuli i wyraźnie wzruszonej Wright. Na pewno zrobiła na mnie wrażenie piosenka Forever Young, również z wokalnym współudziałem uzdolnionej Robin Wright. Film na szczęście jest też mimo dużego rozjazdu z oryginałem nasiąknięty sporą porcją przyjemnej dla mojej percepcji postrzegania rzeczywistości Lemowszczyzny. I właściwie gdyby tylko użyto do tego celu troszkę innej techniki animacyjnej, uznałbym całość za kompletną. A tak jest „tylko” mocna czwórka. Oczywiście polecam. Ale przede wszystkim tym, którzy lubią podczas oglądania filmów dużo myśleć i analizować treść na różne dostępne im sposoby. Pozostali też powinni odnaleźć w nim coś dla siebie. W końcu jest to przede wszystkim piękna audiowizualnie baśń dla dorosłych, która z pomocą prostego triku przenikania się ze sobą światów realnych i surrealistycznych, pozwala dostrzec liczne i powszechne w literaturze sci-fi antyutopijne schematy. Pytanie tylko... która rzeczywistość jest dla nas atrakcyjniejsza. Obecna, czy ta nieunikniona? Śmiem twierdzić, że żadna. Lepiej już było.

4/6

IMDb: 6,3
Filmweb: 6,9



czwartek, 12 września 2013

Każde pokolenie ma swoje lato

Królowie lata
reż. Jordan Vogt-Roberts, USA, 2013
93 min. Best Film
Polska premiera: 30.08.2013
Komedia



Musimy to w końcu uczynić. Spojrzeć sobie głęboko w oczy, zacisnąć z wściekłości zęby i z bólem serca pogodzić się z nieuniknionym: Lato poszło się jebać. To niezaprzeczalny fakt. A wraz z nim krótkie rękawki, wakacyjne opalenizny, pęd ciepłego powietrza muskającego cię podczas jazdy na rowerze, dekolty roznegliżowanych niewiast (już tęsknię), oraz permanentna jasność o dwudziestej. Powoli zaś zaczynamy wkraczać w strefę mroku. Zanim się obejrzymy, będziemy wychodzić do pracy w nocy i wracać do domów... też w nocy. Ciepłe puchowe kurtki na które nie będziemy już mogli patrzeć w okolicach końca stycznia, usuwanie soli z butów, skrobanie szyb samochodów i wkurwianie się na kierowców autobusów miejskich za nie włączanie ogrzewania, to wszystko będzie nam towarzyszyć każdego dnia, przez prawie pół roku. Codziennie. Pięć długich miesięcy wegetacji, czekania na roztopy oraz klimatyczną normalność. Kurwa. Mdli mnie już od samego pisania. Ale póki co, trwa u nas w najlepsze zakłamywanie ponurej rzeczywistości. Kto może, przebywa jeszcze na last minutach w Grecji, Chorwacji, czy innych Majorkach i zaklina polską, podłą umiarkowaną strefę klimatyczną, a przy tym irytuje swoją opalenizną na fejsbuku wszystkich pozostałych w kraju i stłamszonych jesiennym deszczem.

W kinach natomiast króluje jeszcze lato, a konkretniej to Królowie lata. Szarpnąłem się na ten tytuł, by ku pokrzepieniu ciągle niedostatecznie dogrzanego serducha dać się porwać do lasu, oraz do wakacyjnego królestwa trzech młodych buntowników z wyboru, którzy jak się okazuje, także mają wszystkiego dość i pragną nowego rozdania. Nie powiem, liczyłem na zrozumienie i jedność z dojrzewającymi właśnie samczymi niepokornymi instynktami, na szczyptę nostalgicznej wizji utraconego właśnie lata i beztroskiego dzieciństwa, na uzasadniony bunt młodej jednostki wobec wszystkich i wszystkiego co ją otacza. Chciałem być po seansie zbudowany i naładowany pozytywną, młodzieńczą energią, oraz wykrzyczeć w kierunku ciemnych chmur: „Mam was w dupie sukinsyny – dla mnie zawsze słońce!”. Ale nic z tego. Odczułem raczej lekko zachmurzone rozczarowanie, co prawda z okresowymi przejaśnieniami, ale na bezchmurny słoneczny chill out w ogóle nie było co liczyć.

A miało być tak pięknie. Wywiady miały być... Zwiastuny jakie widziałem, zwłaszcza ten z rytmicznym waleniem kijami w rurę, wspaniały i beztroski plakat, dziesiątki fantastycznych plakatów, różnych ich artystycznych wariacji oraz graficznych majstersztyków, a także zachwyty w Sundance, to wszystko powodowało, że Królowie lata mieli już na starcie wszystkie asy w rękawie. W dodatku i u nas chwalono. „To po prostu musi się udać” – pomyślałem i cierpliwie czekałem. Musi. Musi to na Rusi.

I teraz sam nie wiem. Czy ja już jestem zwyczajnie za stary na to, by wzruszać się młodzieńczą pasją i jej wkurwem, czy może jednak ta dzisiejsza młodzież i jej problemy są mało poważne z punktu widzenia człowieka, który za młodu również do aniołków przecież nie należał i także szukał swojej highway to heaven. W tej opowieści niby nie ma doszczętnie zepsutych i rozkapryszonych dzieciaków jakich po prostu nie znoszę i lałbym pasem po dupie. Żadnego pokolenia laptopów, iphone’ów, płaskich daszków, emo rurek i grzywek. To raczej całkiem normalne dzieciaki wychowywane gdzieś na przedmieściach w leśnej otulinie z dala od przywar i zboczeń wielkich miast. Towarzyszy im klasyczny bunt przeciw tyranii rodzicielskiej (ich zdaniem), dyscyplinie i często bzdurnym ograniczeniom. Z tak postawioną sprawą może się identyfikować niemal każde pokolenie, nawet moich rodziców.

Czyli jednak wychodzi bardziej na to, że mój problem z odbiorem filmu tyczy się prędzej sposobu przekazywania tych wszystkich emocji, których z założenia miało być chyba całkiem sporo, ale ich sposób dystrybucji przypominał mi długimi momentami styl... American Pie. No taki trochę głupiutki po prostu. Ale od razu śpieszę się, by przyznać, iż Jordan Vogt-Roberts (reżyser) starał się bardzo zakamuflować dość powszechne wrażenie płytkości, chociażby poprzez niezłą pracę kamer i przede wszystkim - przez świetne dialogi. Dlatego też czasem ciężko jest się w tym lesie rozmaitości połapać. Bo raz jest to klasyczne kino familijne dla całych rodzin, innym razem durne amerykańskie poczucie humoru dla debili (też dla całych rodzin), by po chwili i znienacka dostać w łeb obuchem zrobionym z jakiejś pochodnej od ambitnego kina. Prawdziwe pomieszanie z poplątaniem. Chyba tylko dla cierpliwych i tolerancyjnych na wszystko co pokazało dotąd światowe kino i przede wszystkim, dla mało wymagających. Wbrew pozorom, wcale nie takie to znów szerokie spectrum odbiorców. Ale może ja się nie znam. Tak, to nawet całkiem prawdopodobne.


Trzech chłopaków, tzn. dwóch: Joe, Patrick, oraz towarzyszący im nie wiedzieć czemu dość zjawiskowy Biaggio, który w zasadzie nie wie kim jest i skąd się wziął, ucieka z domów, bo mają dość rodzicielskiego moralizatorstwa i obowiązku kładzenia się spać o 19:30. No ok, każdy miał czasem takie momenty w tym wieku, że miał ochotę czym prędzej czmychnąć przez okno. Zwłaszcza w okresie wakacyjnym, kiedy woń przygody i nowych doświadczeń aż nie do zniesienia muska po nozdrzach. Chłopaki postanawiają więc wybudować w środku lasu drewniany domek-kryjówkę, by zacząć żyć po swojemu z dala od zasad dorosłego świata, ale blisko marketu. I to także doskonale rozumiem. Kto nigdy nie zbudował domku w lesie, ten przez tunel wspaniałego dzieciństwa się nie przeczołgał. Ja również niegdyś postawiłem przed sobą podobne, wcale nie mniej ambitne zadanie. Z pomocą kumpla zbudowaliśmy w lesie własną kryjówkę, która przypominała wykopany bunkier przykryty bardzo autorską i nadal jeszcze nieopatentowaną przez nikogo konstrukcją daszka, by po kryjomu pić w nim piwo i palić szlugi. Niestety, już po kilku dniach od parapetówy jakiś życzliwy ktoś zniszczył ją doszczętnie. Machnęliśmy więc ręką i tyle było z naszego buntu.

W filmie postawiono nacisk na schematyczność oraz nuty moralizatorskie, które nawet nie próbują udawać zawiłości i zawoalowanego ukrycia w treści, lecz po prostu walą po oczach mało wyszukaną wyrazistością. Tak, żeby widz przypadkiem nie ugrzązł w błocie, czy nie potknął się o wystający konar drzewa. Bunt dzieciaków - bo w ich własnych domach jest im źle. A dlaczego jest im źle? Bo rodzice są nienormalni i wkurzający, a nawet, o zgrozo! Żartują z nich sobie. Skandal. Tematem powinna zainteresować się opieka społeczna, armia psychologów i sąd rodzinny. No ale nasza sympatia od początku skierowana jest na uciekających z domu dzieciaków, dlatego tez ułatwia nam się to zadanie szczypiąc rodziców po kostkach i odwzorowując ich na wkurzających oraz irytujących idiotów. Z tym że ja akurat z ojcem Joe - Frankiem (Nick Offerman) oraz z jego poczuciem humoru, sarkazmem i ironią, bardzo się zaprzyjaźniłem. Osobiście nie uciekałbym z domu, lecz napiłbym się z nim kilka browarów, no ale jego syn widział to zupełnie inaczej. Miał prawo. Z resztą, kto małoletniego zrozumie.

Proste i oczywiste schematy, żadnej skomplikowanej głębi, uciekamy i już. Każdy od razu wie, że wrócą, zawsze wracają, nie odczuwa się wraz z rodzicami niepowetowanej straty, nie próbuje odnaleźć filozoficznej odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego u licha to zrobili?”. Nawet pokazanie rodziców w momencie „emocjonalnego zagubienia”, oraz w trakcie poszukiwania swoich latorośli jest po prostu bardziej śmieszne, aniżeli tragiczne (Tragizm: Zero). Wiem wiem, to jest przecież komedia i ma być po prostu śmiesznie, na cholerę szukać tu dramatycznych naleciałości? Nie wiem, chyba po prostu za dużo oglądam dramatów właśnie i zewsząd oczekuję więcej mądrości, zwłaszcza żyjąc na co dzień pośród głupców, ale tu serio, nawet śmiech jest mało poważny, a wręcz infantylny. Naturalnie koniec końców rodzice się reflektują, odkrywają w sobie jakieś defekty. Łał, eureka, synu, wróciłeś! Kochamy cię i przepraszamy że byliśmy tacy wkurzający. Dzieciaki również, po doświadczeniu przygody życia, która siłą rzeczy zmienia ich punkt widzenia na otaczający świat, czyli te kilka domów na krzyż i szkołę, przepotwarzają się w postacie bardziej dojrzałe, by nie powiedzieć, że emocjonalnie dorosłe, co np. widać po irytującym mnie zaroście Joe'a. Wszystko wydaje się tu być takie proste i oczywiste oraz zupełnie nieskomplikowane. Bardziej serialowe niż fabularne. Albo nie. Opowieść ta w sam raz nadaje się na pięciominutowy teledysk do wakacyjnego hitu z umca umca w głośnikach (Pamiętacie Modjo - Lady?).


Rażą mnie też liczne irracjonalizmy, takie jak ten, w którym trójka naszych buntowników po wyniesieniu raptem kilku desek z jakiejś budowy, w kilka dni stawia z nich potężną, dwupiętrową konstrukcję z wyposażeniem wnętrz niemalże rodem z katalogów Ikea. Ja wiem, że młodzież potrafi być bardzo uzdolniona, zwłaszcza kiedy na czymś jej zależy, ale już widzę jak przez cały ten duży las przeciągnęli tyle sprzętu, wraz ze stołem do airhockeya (po co im on, skoro nie mieli prądu?). Dlatego też każdy kto lubi w trakcie oglądania filmu zadawać i odpowiadać sobie na pytania w stylu „Jak oni to zrobili? Przecież to niemożliwe i w dodatku bez sensu”, musi na czas trwania seansu wyłączyć tą funkcję w swojej mózgownicy. Może dzięki temu pójdzie wam lepiej z konsumpcją.

Aktorstwo i przedstawione nam bardzo różnorodne postacie prezentują się w kratkę. Taka np. para policjantów, albo ten śpiewający chińczyk, oraz rodzice Patricka to dno i wodorosty które wpychają ten film w ramiona świata widzianego oczami fanów wspomnianego American Pie. Na szczęście są z nami także dwie OSOM osoby, które ostatecznie ratują ten film i to tak z potężnym pierdolnięciem. Chodzi rzecz jasna o wspomnianego ojca Joe'a, oraz o rewelacyjnego małego Biaggio (Moises Arias). Ten mały skurczybyk z wybałuszonymi gałami oraz z zajebiście skoordynowanym ruchowo filigranowym ciałem wprost rozłożył mnie na części pierwsze. Każda scena z jego udziałem jest zjawiskowa i z niekłamaną przyjemnością na nią paczałem. Niezwykle charakterystyczna i wyrazista postać, która rzutem na taśmę, ze średniej trójki wyciąga za uszy Królów lata na przyzwoitą, acz słabą czwórkę. Pomagają mu w tym także momentami niezłe zdjęcia i kadry, oraz mimo wszystko, całkiem skutecznie zbudowany wakacyjny, beztroski klimat. Z ogólnego rozczarowania oczywiście się nie wycofuję. Nadal we mnie tkwi i uwiera, ale nie pierwszy i nie ostatni raz na nie natrafiam. Film na jesienną chandrę i zamułę myślę, że jest w sam raz. Best Film wstrzelił się idealnie z datą premiery. Ale pomysł na lato, że tak powiem, mam własny. Ten konkretny średnio do mnie przemówił. Niech jednak będzie, że każde pokolenie ma swoje lato i nie ma co się czepiać bez sensu. O wiele ważniejsze jest teraz to, że kolejne lato nadejdzie dopiero za dziewięć miesięcy. Kurwa. Przecież w tym czasie można zapłodnić i urodzić dziecko!

4/6

IMDb: 7,2
Filmweb: 7,4

niedziela, 8 września 2013

Oczy dziecka

Broken
reż. Rufus Norris, GBR, 2012
90 min. Spectator
Polska premiera: 25.01.2013
Dramat, Społeczny



„Co masz zrobić jutro zrób pojutrze, będziesz miał dwa dni wolnego”. To jedno z moich ulubionych i najczęściej wprowadzanych w życie mott, które poza tym, że fajnie brzmi, niesie ze sobą same upokorzenia i wpierdole. W czasach szkolnych zupełnie nieprzydatne, bo to co zostawiałem na później zwykle kończyło się dzidą w dzienniku. W życiu dorosłym przez moje wrodzone lenistwo i odkładanie wszystkiego na potem, również wiele razy dostało mi się po dupie. Zwłaszcza od płci pięknej oraz systemu szkolnictwa w Polsce. Wiele z niewiast przeszło mi koło nosa, a raczej innej części ciała, bo zwlekanie z podrywem to także był mój popisowy numer. Niestety z publikowaniem na tym blogu (jak słowo daję, jest to mój największy życiowy błąd) od samego początku jego istnienia mam identyczny kłopot. Najzwyczajniej w świecie nie chce mi się pisać.

Tym dziwniejsze jest to wszystko, ponieważ tak po prawdzie, to ja nawet lubię to robić. Stukać niedbale w te czarne jak przyszłość naszych rozkradzionych emerytur klawisze. Gdy już zbiorę się w sobie i nad nimi przysiądę, to potrafię tak ślęczeć nad nimi pół nocy. I gdybym tylko był w tym lepszy (duużo lepszy), dysponował większym samozaparciem (duużo większym) oraz życiowym fartem i szczęściem, to wręcz mógłbym sobie żyć z tego i czynić pisanie za dukaty siedząc przy tym na mazurskim pomoście i popijając zacne alkohole (śpieszmy się je kochać, zanim znów akcyza pójdzie do góry). Wtedy zapewne chciałoby mi się o wiele bardziej i częściej współpracować z klawiaturą, ale cóż, jest jak jest i po każdym obejrzanym filmie nachodzi myśl, jaką zapewne odczuwają w niedzielny wieczór miliardy ludzi na całym świecie: „O kurwa, rano trzeba iść do roboty”. Tyle, że po mojemu brzmi to: "Kurwa, muszę teraz coś o tym filmie napisać".

Nie zliczę ile mi wisi zaległych filmideł, tzn. mógłbym to określić i to nawet dokładnie, ale jak już doskonale wiecie, nie chce mi się. Może jutro. Na pewno jest ich dużo, zatem z góry ajmsorry, że przez najbliższe wpisy będę trochę żonglował przebrzmiałymi już starociami.

Dziś na tapetę wrzucam film, który oczywiście widziałem już bliżej nieokreślony czas temu, tak jak zapewne każdy szanujący się kinofil, ale jako że uważam, iż tytuł ten zasługuje na swoje blogowe 5 minut, to je teraz zwyczajnie ode mnie otrzyma. Zmobilizowało mnie do tego także HBO, które wczoraj, ku mojemu niekłamanemu zdziwieniu wyemitowało ów film u siebie. Cóż za szejm - pomyślałem. Film pojawił się prędzej w telewizji niż na EPO. Mam za karę. Dobrze, że choć w kodowanej.


Broken, bo i nim mowa, to niezwykły debiut zupełnie nieznanego szerszej opinii Rufusa Norrisa (myślę, że wypada to nazwisko sobie teraz zapamiętać). To taka typowa brytyjska szkoła dramatu oraz kina społecznego z odrobiną rozsądnie rozsianej po całej taśmie filmowej szczypty czarnego i nieco szemranego humoru. Słowem - klasycznie, jak na synów Albionu przystało. To także jedno z moich ulubionych podejść do sztuki filmowej i chyba już o tym przy podobnych tytułach wiele razy pisałem, ale nie zaszkodzi uczynić to po raz kolejny. Wymieszanie i pomieszanie ze sobą absurdów codzienności, zła, poczucia niesprawiedliwości i ludzkiego cierpienia, a przy tym tknąć w to wszystko odrobinę optymizmu i radości, także wstrząsnąć, by całość opowiedzieć oraz pokazać w stylu BBC i jego cykli dokumentalnych. Nie ma to tamto. Prawie zawsze wchodzi do łbów wybornie.

Ale do rzeczy. Jak przystało na kino brytyjskie, w Broken chodzi po prostu o ludzi, czy też raczej, o nasze człowieczeństwo. O to jak żyjemy na co dzień, co nas ze sobą łączy, kto z kim, po co i dlaczego, kto kogo lubi, kocha, a kogo nienawidzi. Czego oczekuje od innych, a czego unika, w końcu, o to, co i kto wpływa na nas powodując przy tym różnego rodzaju następstwa, które często okazują się cennym zwrotem akcji w naszych nędznych dotąd żywotach. Mało oryginalne, wiem, ale póki żyjemy oraz żyć będą nasze dzieci, wnuki i prawnuki, karma nasza była, jest i nadal będzie odrysowywana od jakiegoś konkretnego szablonu. A wyspiarze zwyczajnie lubią i jak mało kto potrafią od niego odrysowywać ludzkie historie i przenosić je na duży ekran. Zwykle z dużym powodzeniem, ponieważ opowieści o zupełnie zwyczajnych ludziach, żyjących w zupełnie zwyczajnych miejscach, robiąc na co dzień zupełnie zwyczajne rzeczy, są najbliżej widowni, bowiem ta gapiąc się w lustro, łatwiej identyfikuje się z jego odzwierciedleniem.

Nie inaczej jest i tym razem. Cała plejada naszych głównych postaci jest w sumie zwyczajna. Oczywiście wszystko zależy od przyjętej definicji i znanych nam norm, ale to, że ludzie się schodzą i rozwodzą, rodzą i umierają, tłuką po mordach w szkołach, czy pod własnymi domami, zdradzają i zakochują się w innych, jest zupełnie normalne także i u nas nad Wisłą, Odrą, czy też nad śmierdzącą smrodką. W tej ich zwyczajności jest rzecz jasna wiele barwnego kolorytu, ale to przecież dlatego, że każdy człowiek jest w gruncie rzeczy i na swój sposób ciekawy. Rufus Norris próbuje wszystko co najciekawsze z naszych bohaterów umiejętnie wydobyć i uwypuklić. Co prawda brakuje mu trochę czasu na głębsze ich scharakteryzowanie, ale też dzięki szybkiej i sprawnej realizacji dowiadujemy się o nich wystarczająco dużo, by polubić, zaprzyjaźnić się, lub znienawidzić.


Reżyser oszczędził przy tym głębszych rozkminek publice, ale też wcale to nie oznacza, że film jest lekki, prosty i niewymagający. Może i nie sieje strasznego spustoszenia w mózgownicy, ale przecież nie po to został powołany do życia. Broken od widza wymaga przede wszystkim większej wrażliwości. Głównym motorem napędowym filmu jest rodzina Archiego, w osobie rozwiedzionego ojca (kapitalny i chyba tez dawno przeze mnie niewidziany Tim Roth), jego dwójki dzieci Skunk i Jeda, polskiej studentki/opiekunki/sprzątaczki (jakież to typowe c’nie?) Kasi, oraz jej chłopaka-nauczyciela (Cillian Murphy). Żyją w typowo wyspiarskim stylu, na przedmieściach, w ceglanych, szeregowych domach sąsiadujących ze sobą po okręgu. Siłą rzeczy, przez jeden wspólny podjazd do posesji poznajemy ich sąsiadów wraz z ich światem i problemami, które niczym klocki domino, rzutują wzajemnie na wszystkich. Jedno zdarzenie napędza kolejne, nic nie dzieje się tu bez przyczyny, a ludzkie losy zależne są od podjętych naprędce decyzji, ale też i od przypadku na który wpływ nie mamy żadnego. Ot, życie w pigułce ukazane na przykładzie kilku rodzin sąsiadujących ze sobą.

Gdzieś między pierwszym pocałunkiem Skunk, a wielkim zawodem miłosnym Kasi rodzą się prawdziwe ludzkie dramaty. Giną ludzie, ktoś inny trafia do więzienia, do szpitala psychiatrycznego, czy też ociera się o niepowetowaną stratę i śmierć najbliższych. Niewiele trzeba, aby człowieka złamać i wyrzucić na śmietnik człowieczeństwa, by odechciało mu się żyć i w ogóle wszystkiego. Nie ważne, czy jesteś dorosły, nastoletni, zdrowy na umyśle, czy wręcz przeciwnie - życie jebie cię tak samo. Ale Norris na szczęście pozostawia także świetlistą furtkę, z której wali po oczach optymizm, miłość i normalność o jakiej wszyscy przecież marzymy. Tyle tylko, że zanim ją odnajdziemy w gąszczu zła i ciemności, trzeba się trochę nacierpieć oraz nalatać po różnych zakamarkach ludzkiej zawiłej psychiki, lęków i obaw. Ale po raz kolejny dowiadujemy się, że jednak warto szukać.

Świat widziany oczami jedenastoletniej i bardzo bystrej Skunk momentami trudno wyjaśnić, czasem też trudno za nim nadążyć przez dorosłych, ale to przecież nie powinno nikogo dziwić. Zwłaszcza tych, którzy oglądają telewizję i czytają gazety. Ja, odnoszę wrażenie, że nie nadążam za nim nawet kiedy muszę wyjść na chwilę do osiedlowego sklepu po bułki i piwo, a co dopiero analizując uczynki pieprzonych złodziei z Wiejskiej. W Broken podoba mi się głównie to, że obserwując oczami dziecka najbliższe otoczenie i małą społeczność, w bardzo namacalny sposób ukazana jest jego naiwność, zbytnia ufność do bliźnich, które kończą się niemal tragedią, oraz jego kompletna bezbronność wobec sił przez nich kompletnie nierozumianych. Dziecko (a właściwie to dzieci - jest ich tu więcej) w świecie dorosłych jako symbol ludzkich słabości, ale też tęsknot i pragnień. Pytają, analizują, wyciągają wnioski. Dzieci są najlepszym obserwatorem życia dorosłych. Oczywiście z racji wieku niedoskonali, często powielają błędy swoich rodziców, bo myślą, iż tak trzeba, ale przez to, że dysponują dziecięcą świeżością spojrzenia, nie są obciążone rządzącymi światem dorosłych stereotypami. Dzięki temu mogą zobaczyć i doświadczyć na własnej skórze o wiele więcej niż przeciętny dorosły, a my, z perspektywy kinowego fotela, znów możemy poczuć dawno utraconą woń dziecięcej ciekawości świata.

Fajne, mądre kino, pięknie utkane z codzienności i prozy życia. Bez wzniosłych i sztucznych naleciałości, lukru, pudru, przepychu oraz tabloidowej rzeczywistości, w dodatku przerywane zacną muzyką autorstwa Electric Wave Bureau. Klasa średnia, małe osiedle, kochane, ale tez i nieudane dzieci, przegrani rodzice, niespełnione miłości oraz niezrealizowane marzenia. Niby normalne rodziny jakie sąsiadują z nami przez ściany, lecz każda z nich staje każdego poranka przed ciągle i tym samym wyzwaniem - przeżyć kolejny dzień, w komplecie. Film doceniono zwłaszcza na wyspach. Tęgie głowy uznały go nawet najlepszym brytyjskim filmem roku 2012. I słusznie. Szkoda tylko, że do nas trafił tak późno, ale jako kraj leżący między Niemcami i Rosją, powinniśmy się bardziej cieszyć z tego, że nadal jeszcze przeklinamy po polsku. Jeśli ktoś jeszcze jakimś cudem nie widział, wiadomo - karny kutas.

5/6

IMDb: 7,2
Filmweb: 7,6