czwartek, 29 sierpnia 2013

Urlopowe reminiscencje

Trance
reż. Danny Boyle, GBR, 2013
101 min. Imperial-Cinepix
Polska premiera: 14.06.2013
Dramat, Thriller, Akcja




Wiecie co jest w urlopach najgorsze? Wcale nie to, że się szybko kończą, albo, że boleśnie uświadamiają człowiekowi, iż jest puchem marnym żyjącym w gorszej szerokości geograficznej, a przy tym biedny jak mysz kościelna, bo musi w tym czasie mieszkanie czyjegoś banku malować zamiast siedzieć w płaszczu przeciw deszczowym we Władysławowie, tudzież (w wersji last minute) podziwiać kłęby czarnego dymu w oddali z plaży w Hurghadzie (takie miasto w Egipcie dla mało bystrych). W urlopie najgorsze jest to, że po powrocie z wywczasu człowiek wcale nie czuje się wypoczęty. A przecież powinien. No dobra, podobno są tacy, którzy twierdzą inaczej, ale ich, tak jak polskiej drużyny w Lidze Mistrzów, od dawna nikt nie widział.

Człowiek winien być wypoczęty i basta. Już pierwszego dnia w pracy po powrocie powinien tryskać radością, że tu przychodzi, że czuje się świetnie i jest szczęśliwy, bo przecież zwiedził kawałek świata oraz pobujał w rajskich chmurach podniebienia. A teraz, jak przystało na przeciętnego przedstawiciela klasy średniej (w Polsce prawie nie występuje), zatęsknił za pracą, którą lubi i świetnie się przy niej realizuje, a jeszcze w dodatku wynagradzany jest za nią w sposób uczciwy, a nawet bardziej i więcej, bo też na takie wakacje w Tajlandii zarabia w dwa tygodnie i jeszcze zostaje na weekend za miastem. Tak. Zaiste fajny jest to życzeniowy scenariusz. W Polsce uchodziłby za niezły sci-fi z elementami thrillera, ale niestety to tylko urojenie senne i to takie z tych wiecie, zagranicznych, cywilizowanych znaczy.

Wake up. Żyjemy w POlsce i tutaj  pierwszy dzień w pracy po urlopie (o ile go w ogóle dostaniesz, bo robota się przecież sama nie zrobi) wygląda zgoła odmiennie. Acz w jednym punkcie jest bardzo podobnie. Otóż, również jesteś, a raczej powinieneś być, odrobinę szczęśliwy pierwszego dnia, ale wcale nie dlatego, że tu przychodzisz popracować ku chwale willi Prezesa i wzrostu PKB, lecz dlatego, że jeszcze masz gdzie przyjść, co wcale w okresie pourlopowym nie jest takie znów oczywiste (u mnie w firmie na ten przykład uwielbiają dawać wypowiedzenia tuż przed Wigilią - tez fajnie). Uff, nie wyjebali mnie. Czyli znów mogę tyrać za trzech do godzin wieczornych i przez trzy lata spłacać kredyt za ten pieprzony tydzień spędzony w płonącym Egipcie. Z trójką bachorów i żoną, kosmetyczką na bezrobociu. Kurwa. Nienawidzę tego co oni zrobili z tym krajem. Z nami. Wszystkich.

Jako przedstawiciel niższej klasy średniej (podobno) made in POland, czuję się w pracy po swoim wypoczynie tak jak kondycja mojego pourlopowego portfela - iście fatalnie. Przed nim zresztą też tak się czułem, idzie się przyzwyczaić. O dziwo wcale nie odczuwam satysfakcji i radości po powrocie do rozkopanego miasta w którym rządzi hasło "Objazd", do tych niskopodłogowych autobusów kupionych za grube miliony (nasze!) bez włączonej klimatyzacji latem (zimą działa), także do tej sterty papierów na moim biurku (chyba moje, zwykle nie poznaję po powrocie) i hurtowych pretensji bezpośrednich przełożonych. Podobno, Czubówna w telewizji mówiła, w przyrodzie musi panować równowaga. Nie można przez cały czas odpoczywać i nic nie robić. Po niczym nieskrępowanym relaksie konieczny jest wzmożony wysiłek umysłowy. No tak, tylko dlaczego w naszym kraju nazywa się go zwykle "stresem"?

Tak. Nie da się ukryć. Cierpię na kaca pourlopowego. Kac jak każdy inny, ani bardziej, ani też mniej bolesny. Szczęście w nieszczęściu jest jednak takie, że ten zwykle przemija. Ale nie da się go od tak po prostu wymazać gumką myszką z łepetyny. Trzeba odcierpieć swoje, przejść punkt po punkcie wszystkie przypisane mu katusze, odbębnić i zwyczajnie wytrzeźwieć. No więc to robię. Zderzenie z rzeczywistością, niczym poranny błysk słońca skierowany prosto w zapijaczoną twarz boli i skutecznie uświadamia nam, iż to co było wczoraj, nawet najpiękniejsze chwile uniesienia i jej kolor oczu... zostały właśnie jeden wschód słońca temu, znaczy się za nami. To już nieodwracalne. Koniec, kropka. Heh, brzmi to niemal jak cytat z Schopenhauera.

I żyjemy tak jak te pieprzone lemingi. Od urlopu do urlopu, od długiego weekendu do długiego weekendu. Wyznaczamy sobie ciągle nowe cele, ale tak naprawdę, to są one cały czas takie same. Wypocząć, za wszelką cenę wypocząć. Spierdolić jak najdalej z tego wykopu, zapomnieć, wyłączyć komórkę, a laptop schować do łóżka. Dlatego właśnie ludzie w tym kraju tyle chleją. Nie dlatego, że wóda jest tak dobra. Jak żyję, nie spotkałem jeszcze w swoim życiu pijaka, który by przyznał otwarcie, że mu wódka smakuje. Nie pijemy jej przecież dla przyjemności, tylko właśnie po to i tylko po to, żeby zapomnieć. Żeby nie myśleć i żeby coś się do jasnej cholery w końcu w naszym życiu fajnego zadziało. Cokolwiek. No więc piję i ja.

Minęło już co prawda "parę" dni od mojego powrotu do krwawiącej zewsząd rzeczywistości, a ja nadal nie mogę się przestawić, a raczej ustawić na właściwe tory. W ogóle jak to brzmi? "Właściwe tory". Wykrwawiasz się dla innych w zamian za garść wacików i mamy czelność nazywać to jakąś pochodną od słowa "normalność"? I co mi teraz po tych trzech tygodniach urlopu? Pewnie, że było fajnie, mam nawet zdjęcia i filmy w HD, ale co mi po nich kiedy dusza ma płacze i krwawi? Kurwa. Nie jesteśmy stworzeni ani do pracy, ani nawet do wypoczynku.

Czuję tak tu i teraz, każdą częścią ciała, jak ta woła do mnie i krzyczy, że urlop i owszem, ale dopiero teraz jest mi potrzebny. To co było w minionych tygodniach jest jak wspaniały muzealny eksponat szczelnie zamknięty w lekko zakurzonej szklanej gablotce. Pogapić się niby można, ale dotknąć już nie wolno. Wspomnień, jakichkolwiek, tych mniej fajnych i tych zupełnie epickich, które pozostaną z nami aż do samej bramy św. Piotra, nie da się bezceremonialnie obmacywać brudnymi paluchami. Tzn można, ale chyba nie po to przychodzimy na świat, by w nieskończoność rozpamiętywać minione minuty i sekundy, lecz by je doświadczać tu i teraz, każdego dnia od nowa. Wspomnienia nękają człowieka i terroryzują go psychicznie, wywracają nas na lewą stronę oraz wpychają w ramiona jakimś równoległym i wyimaginowanym światom pobocznym. A te nie pozwalają nam normalnie funkcjonować w świecie teraźniejszym. Zbyt duża dysproporcja. Zwłaszcza w takich momentach jak obecnie. Jakże ja mam teraz w tych Excelach i budżetach się pławić, jak jeszcze wczoraj ręce me zamiast stukania w klawiaturę trzymały radośnie rumpel steru?

Może więc A.Huxley miał rację? "Szczęśliwi ludzi to tacy, którzy nie są świadomi lepszych i większych możliwości, żyją we własnych światach odpowiednio skrojonych do ich predyspozycji". Zatem w takiej np. Korei Północnej musi żyć chyba największy odsetek ludzi szczęśliwych i spełnionych. Nie znają realiów cywilizacji zachodniej, nie mają więc pragnień i marzeń, tzn mają, ale nie są one aż tak szalone jak nasze. I gdy tak zobaczy się kawałek świata w telewizji, czy w internecie, wkurwienie we łbie rośnie. To nadal dla większości z nas jest ciągle i tylko telewizja, tudzież witryny sklepowe oraz papierowy spam w skrzynkach pocztowych. Jak żyć Panie Premierze? Odcinek tysiąckurwastoszesnasty.


O samym filmie dziś mało (sorry Polsko), lub mniej niż zwykle, ale to dlatego, że ów tytuł nie zrobił na mnie większego wrażenia. Właściwie, to posłużyłem się nim tylko po to, żeby móc wylać trochę żółci i żali oraz spróbować zmusić się do powrotu do intelektualnej formy. Chcę znów zacząć tu pisać, no bo kurwa chyba tylko to już mi dziś pozostało. Pisanie o bzdurach jako lek na nie mniej bzdurną teraźniejszość. Na kaca. Na czerń i biel. Właśnie dlatego kocham kino. Bo jest niczym kolorowe kredki dla etiopskiego dziecka. Czymś obcym, nieokiełznanym, zwyczajnie pięknym, bo nie z jego świata.

Trance Danny'ego Boyle'a obejrzałem już parę ładnych tygodni temu i wspominam tu o nim tylko po to, żeby z premedytacją użyć go jako klamrę spajającą ze sobą to co napisałem dotychczas i powyżej, z głównym wątkiem w filmie. Z utratą pamięci i walką o jej odzyskanie. Myślę ja sobie tak teraz obecnie, że chyba też chciałbym tak nagle zapomnieć. O tych wyspach chorwackich, greckich, o wspaniałym żarciu i o niektórych kobietach. Jakaż to nagle orzeźwiająca czystość i przejrzystość zagościłaby w mym świecie. Tak jak w świecie Simona (James McAvoy). Jedno soczyste jebnięcie w łeb i jak ręką odjął. Wszelkie problemy, marzenia i tęsknoty znikają za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Swoją szosą, zajebisty pomysł na biznes. Acz ryzykowny. "Wymażemy ci z pamięci wszystko co piękne, wzniosłe i czcigodne, by nie obciążało za bardzo twych jakże cennych dla nas zwojów mózgowych. Podarujemy ci lekkość, świeżość i normalność". A nie wait... Przecież są już na rynku takie firmy i usługi. Gazeta Wyborcza, TVN, Ruch Palikota. Shit. Znów się spóźniłem.

Nie chcę przedłużać, bo i po co przy chyba ostatnim ciepłym weekendzie w tym roku zaśmiecać sobie umysł moimi raczej wątłej jakości akapitami. Szanuję twórczość Boyle'a. Jego Trainspotting jest filmem-ikoną mojego pokolenia (wy też macie to dziwne odczucie, że to właśnie wasze pokolenie jest ostatnim z fajnych?) i choćby tylko za to ma u mnie dożywotnią neutralność, ale też żaden z jego późniejszych filmów nie dorósł Rentonowi, Spudowi, Sick Boy'owi, Tommowi i Begbie do pięt. Trance również, co oczywiste. Ten, to ma nawet problem ze zderzeniem się ze Slumdogiem. Jest to niby jak zawsze w jego przypadku świetnie zmontowane i nakręcone kino akcji, może trochę faktycznie za bardzo się kupy nie trzymające w treści, momentami wręcz irytujące, ale jednak takie typowo Boyle'owe, znaczy się przyjemne dla oka. Ale nic poza tym. Film idealny do sobotniej ramówki w HBO. Trójkę ratują mu właściwie tylko cycki i bober pięknej Rosario Dawson. O tak. Ona winna być mym lekiem na trudne i aktualne urlopowe reminiscencje. W końcu nie od dziś wiadomo, że okład z młodych piersi jest najznakomitszym osiągnięciem medycyny naturalnej. Zatem, z cyckowym pozdrowieniem. Już mi lepiej!

3/6

IMDb: 7,0
Filmweb: 6,8


sobota, 3 sierpnia 2013

Bodo na koksie

Dziewczyna z szafy
reż. Bodo Kox, POL, 2012
90 min. Kino Świat
Dramat, Komedia



Dziewczyn w kinach było w ostatnich miesiącach całkiem sporo nad Wisłą. A to Dziewczyna w trampkach, a to inna z lilią, była też też taka jedna małpa z tatuażem, w świecie XXX zapewne Dziewczyna z dildo vol. 75, a wczoraj zaś, widziałem na ulicy dziewczynę z arbuzem. Ostatnio, tzn. będzie już kilka tygodni temu, gdzieś w świecie równoległym, znaczy się w internecie, natrafiłem na krzepiące statystyki dotyczących mej Warszawy (Cześć i chwała bohaterom – to jeszcze ad wczoraj). Konkretniej to jej mieszkańców, słoików i więźniów geograficznych. Otóż wynika z nich jasno, że ponoć przypada na mnie, znaczy się na jednego całkiem zdrowego ogiera, coś ponad półtorej niewiasty (o ile dobrze zapamiętałem). Czyli statystycznie będzie dla mnie tak ze dwie pary cycków, ale już tylko jedna pupa. Wystarczy jednak stanąć na pięć minut w jakimś ruchliwym miejscu w centrum miasta, by po krótkiej, acz dość intensywnej obserwacji przypadkowej „męskiej" populacji, uznać z tkwiącą w oczach marnością i szczerym zawodem, iż tych niewiast przypada na jednego MĘŻCZYZNĘ jednak ze dwa razy więcej i to już bez żadnych cięć kobiecych wdzięków na połowy. Wyjątkowo marną dla mnie konkurencję płodzi dzisiejsza moda na spółę z tą zniewieściałą popkulturą. Nie sądziłem że to kiedyś napiszę, ale strach jest mieć dziś syna. Znak czasów.

Z tych płciowych rozważań to nawet zacząłem w szczycie medialnej żenady trochę współczuć brytyjskiej parze książęcej i temu no, jak mu tam, "Rojal bejbi", czy tam innemu Królowi Julianowi. Przy tych wszystkich spazmach, okrzykach i euforii wypełnionej ejakulatem milionów ludzi dało się usłyszeć całkiem poważne komentarze waginosceptycznych środowisk w stylu: „Niech dorośnie i w wieku 13 lat sam zdecyduje jaką będzie miało płeć i przyjmie orientację seksualną w jakiej się to jeszcze trudno definiowalne coś będzie czuło najlepiej”. A że tak powiem, w dupach się dziś ludziom przewraca od tego dobrobytu. Ten na szczęście jest w odwrocie. Zła wiadomość jest jednak taka, że u nas również.

Królewskie bejbi trochę popsuło mi dziewczęcą retorykę od której zacząłem, no ale tak jakoś wyszło. W końcu jestem na wczasach, to i myśli mam rozbiegane. Za jakieś dwanaście godzin będę skąpany w słońcu i popijał idealnie schłodzone (uwaga, lokowanie produktu) Somersby. Wiem, że to nie piwo, ale jak bozię kocham, ani razu go tak jeszcze nie nazwałem. No więc będę z nim w łapie sobie żeglował bajdewindem po naszych pięknych Mazurach i wkurwiał ludzi pracy mmsami. A nie. Będę to robił po pojutrze, znaczy się w poniedziałek rano zacznę swą vendettę.


No ale wróćmy do dziewczyn. W końcu wakacje. Wiem, że o dość starym filmie będę się teraz trochę wymądrzał, a przecież już inne są aktualnie na tapecie (zapewne stąd te wszystkie jęki zawodu), ale po pierwsze, mam to akuratnie w głębokim jak nasza dziura budżetowa poważaniu, a po drugie, film jest na tyle zjawiskowy, że wypada aby miał na moim blogasku swoje miejsce na ziemi. Choćby i dwa miesiące, czy też pół roku po wszystkich którzy zdążyli już o nim w tym czasie zapomnieć. Zasłużył i basta. Zupełnie inną jest jednak kwestią fakt, że widziałem go już przeszło miesiąc temu, ale to, że dopiero teraz z niego się spowiadam jest tylko i wyłącznie winą Rostowskiego, Żydów i Masonów. I będę się tej wersji trzymał nawet stojąc w rzęsistym deszczu i w ludzkim zatorze u bram Św. Piotra.

Z tą Dziewczyną z szafy to w ogóle jakieś przykre nieporozumienie nade mną wisi. Umknął mi bowiem ten tytuł zawczasu, kiedy to w zapowiedziach się prześlizgiwał w branżowych infoskach, na festiwalowych ekranach się wyświetlał oraz w kinowych zwiastunach prężył muskuły. Do tego stopnia mi spieprzył z pola widzenia, że sądziłem nawet jeszcze jakoś koło początku czerwca, że to film nie Polski, a zagramaniczny jakiś, durny w dodatku, około romantyczno-komediowy i w zasadzie to nie chce mi się go oglądać, bo z plakatu waliło stęchlizną (wkleiłem inny, ładniejszy, żeby nie było). Zdecydowanie wielbłąd półrocza, a kto wie, może nawet i całego roku mi z tej omyłki wyjdzie. Ale nie, nie wstydzę się tej wtopy. Ludzką rzeczą jest dziś być nie na bieżąco z kulturą. Zwłaszcza w świecie utkanym z kiczu i tandety. Gdy więc do mej pustej łepetyny dotarła ta jakże zaskakująca wiadomość, iż wcale nie jest to wyrób różowo podobny z importu, a także kiedy rozpoznałem na plakacie warszawski Hotel Marriott i co najważniejsze, zwiastun, no to jeb! Grzmotnęło we mnie niczym te salwy honorowe we wczorajszych uroczystościach na Powązkach. Ja pierdziu... te sterowce nad Warszawą. Coś pięknego!

Bodo Kox, czyli Bartosz Koszała, niekwestionowany królewicz polskiego offu i kina niezależnego rodem z Wrocławia, po latach tułaczki po niskobudżetowym królestwie (acz z sukcesami), wspiął się w końcu na kinematograficzne wyżyny i zadebiutował w poważnym, pełnometrażowym kinie fabularnym. Mówiąc krótko, każdy, kto szedł na ten film w ciemno do kina ryzykował jakieś dwadzieścia kilka złociszy. W dobie odwracania się dobrobytu od naszych domowych budżetów, taka strata musiałaby więc trochę uwierać. Na szczęście to jedna z tych produkcji, która po jednorazowym zainwestowaniu gotówki, lokuje na naszym koncie długoterminową i korzystnie oprocentowaną lokatę, z której to po latach możemy sobie zafundować np. trwałą ondulację lub weekend w SPA. Innymi słowy - Niezwykle pozytywne dzieło. Poza cyklicznym Smarzowskim, nic mnie tak w ostatnich latach w polskim kinie nie zauroczyło.

Opowieść o dziewczynie zamkniętej w szafie oparta jest na pomysłowym, acz banalnie prostym scharakteryzowaniu najważniejszych pięciu, niezwykle barwnych postaci. Druga rzecz, to dobrze dobrane nazwiska aktorskie, które miałyby w ów postacie się ubrać. Mecwaldowski – Trafiony. Różańska – Na początku myślałem, że pomyłka, ale ostatecznie też siadło. Lubos – Toż to był pewniak! Głowacki – Wspaniałe odkrycie, a Sawicka – klasa sama dla siebie. Czyli 5 na 5, znaczy się 100% skuteczności, a to już połowa sukcesu. Drugie pół to sama opowieść i forma jej przedstawienia. Reżyseria, zdjęcia, humor i emocje, dużo emocji. Bodo Kox zamykając pięcioro wybitnych oryginałów (no dobra, czwórkę i dzielnicowego) w jednej klatce typowego warszawskiego bloku z wielkiej płyty, stworzył (a co mi tam, użyję tego słowa) epicką blokersową słodko-gorzką opowieść o świecie ludzi walczących z głupotą, z własnymi niedoskonałościami, chorobą oraz społecznym wyalienowaniem zanurzonym po pas i szyję w wykwintnym czarnym humorze. Dziewczyna z szafy broni się świetnie przed uprzedzeniami oraz licznymi karykaturalnymi przerysowaniami i sama winduje się wysoko ponad polską przeciętność. Niewiele rodzimych tytułów tak potrafi. Średnio, dwa, góra trzy na rok. Zatem sukces drodzy państwo.

W pewnym sensie moja intuicja miała rację podprogowo odrzucając przynależność tego tytułu do panteonu polskich produkcji filmowych. Film ogląda się bowiem jak wyszukane kino zagraniczne na jakimś dobrym festiwalu filmowym. To rzecz jasna nie jest pogromca polskich Box Office'ów, ale to tylko dodaje mu charyzmy i uroku. Bodo Kox mocno zaskakuje i rozpycha się łokciami w kolejce po pieniądze z PISFu. Podał im widoczny jak na dłoni wspaniały argument na tacy i wykrzyknął w twarz niedowiarkom - Umiem kręcić filmy o jakich nawet nie jesteście w stanie pomarzyć. Powiem krótko i dosadnie - Nie spierdol tego chłopie. Nie wiem co ci tam dosypali do zupy, ale jedz jej więcej. Drugie "wow" tyczy się Mecwaldowskiego. Dotąd moja opinia o nim była zupełnie ambiwalentna. Z naciskiem na "dotąd". Klasa. Duży awans na liście moich ulubionych aktorów.

To by chyba było na tyle. Już przecież po północy, a dziewczyny nie miały dotąd jeszcze niczego ciepłego w ustach. Czizes, serio to napisałem? Jakby co, to nie moje. Kiedyś gdzieś usłyszałem i mi tak utkwiło w pamięci. Muszę się jeszcze dopakować i wstać wcześnie rano, więc nie chce mi się sprawdzać błędów. Dlatego prośba do wiernych i przypadkowych czytaczy. Jak ktoś coś zauważy szczypiącego w oczy, niech napisze donos w komentarzach. Po powrocie, obiecuję, poprawię się. Jeszcze tylko na koniec małym sprostowaniem chcę się podzielić. Otóż to nie prawda, że pod pantoflem, tudzież innym żeliwnym ustrojstwem się z tej miłości zaklinowałem, co też kilka osób w uszczypliwy sposób dało mi do zrozumienia. Owszem, trochę się pozmieniało, ale prawda jest taka, że mnie się po prostu tak po ludzku i zwyczajnie... kurewsko nic nie chce. Po urlopie i podładowaniu baterii będzie lepiej. Musi.

5/6

IMDb: 7,2
Filmweb: 7,4