niedziela, 27 stycznia 2013

Oczy, dekolt i to coś

Silver Linings Playbook
reż. David O. Russell, USA, 2012
122 min. Forum Film Poland
Polska premiera: 8.02.2013
Romans, Dramat, Komedia




Osiem nominacji do Oscara. Łał. No powariowali. Tylko Lincoln (12) i Życie Pi (11) dostali ich w tym roku więcej. W sumie też dużo za dużo jak na mój zwichrowany gust, no ale to przecież były festiwalowe pewniaki. W historii nagród rekordzistami są Titanic i Wszystko o Ewie (po 14), a tu raptem ten Silver coś tam Playbook, tak pokracznie przełożony przez Forum Film Poland na język Wojewódzkiego i Grycanek (w sumie żadna nowość), dostaje aż osiem. WTF? Przecież ja nawet nic o tym filmie wcześniej nie słyszałem. Prawie nic. Zapewne to tylko gorzej świadczy o mnie, ale też, orzeszki przeciw bananom, że było nas więcej. David O. Russel ma chyba patent na Akademię, albo też jest w posiadaniu jakichś kwitów w postaci kompromitujących taśm z udziałem członków szacownego gremium, np. sex tejpy. Dwa lata temu udało mu się ich przechytrzyć Fighterem. I to dwukrotnie. Ale wtedy serio mu wyszło, to był dobry film i miał prawo domagać się satysfakcji. Cholera, no to może ten też będzie dobry, a ja tylko tak bez sensu jątrzę i grymaszę?

Nie mniej jednak zaczął się fatalnie. Pierwsze piętnaście minut i miałem go ochotę może nie tyle wyłączyć, co raczej uaktywnić na pilocie przewijanie z podglądem, oraz zakończyć ten proceder dopiero gdzieś przy napisach końcowych. Jakieś takie niechlujne te kadry, zbyt dynamiczne i chaotyczne, do tego ta trzęsąca się kamera, dziwne ujęcia i odpychająca gra irytujących aktorów na dzień dobry. Masa dialogów, dużo słów, mało satysfakcjonującej treści. Nawet ujrzenie po chwili na ekranie Roberta De Niro nie wiele pomogło. Owszem, moja twarz wykrzywiła się w swojej pokracznej formie i spróbowała odnaleźć w bazie danych „minę nr trzy”, uśmiech znaczy się, ale niestety nie bardzo jej to wychodziło. Od pewnego już czasu mam tak z De Niro, że jak go widzę na ekranie, to mnie smuci ten facet bardziej niż cieszy. Bynajmniej to nie przez niego samego. Nadal go wielbię uczuciem nadludzkim. Tu raczej żale swe wylewam pod adresem tych, którzy go w ostatnich latach obsadzają najczęściej w rolach emerytów, dziadków i strapowanych ojców w jakichś durnych komediach romantycznych. A ja przecież tęsknię za De Niro w idealnie skrojonym garniturze lub w skórze, czy też w koszuli całej we krwi, w dodatku z przeszywającym wszystkich swym wyrachowanym wzrokiem i ściskającym w dłoni gnata wycelowanego w czyjś odrażający łeb. Za cholerę nie mogę pogodzić się z tak drastyczną zmianą wizerunku, a raczej z upływającym czasem, albo też z jednym i z drugim jednocześnie.

Nadal więc na taśmie dominowała pustynia Gobi. Kilka zabawnych point od czasu do czasu, ale ciągle ta sama permanentna nieciekawość. Cały czas coś mnie uwierało, z każdą minutą umierało i bezceremonialnie wymiotowało wprost na mnie z ekranu. Już miałem wyłączać, skoczyć na sport i pogodę po Wiadomościach, gdy nagle… nagle na scenie pojawia się ona.

Czujecie tą pauzę? Tą niezręczną ciszę, którą zakłóca jedynie odgłos szczęki dolnej uderzającej niezdarnie o podłogę? Ona. Cała w czerni z tym pysznym pieprzykiem na dekolcie i błękitem oczu bezwstydnie pożerającym moje męskie, do cna zarośnięte zgnilizną seksistowskie geny męskie, które to odpowiadają za rozpaczliwe poszukiwanie w każdej napotkanej kobiecie pierwiastka niedefiniowalności, fascynacji i klasycznego pierdolca na jej punkcie. Świat się zatrzymał, ludzie wstrzymali oddech, a francuskie siły zbrojne przestały bombardować pozycje dżihadystów w północnym Mali. Zakochałem się. Ja pierdolę. Znowu. Trzecia miłość w tym roku, a to przecież jeszcze styczeń pręży się na dopiero co kupionym ściennym kalendarzu wypełnionym aż do grudnia w żaglowe okręty. Dam sobie rękę odrąbać siekierą, że przyszło mi to prędzej, niż Bradley’owi Cooper’owi, jej filmowemu amantowi. Tiffany, co ja gadam, Jennifer Lawrence, dziecko, jak ty wyrosłaś! Pamiętam ją sprzed kilku lat, gdy świat oraz ja sam usłyszeliśmy o niej po raz pierwszy. Zagrała w także nominowanym do Oscara Winter's Bone, w bardzo brudnym filmie, pełnego amerykańskiego syfu, beznadziei, bólu i smutku. Bez mejkapu, bez krzty kobiecości i grama seksapilu, ale oczy, OCZY już wtedy miała nieziemskie. Ale dziś, gdy stoi w tym salonie, przed nami, co ja gadam, przede mną, w tych ciemnych włosach, małej czarnej z dekoltem, oraz w szalonym błękicie zmysłowej obojętności… Ja jebię. Tej nocy nie mogłem zasnąć.


I właśnie wtedy O. Russel wcisnął długo wyczekiwaną przeze mnie pauzę. Naszła mnie nawet myśl, całkiem uprawniona, że film odtąd będzie już tylko lepszy. Że ta magiczna chwila, czyli wkroczenie do filmu Jennifer, czy tam Tiffany, tej stuprocentowej zmysłowej kobiecości w pierwszym planie, że to wszystko uratuje tą opowieść i sprowadzi film na właściwe tory. Osiem Oscarów, ja pierdzielę, ona jest warta ich wszystkich. W pojedynkę. Rozłożyłem się więc wygodniej na kanapie, film właśnie rozpoczął się dla mnie na nowo. Nagle wszystko zaczęło się zazębiać i do siebie pasować. Dwójka naszych głównych bohaterów stała się w tym momencie gwarantem czegoś niezwykłego, nieokrzesanego i niesztampowego, czegoś, czego zawsze z uporem maniaka poszukuję w niebanalnym romansidle.

On, Pat, to niezdiagnozowany dwubiegunowiec z wahaniami nastroju i dziwnymi refleksjami wywołanymi silnym stresem. Pod własnym prysznicem przyłapał małżonkę z innym starszym, oraz brzydszym od niego facetem (co za podły i głupi babsztyl). Prawie go zatłukł na śmierć (też bym tak postąpił) i… za karę trafił na 8 miesięcy ostrej terapii do szpitala, znaczy się po naszemu - do wariatkowa, to przecież Ameryka. Ona zaś, Tiffany, straciła własnego męża w dość kuriozalnym samochodowym wypadku gdy wracali ze sklepu z damską bielizną. Kupiła coś sexy i właśnie mieli to wypróbować w domu. Nie zdążyli. Ze stresu oraz z rozpaczy zaczęła się więc w pracy puszczać, ze wszystkimi jak leci. Facet, dziewczyna, podwładny, przełożony, promocja niczym w Biedronce. Że też mnie się takie promocje w życiu tak rzadko trafiają.

Oboje z marszu i na dzień dobry się znienawidzą, spojrzą na siebie bokiem, ale po chwili połączy ich temat silnych i dobrze im przecież znanych prochów jakimi są faszerowani każdego dnia przez własnych psychoterapeutów. Świra zrozumie najlepiej tylko drugi świr. Stara i mądra to prawda ludowa, wiem, bo sam trzymam się w życiu wyłącznie ze świrami. Co prawda od razu wiadomo, że z tej mąki będzie chleb, romans w sensie, trudny i burzliwy, który najpewniej skończy się happy endem, jednak grunt, że nie towarzyszył temu procederowi pieprzony róż, puder i ta przesłodzona do granic możliwości walentynkowa naleciałość, której brzydzę się zarówno w filmie jak i w życiu prywatnym. Acz u nas w kinach ciężko będzie jej nie dostrzec, bo film będzie miał swoją premierę w okresie walentynkowym właśnie, tak więc drogie panie, szykujcie się na romantyczny seans. Wasi panowie już teraz zapewne szukają po cichu w repertuarze kin czegoś specjalnego na tą okazję. W sumie to nawet polecam facetom tą pozycję. Będziecie sobie mogli przynajmniej na legalu popatrzeć na apetyczny dekolt Lawrence ;)


W tym całym długim i mozolnym docieraniu się naszej parki gołąbków dostrzegałem momentami podobieństwa do takich niebanalnych miłosnych historii jak np. Zakochany bez pamięci, czy Blue Valentine. Czyli dobrze. Pierwsza liga tej kategorii wagowej. Ba, momentami nawet ścisła czołówka. Niestety im głębiej w las, tym gorsze wyniki zespołu Silver coś tam Playbook. Trzeba było przecież zagospodarować jakoś drugi plan, który poza De Niro był po prostu nijaki i nudny. Tak więc kiedy tylko Pat i Tiffany znikali z naszego pola widzenia, robiło się mocno nieciekawie. Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Niestety bardzo krótko cieszyłem się pieprznym i oryginalnie zapowiadającym się romansem. O. Russel mniej więcej w połowie filmu przypomniał sobie, że przecież na rany boskie on walczy o Oscara, więc nie ma tu miejsca na jakieś niszowe taplanie się w błocie. Jak pomyślał tak uczynił. Dorzucił więc tego pieprzonego pudru i lukru o którym zapomniał na początku, doprawił różem i hollywoodzką tandetą, w wyniku czego końcowe fragmenty filmu zrobiły się miałkie i banalne aż do porzygu.

Szkoda. Wielka szkoda. Trochę zmarnowany potencjał i dekolt uwodzicielska zadziorność Lawrence. Film może zdobędzie jakiegoś Oscara, być może nawet i kilka, niech ma, nie jestem człowiekiem zawistnym, ale w moim prywatnym odczuciu, zamiast kapitalnej produkcji która zostaje w pamięci jej wymagających fanów na lata, oraz którą fajnie jest przecież mieć w swoim CV, reżyser połasił się na tanie lukrowe cukierki rozrzucone na czerwonym dywanie. David O. Russel stworzył historię skrojoną co do milimetra pod konkretne gusta Akademii, dlatego już wiem skąd te osiem nominacji. Rzecz jasna szeroko rozumiana publiczność także lubi takie ckliwe opowiastki, oczekuje prostych i szczęśliwych zakończeń, których jest przecież jak na lekarstwo w prawdziwych ziemskich historiach. Też je w sumie lubię, ale niech ścieżka prowadząca do ich finału będzie jak najbardziej wyboista. Jak w życiu. W tym przypadku, najpierw rozsypano gwoździe i usypano spowalniające garby, by w dalszej kolejności zalać to wszystko równym asfaltem i do mety dojechać już wygodną trzypasmową autostradą. Bez fotoradarów Rostowskiego rzecz jasna. To jednak trochę nie mój świat, nie moja droga. Zdecydowanie bardziej cenię sobie wyboistość, wystające studzienki oraz śmiertelne wypadki. Z mojego punktu widzenia film zasługuje maksymalnie na tróję z plusem, ale jako, że jestem facetem wybitnie kochliwym (nikt nie jest doskonały), to przez tą moją nową miłość wyciągnę go za uszy na przyzwoitą czwórkę z minusem. Za oczy, za dekolt i za to coś, co mimo bogatego bagażu doświadczeń życiowych, oraz tej wiecznie bolącej mnie szyi bezustannie łapie mnie gdzieś na ulicy znienacka, kopie po twarzy i nawiedza przed snem. Bądź przeklęta Jennifer. Wstydu nie masz tak pastwić się nad mężczyznami.

4/6

IMDb: 8,1
Filmweb: 7,4



wtorek, 22 stycznia 2013

Harcerz zawsze radzi sobie Sam

Moonrise Kingdom
reż. Wes Anderson, USA, 2012
94 min. Kino Świat
Polska premiera: 30.11.2012
Dramat, Komedia, Familijny




Do dziś. Wróć. Do wczoraj, moim ulubionym filmem o harcerzach były Czarne stopy. Koniec lat 80-tych to był całkiem piękny czas, gdyż sam wtedy romansowałem z pewnym hufcem, a wcześniej jeszcze z zuchami, tak więc dobrze mi się kojarzy. Niestety wielkiej kariery w harcerstwie nie zrobiłem, bo na przeszkodzie stanął mi powiew mody znad Sekwany wyrażany wtedy w rytmach disco od Fancy’ego (Flames of Love, czy jakoś tak). Mowa o Centralnej Składnicy Harcerskiej w Warszawie, w której to (dacie wiarę?) mieli czelność nie posiadać na stanie mundurka na moją wątłą, dość kościstą wówczas prezencję, a mój pierwszy w życiu obóz harcerski zbliżał się wielkimi krokami. Takie to czasy były wstrętne, że jak coś nie leżało na półce, to brało się co innego, bo zaraz i tego by zabrakło. Tak więc moja mama idąc tym tokiem socjalistycznego myślenia, zakupiła dla mnie inny kompletny mundurek, tyle że o dobre dwa numery za duży. No bo przecież jeszcze urosnę. Pewnie, że tak, ale obóz był już za tydzień. Mógłbym nie zdążyć przytyrać w barach, nawet będąc na mamusinym wikcie. I miałem rację. W tym obszernym uniformie wyglądałem tak pokracznie, że aż wstydziłem się stanąć przed lustrem, a co dopiero wyjść w nim do ludzi. Strzeliłem więc focha, na obóz nie pojechałem (oficjalna wersja - chory), kariery w harcerstwie więc nie było, tak samo jak nie zostałem piłkarzem (dwa największe zawody mojego młodocianego żywota). Potem zacząłem pić, przeklinać i gapić się na cycki, ale sentyment do harcerstwa pozostał.

Zwłaszcza dziś, gdy widzę młodzież ze skrzywieniem dwóch kręgosłupów (moralnego i tego z układu kostnego), którzy muszą zmagać się z komiczną nieumiejętnością schylania się po patyk w lesie na byle ognisko. Wtedy aż żal dupę ściska, że taki oto jegomość nie przeszedł za dzieciaka prawdziwej szkoły życia. Potem miałby tylko łatwiej w dorosłym życiu. Serio. Harcerstwo zawsze uczyło analitycznego myślenia, samodzielności, ale też i pracy w zespole, cwaniactwa oraz szacunku do kraju, jego historii i munduru żołnierza. Dziś pewnie też, choć pewnie już mniej, albo też inaczej. Wydaje mi się jednak, że aktualne pokolenie dzieciaków woli posiadać w swoim dorobku odznaki co najwyżej za przejście Tomb Raidera w godzinę, czy tam jakiejś innej gry, sorry, z dziesięć lat temu wypadłem już trochę z obiegu. Tyle, że wtedy też graliśmy na kompach. Godzinami napieprzało się w River Raid na Atari, a jednak jak była wycieczka z zastępem do lasu i gra w podchody, to każdy z nas wyczekiwał już tylko poranka. No ale czasy się zmieniają, dzieciaki mają inne priorytety. Ajfony, Ajpady, czy inne tam Quady. Zamiast obciachowego mundurka lepiej na ośce pokazać się w nowych Air Maxach. Harcerzyk kojarzy się z dziś pewnie z typowym lamusem i kujonkiem w okularkach. Taki lajf, cwaniaków z osiedla też trzeba zrozumieć. Kto zabrania im palić fajki i przeprowadza starszych przez ulicę, ten wróg. Wszyscy to wiedzą.

Jednak w niezwykle barwnym świecie Wesa Andersona "harcerz" brzmi dumnie. Tzn. skaut, ale pal licho nazewnictwo. Co to w ogóle za film ten Moonrise Kingdom? Weź no go człowieku jeden z drugim opisz w jakiś rozsądny sposób. No nie da się. To już z Holy Motors miałem mniejszy problem, mimo, że to abstrakcja tak wielka, jak mój wspomniany już przyduży mundurek harcerski. Co prawda na nowy film Andersona nie czekałem z jakimiś wielkimi wypiekami na twarzy, co zresztą widać po tym, że biorę się na niego już dobrych kilka miesięcy po premierze, to jednak ciekawość nie przeczę, była spora. Wszystko przez The Royal Tenenbaums sprzed circa 12 lat. To było moje pierwsze i jak dotąd jedyne zderzenie się z definicją kina made by Anderson. Pierwsze skojarzenie: Mix braci Coen z Kubrickiem. Z jednej strony irracjonalne, pełne abstrakcji kino oparte na błyskotliwym scenariuszu, z tekstami pełnymi zabawnych point i gagów, ale jednocześnie wystarczająco poważne i mądre by się nim rajcować na poważnych festiwalach. Z drugiej zaś strony, ta od razu rzucająca się w oczy dbałość o zachowanie symetrii i ładu, a także ta charakterystyczna pedantyczność w każdym głęboko przemyślanym kadrze, to wszystko na myśl przywodziło mi samego mistrza Kubricka. Tak właśnie zapamiętałem Wesa Andersona lata świetlne temu. A potem o nim zapomniałem.


Teraz, dzień po zderzeniu się z nim po raz drugi, moje dawne skojarzenia dość żwawo wygramoliły się spod ziemi, po czym ugruntowały i okopały swoje dawne pozycje. Z nowości, dołączył do nich kolor. Dużo oczojebnego, żywego i wyrazistego koloru. Reszta w zasadzie pozostała bez większych zmian, ale to akurat komplement. Właśnie. Kolor. Jest głównym i cichym bohaterem tej niezwykłej produkcji. Razem z pracą kamer tworzy prawdziwą orkiestrę filmowych achów i ochów, podobną do tej autorstwa Alexandre'a Desplat'a, właściciela muzyki w filmie, który z pomocą własnej batuty tworzy pewnego rodzaju klamrę, którą scala wszystkie te oryginalności oraz wizualne słodkości w piękną, soczystą całość. Aż chce się ją gryźć.

Film zrealizowany w tak oryginalny, nie dający się pomylić z niczym oraz nikim innym sposób mógłby być w zasadzie o czymś zupełnie nieinteresującym, np. o życiu kota państwa Gucwińskich. A i tak, dzięki ekspresji bijącej z taśmy filmowej, byłby, kto wie, być może nawet arcydziełem. Osobiście jestem wielkim miłośnikiem pedantyczności w warstwie technicznej i wszelkiego perfekcjonizmu w formie kształtowania się obrazu i w ogóle pracy kamery. Jeśli się tak nad tym głębiej zastanowić, to można nawet zaryzykować tezę, iż jest to obsesja. Tak właśnie, w dodatku chorobliwa. Gdy oglądam film, jakikolwiek, nawet do cna perfekcyjny, często przyłapuję własne niepoprawne myśli nad tym, że daną scenę krytykują w mym łbie i to bez pytania mnie o zgodę, bo np. dane ujęcie kamer jest według nich czerstwe i wmawiają mi, że zrobiłbym to lepiej. Pewnie mają rację. Ale też nie wstydzę się tego. W posiadaniu mam znacznie gorsze obsesje. Dlatego też Wes Anderson może robić sobie filmy i o kocie Gucwińskich, nawet o jego bobkach w kuwecie, a i tak z wielką przyjemnością sięgnę po każdy jego następny projekt. Właściwie, to mam teraz smaka na jego poprzednie, te przegapione. Tak, zdecydowanie. Powinienem wpierw uderzyć w odwrotnym kierunku.

Ta cała historia o harcerzykach, czy tam skautach, o tych młodocianych uciekinierach: Nielubianego w swoim obozie sieroty Sama i zbuntowanej nastolatki Suzy, oraz o lekko komicznej pogoni całej reszty za dwójką lovelasów jest w sumie właśnie takim kotem Gucwińskich. Niby nic ciekawego. Powiem więcej - banał. Jestem pewien, że gdyby taką historię nakręcił jakikolwiek inny hollywoodzki reżyser, zapewne skończyłoby się na spektakularnej wtopie i lizaniu ran przed producentów. Tyle, że Anderson może sobie na taki banał pozwolić. Jego nazwisko już mu na to pozwala. Właściwie to nawet nie wiele trzeba, by mało interesujący z początku pomysł na scenariusz przekuć w końcowy sukces. Wystarczyło nakręcić tego kota zupełnie po swojemu i z własnej pokracznej perspektywy, mając głęboko w poważaniu ogólnie przyjęte w kinie konwenanse, oraz obsadzić w rolach niezwykle jaskrawych bohaterów, aktorów z głośnymi, pierwszoligowymi nazwiskami.


Niby logiczne, ale kto o zdrowych zmysłach kazałby Edwardowi Nortonowi, albo Harvey'owi Keitelowi (Chryste, jak beznadziejnie brzmią ich nazwiska w tej odmianie) wskakiwać w pokraczne, krótkie szorty skauta? Przecież już nawet ja stojąc wtedy przed lustrem w tym o dwa numery za dużym mundurku harcerza wyglądałem lepiej od nich obu. Albo Bruce Willis w niezdarnym policyjnym uniformie w okularkach. Starego znajomego Andersona, Billa Murray'a akurat to nie dotyczy. On z taką samą gracją może zagrać nawet toster i gruszki na sośnie. Choć przykro mi się trochę robi widząc go jak szybko się biedak starzeje. A jeszcze jest przecież cała fioletowa pani Opieka Społeczna, znaczy się Tilda Swinton, oraz jak zwykle wspaniała Frances McDormand. Od samego czytania tych nazwisk uginają się kolana, a mimo to i tak nie grają one pierwszych skrzypiec. Te wręczono do rąk małolatom i dzieciakom, w ogromnej większości będących pierwszy raz na dużym ekranie. No więc grają. I to jeszcze jak. Słowem, cała produkcja stoi na głowie. Ale właśnie dzięki temu zabiegowi z Moonrise Kingdom wyszedł gigantyczny oryginał.

Nawet nie wiem dokładnie jak miałbym go teraz sklasyfikować. Niby bajka, ale chyba jakby bardziej dla dorosłych, acz to opowieść uniwersalna. Trochę humoru, śmiechu i nieinwazyjnej abstrakcji, w sam raz na niedzielny rosół z rodzinką. Ale jest tu też także sporo specjalnie nieskrywanej mądrości, takiej no wiecie, dla starszych. Mały Sam i Suzy, to w pewnym sensie odzwierciedlenie dusz nas samych, dorosłych, ciągle posiadających w sobie jakiś niedefiniowalny pierwiastek dziecka, które szuka dla siebie najlepszej piaskownicy. To także taka mała wędrówka po starych tęsknotach, tych szczeniackich, nadal gdzieś w nas tkwiących i ciągle nam doskwierających. Być może jest tu coś jeszcze, coś mądrego na co nie zwróciłem uwagi, ale też przyznam, iż nie szukałem zbyt dokładnie. Od samego początku byłem zahipnotyzowany warstwą techniczną, symetrią, kolorem oraz muzyką. Reszta była dla mnie mniej ważna.

Szalony to film, niezwykle oryginalny, godny nie tyle naszej uwagi, co i spektakularnego wyróżnienia. Myślę, że do trzech nominacji razy sztuka Panie Anderson. Tym razem może Ci się wreszcie uda zgarnąć tą najcenniejszą w świecie filmowym statuetkę, całą ze złotego kruszcu. Nie powiodło się w roku 2002, 2010, no to cholera wie, może jednak teraz. Wes Anderson dostał w tym roku tylko jedną nominację do Oscara, w dodatku mało prestiżową, no ale niech ją cholera jasna wygra, bo się obrazi i zwinie zabawki. Na moje oko zasłużył. Tak więc cóż. Czas na kończącą całość puentę. Bardzo mi przykro Czarne stopy. Niestety nie jesteście już moim ulubionym filmem o harcerzach, ale i tak chwała na wieki wam za to, że przez tyle lat utrzymywaliście się na szacownym piedestale. Szacuneczek, czy tam czuwaj. W Polsce nadal jesteście numero uno, ale świat właśnie was wyprzedził.

5/6

IMDb: 7,9
FIlmweb: 7,6


piątek, 18 stycznia 2013

Tarantino i włoszczyzna

Django Unchained
reż. Quentin Tarantino, USA, 2012
165 min. United International Pictures
Polska premiera: 18.01.2013
Western, Akcja, Komedia



Nowy Tarantino w kinach - wiedz, że coś się dzieje. Krótko mówiąc, w okolicach premiery zawsze jest wesoło w sieci. Ta roi się wtedy zarówno od spazmów, achów i nadmiaru ejakulatu, ale też i od hejtów, drwin oraz wyszukanej ironii. Od pewnego czasu, mniej więcej od Kill Billa, mocno zradykalizowały się dwa obozy: Miłośników oraz zdeklarowanych wrogów talentu QT. Tych pierwszych jest rzecz jasna więcej. Od razu zaznaczę na wstępie, tak dla jasności w ogólnym odbiorze, że zdecydowanie bliżej jest mi do tej pierwszej grupy, ale też, nadgarstki jakoś specjalnie mnie nie pobolewają za każdym razem, gdy do kin wchodzi nowa produkcja Monsieur Tarantino.

Nie będę jednak ukrywał, że lubię tego skurczybyka. Dostarcza mi plebejskich i zupełnie przyziemnych wzruszeń oraz ascetycznej, niczym nie skrępowanej przyjemności. Bawi się facet konwencjami kina niczym york mojej siostry swym pluszowym odpowiednikiem. Z lekkością, gracją i za każdym razem, z tą samą werwą oraz zapałem. Widać i czuć, że rajcuje go cały proces produkcji filmu, a my, lud prosty, lubimy patrzeć na finalny płód zrodzony z jego nieposkromionej wyobraźni. "No ale ta krew! Te hektolitry przelewającej się na ekranie brutalności!" - krzykną wrogowie QT. No jest, są, i co z tego? Zgoda, jest jej przeważnie więcej niż w przeciętnych horrorach klasy B, C i Z razem wziętych, ale też, czy jest jej mniej niż w Faktach i Wiadomościach? Poza tym nie jest prawdziwa. Nikt przecież nie ginie, a każda ekranowa śmierć tryska krwią niedorzeczności pełnej rasowych podtekstów i zawoalowanego humoru. Oczywiście są gusta i guściki, poczucie humoru i zażenowania, ja jednak w wojenkę fanów i anty fanów się nie włączam. Naturalnie swoje zdanie posiadam, ale czasy są niepewne, więc na wszelki wypadek się z nim nie zgadzam.

Django Unchained to kolejna nisza na prywatnej liście „need to do”, którą to Tarantino koniecznie chciał zagospodarować. Był już kryminał, kino gangsterskie, akcja-sensacja, pastisz kina azjatyckiego, grindhouse’y i slashery klasy B, kino wojenne/historyczne, teraz czas na western. Do kompletu brakuje mu już chyba tylko jakiegoś sci-fi, może coś z Bollywood, no i obowiązkowo pornosa, acz jak sam twierdzi, to ostatnie go nie kręci. Pracował kiedyś w kinie dla dorosłych, to wie. Szkoda.

Tak więc western. Oczywiście fani facetów w kapeluszach i amerykańskich rozległych prerii westchną z przekąsem: „taaa… western” i będą mieli racje. Już nawet gdzieś w matriksie przeczytałem, to było jakieś stęknięcie pewnego recenzora, który stwierdził, iż DU jest kiepski, gdyż żaden tam z niego western. Ot, zwykła podróba, a przecież jak wół napisane w gatunkowym przypisie, że miał być. No, argument taki, jak co najmniej to niedawne jęknięcie do mikrofonu naszego miłościwie nam panującego premiera, który to z rozbrajającą szczerością oświadczył, iż milion fotoradarów stawia wcale nie po to, żeby ratować swój krwawiący (naszą krwią) budżet, tylko po to, żeby egzekwować prawo i ograniczyć śmiertelność na drogach. Yhy. Jasne. Tylko dla naszego dobra kradną nasze pieniądze. Western więc z Django jest taki sam jak te fotoradary Tuska właśnie. Pełny niedorzeczności w formie i w treści. Tarantino cały swój dobrze już nam przecież znany świat, wytrenowany latami styl i warsztat, oraz ulubionych aktorów ubrał w ciuchy z czasów wojny secesyjnej i dopasował do nich adekwatną, kowbojską scenerię. Ot, cała operacja, przy której Argo się chowa. A jak ktoś chce prawdziwy western, to niech dzwoni po Eastwooda.

Nie mniej jednak, można z przymrużeniem oka tak go traktować. Django to nawet bardzo wdzięczny i zasłużony dla klasyki gatunku przydomek. Został powołany do ekranowego życia już w roku 1966 przez samego Sergio Corbucciego, weterana kowbojskich, włoskich spaghetti. Nie wiem kiedy Tarantinowi strzelił do łba pomysł na reaktywację tegoż kultu (przez ciche D), ale zakładam, że mogło to być np. w roku 2007, kiedy to zagrał gościnnie jako aktor w... japońskim westernie (pierwszym w historii) o jakże uroczym tytule: Sukiyaki Western Django. Straszny gniot tak na marginesie. Osobiście nigdy nie przepadałem za westernami, nawet w czasach wczesnego dzieciństwa, gdzie co drugi z nas przebierał się w szkole za szeryfa i nosił jakiś strzelający plastik w zawieszonej na harcerskim pasku kaburze. A to przecież od pokoleń i od samego początku istnienia kinematografu prawdziwe męskie kino, jedno z najbardziej naszych, samczych, przez nas robionych i dla naszej prymitywnej satysfakcji (zna ktoś jakąś babeczkę, która jarałaby się westernami?). Obok pornosów rzecz jasna. Ale dla Tarantino z wielką przyjemnością zrobiłem wyjątek. W końcu jeszcze na długo przed pierwszym klapsem na planie i tak było już pewne, że znajdziemy u niego wszystko, tylko nie sztywne gatunkowe nawiasy.


No bo to taka typowa tarantinowszczyzna. Czegokolwiek by ten nieuk bez szkoły nie nakręcił, to i tak każdą jego zachciankę przyjmuję z lekkością oraz bananem na twarzy. Idę do kina i wiem co za chwilę zobaczę na ekranie. Z innymi wielkimi twórcami, tymi nieżyjącymi już dawno i tymi jeszcze utrzymującymi się jakoś uporczywie na życiodajnej powierzchni, przeważnie zawsze mam jakiś problem. W sensie, że towarzyszy im jakiś dreszczyk niepewności. Nigdy nie wiem, czego mogę się po nich spodziewać, często bywam zaskakiwany. To zaiste, zajebiste uczucie, ale czasem widzowi przydałaby się w kinie stagnacja. Takie, wiecie, coś jak inwestowanie swoich pieniędzy w bardzo pewny i dochodowy interes. Płacisz i wygrywasz. Zawsze. Tego nikt ci na tym świecie nie zagwarantuje, żaden automat do gier, czy choćby jeden bukmacher, a tu nagle ciach. Bóg dał nam Tarantino. Pewność wygranej 100%. Stagnacja przez duże kurewskie S. Każdy jego film jest z pozoru inny i z różnych powodów powoływany do życia, ale ja już od tego, niech będzie, że 1992 roku, widzę ciągle ten sam, jeden, niepowtarzalny styl, który od lat jest powielany, przelewany ze szklanki do szklanki, modyfikowany, dopieszczany i dla zmyłki czasem przeinaczany. Tarantino jest szalenie konsekwentny w tym co robi i nawet jeśli, tak jak za czasów jego młodzieńczej pracy w wypożyczalni video, gdy przerzucał setkami przeróżnych kaset, od filmów klasy A po Z, robił to zawsze tymi samymi ręcami. Taka tam metafora, miałka, ale na nic innego nie miałem natchnienia. Zwłaszcza teraz, chwilę po zwycięstwie naszych szczypiornistów nad Serbami (autentycznie kiedyś przez nich zejdę z tego świata...).

Co więc otrzymujemy tym razem? Na dzień dobry mamy do czynienia z tą samą niepowtarzalną czcionką napisów początkowych. Jakiś nawiedzony grafolog wykrzyknie, że bluźnię, bo przecież różni się ona od siebie w każdym filmie. Zgadza się. Ale ja mam gdzieś te różnice w zawijasach i ich ogólną charakterystykę. Napisy w filmach Tarantino są jedyne w swoim rodzaju. Widzę je na ekranie i od razu wiem, że to On. Po prostu i basta. Do tego muzyka. Kicz i tandeta w pierwszym odsłuchu. Noł nejmy wokalne, jakieś ethno, rock, folk i regionalne wygibasy wygrzebane z podrzędnych lokalów, nieprzesłuchanych kaset demo i podmiejskich garażów. Nie mniej jednak zawsze wpada w ucho i zostaje już wewnątrz na wieki. Nie wiem jak ten bydlak to robi, ale prawie każdy OST do jego filmu jest wprost przepyszny. W DU rzecz jasna jest nie inaczej. Trochę klasyki spod szyldu Ennio Morricone, do tego czarna muza, James Brown, 2Pac i inne wynalazki. W ogóle jak to brzmi. Rapy w westernie, do tego czarny na koniu, WTF?

Dialogi. No, to temat rzeka. Zawsze stanowią o sile jego filmów. Są najważniejsze. Publika zapamiętuje je na lata, potem robią to następne pokolenia, nawet wrogowie QT wyrwani ze snu w środku nocy potrafią wyrecytować je z pamięci. Aktorskie postacie wypowiadające tarantinowskie kwestie stają się z miejsca legendami, przechodzą do historii kina, trafiają na t-shirty, murale i kubki z kawą. Taka właśnie tkwi siła w dialogach u Tarantino. Lecz tym razem, słowa mówione, wypowiadane w DU mogą po sobie pozostawić odrobinę niedosytu. Nie rozczarują, co to to nie, ale tym razem, czegoś w nich chyba jednak zabrakło. Nie przychodzi mi teraz na myśl żadna konkretna wymiana zdań, ani jeden monolog, który z powodzeniem i z marszu wszedłby do potocznego internetowego języka. Właściwie, to z Django zapamiętałem tylko notorycznie padające na ekranie słowo-obelga „nigger”, tudzież "fuckin nigger", które to pojawia się w filmie jakoś tak, ja wiem, ze trzy razy częściej, niż „kurwa” w obu Psach Pasikowskiego. Oczywiście na swój pokrętny, tarantinowski sposób, jest to całkiem urocze, zwłaszcza, kiedy ów obelga pada najczęściej z ust czarnych aktorów, ale mimo wszystko, wolałbym z filmu zapamiętać coś bardziej hmm… wyszukanego.


Kolejna istotna składowa, charakterystyczna dla jego kina, to dobór oraz charakterystyka postaci. Zawsze trafna, nawet jeśli jakiś krytyk filmowy twierdzi inaczej. W Django, każda postać ma swój określony czas jaki musi z zegarkiem w ręku wypełnić na taśmie filmowej. Na dzień dobry rządzi stary, poczciwy znajomy z Bękartów Wojny, Christoph Waltz, jako Dr. Schultz, dentysta-sadysta i łowca głów w jednym. Facet nie do po-dro-bie-nia. Rola jeszcze lepsza niż Pułkownika Hansa Landy. Nie przyjmuję reklamacji. Jamie Foxx, czyli tytułowy Django, z początku trochę nieśmiały, wyciszony i małomówny ex-niewolnik, schowany jest głęboko w cieniu doktora, także tym aktorskim. Ale u Tarantino nic nie trwa wiecznie, zwłaszcza w tym samym filmie. Z biegiem czasu i akcji, a ta ciągnie się jak włoski makaron, następuje oczekiwana zmiana ról. To właśnie Foxx przejmuje batutę z rąk mistrza, a Waltz schodzi do jego cienia, by pod koniec ponownie i w iście gwiazdorski sposób zaznaczyć swoją obecność. W między czasie pojawiają się inni, ci teoretycznie drugoplanowi, którzy w momencie swojego pląsania na scenie, zajmują cały plan pierwszy i z premedytacją kradną film dla samych siebie. I to jak kradną! Leonardo DiCaprio (Brzyyydal). Zawsze podchodziłem do niego z rezerwą, nie wiem, coś mi w nim nie pasowało, był zbyt cukierkowaty i przerysowany, ale po tym co uczynił pod władaniem Tarantino, zmieniam zdanie. Na wieki wieków. Rola-arcydzieło. Wykorzystał swój czas antenowy do skrajnych granic możliwości naszych tyłków w kinie. Każdą minutą z jego udziałem na ekranie cieszyłem się jak małe somalijskie dziecko na widok cukierka. To samo z Samuelem L. Jacksonem, ale u niego to akurat standard. Mógłby zagrać nawet wierzbę na wietrze, a i tak cały świat chciałby go oglądać i padać u jego stóp. „Fuckin nigger” wydobywające się z jego ust brzmi niczym poetyckie: "zachodni wiatr spienione goni fale". Ponadto, niezmiernie cieszę się jeszcze z tego, że po wielu latach przerwy, mogłem w końcu zobaczyć na wielkim ekranie Dona Johnsona. Rola może i niewielka, ale jakże miły był to przecinek w tym kapitalnym, ogólnie rozbudowanym zdaniu.

Klasyką u Tarantino są też padające jak muchy trupy. Może jest ich mniej niż w Kill Billu, a sztuczna krew lejąca się ze sztucznych tętnic nie zalewa całej scenografii, ale i tak wrogowie przemocy w kinie będą wołać na alarm. Standardowo dużo jest strzelania, bum bumów, lania po mordach, niedorzecznych i abstrakcyjnych scen fizycznie niemożliwych do powtórzenia w naturalnych warunkach. Wszędzie indziej raziłoby mnie to po oczach, ale nie u QT. To jedyny wyjątek, w którym z całą stanowczością, oraz będąc trzeźwy na umyśle, domagam się całej tej litanii brutalności i wręcz żądam jej niczym dostępu Polski do Morza Czarnego i śródziemnomorskiego klimatu. Tarantino bez trupów i krwi jest tak samo bez sensu jak Dreamlinery Boeinga bez dymiących się akumulatorów.


Zastanawiam się więc teraz usilnie nad tym, co w Django może rozczarować zdeklarowanych fanów tarantinowszczyzny? A już przecież spotkałem się z takim stwierdzeniem. Nie wiem. Nabijcie mnie na pal, nie mam bladego pojęcia. Może te teksty i dialogi, które swą wytrawnością trochę odstają od starszych filmideł? Ale te i tak są przecież wystarczająco mocne, oraz ostatecznie bronią się w każdym momencie trwania filmu. Wszystko poza tym jest w stu procentach stu procentowym Tarantino. Bez wyjątku. Ten co prawda nie wnosi swym pastiszem westernu niczego nowego do swojego warsztatu, nie wyznacza nowych standardów, ale tradycyjnie, jak przystało na podłego postmodernistę, w charakterystyczny dla siebie sposób śmieje się ze wszystkich reguł i granic w kinie, które to z lekkością przełamuje. Jak zwykle i po swojemu epatuje tonami absurdu, miesza konwencjami i prowadzi liczne wątki do jednego wielkiego wybuchu. Tarantino stworzył kolejny irracjonalny świat utkany z tysięcy klisz filmowych, który zapewne pozostanie w naszej pamięci przez długie lata. To zapewne nie jest jego najlepszy film, być może też nawet nie sięgnie do podium, ale napisać o nim, że „rozczarował”, to jak wykrzyknąć do swojej małżonki po 40 latach szczęśliwego małżeństwa, że żąda się rozwodu, bo ta wczoraj nie umyła kubka po kawie. Bitch, please.

Zasiadając do seansu nie chciałem być niczym zaskakiwany. Oczekiwałem typowej dla tarantinowszczyzny stagnacji emocjonalnej, także niebanalnej, acz stosunkowo prostej rozrywki i humoru zawieszonym na wysokim poziomie, niczym niewolnicy na drzewach. Nie pragnąłem, by Tarantino raptem i niespodziewanie uciekł od swojego świata i wywiódł mnie gdzieś do lasu, gdyż mogło to przynieść niepotrzebne spustoszenie w mej łepetynie, a tego wolałbym uniknąć. Chciałem i wręcz żądałem od Django Unchained, by znalazło się w nim 100% Tarantino w Tarantino. Było jakieś 96%, czyli zaliczone, spenetrowane, z bananem na twarzy mogę odhaczyć, dać mu pięć, lulu, paciorek i spać.

5/6

IMDb: 8,7
Filmweb: 8,3




niedziela, 13 stycznia 2013

Dziewięć żywotów Pana Oscara

Holy Motors
reż. Leos Carax, FRA, GER 2012
110 min. Stowarzyszenie Nowe Horyzonty
Polska premiera: 11.01.2013
Dramat, Surrealistyczny




Zwykle myśląc o swojej pracy, o tym codziennym i cyklicznym rytuale porannego wstawania, oraz oddalania się na niemal cały dzień od wszystkiego czego w danej chwili pragnę, odczuwam ból. Tak po prostu. Z pewnością nie jestem w tym odczuciu odosobniony, gdyż miażdżąca większość ludzkości nie pracuje przecież dla przyjemności i próżnego zabicia czasu. Pracujemy, by mieć za co żreć. Nieliczni próbują ubrać to w piękne słowa, dodają coś o zawodowych aspiracjach, chorobliwej ambicji, przyjemnej adrenalinie i pasji wspinania się po chybotliwych szczebelkach kariery, ale ja takich ludzi unikam. Zwłaszcza na polu towarzyskim. Jeśli ktoś twierdzi, że uwielbia swoją pracę oraz rajcuje go zapieprzanie w masce na twarzy dziesięć godzin dziennie w szkle korporacji, z dala od swoich prywatnych zainteresowań, przyjaciół, rodziny, to ja się go zwyczajnie boję. No wariat.

Oczywiście z własnej wygody generalizuję. Wiadomo, że znajdą się nieliczni szczęśliwcy, którzy w swoim zawodowym życiu robią to, co lubią najbardziej i sprawia im nieskrywaną satysfakcję, ale ilu ich mamy wśród znajomych na fejsie? Pięciu? Dwóch? Dlatego też uwielbiam stawianie sprawy jasno. Praca, to prymitywny sposób spędzania wolnego czasu. Praca, jednocześnie zabija w nas poczucie wolności i bezpowrotnie kradnie nam cenne godziny z życia, które moglibyśmy zainwestować w coś innego, gdybyśmy tylko otrzymali taką możliwość. Z drugiej zaś strony, praca uczy dyscypliny, pokory do życia, szacunku do pieniądza, oraz w jakiś pokraczny sposób, uszlachetnia. Szczęśliwi ci, którzy umieją w dzisiejszych czasach znaleźć złoty środek i wypracować sobie bezpieczną pozycję w tym całym pierdolniku, z odpowiednim dystansem do samych siebie i własnych codziennych obowiązków. Właściwie to nawet nie mamy wyboru. Innych scenariuszy nasza do cna zmechanizowana, bezduszna cywilizacja, stworzona przez nas i na nasze podobieństwo w celu ubezwłasnowolnienia jednostki ludzkiej, po prostu nie posiada w swojej ofercie.

Najgorsze w tym wszystkim jest to wieczne siebie oszukiwanie. „Mam zajebistą pracę, nieźle zarabiam, mam mniej więcej to czego od życia oczekuję, fajną dziewczynę, żonę, kochankę, dziecko, psa, średniej klasy samochód wzięty na raty i dwa pokoje z zasłonkami w kuchni w barwach franka szwajcarskiego. Jestem szczęśliwy”. PIERDOLENIE. Ludzie wmawiają sobie to wszystko i lubią wywyższać się nad innych tylko po to, by zatuszować przed samymi sobą tą smutną prawdę: „Właściwie to nic nie posiadam, żyję na kredyt, pracuję na innych, brakuje mi czasu na wszystko i pewnie też nikt mnie nie kocha”. Nie wiem. Być może przestałem już wierzyć w szczęście samo w sobie i już do reszty zgorzkniałem na stare lata, ale staram się żyć chwilą po prostu i zgodnie z wewnętrznym kodeksem moralnym oraz etycznym. Czyny, nie słowa. Duma, nie pieniądze. Spoglądanie w lustro nie sprawia mi trudności, przynajmniej jeszcze przez czas jakiś, ale kurewsko ciężko nad tym każdego dnia muszę pracować.

I nagle pojawia się Leos Carax, konkretniej to po trzynastu latach, jako podstarzałe już nieco dziecko francuskiej nowej fali, na którego dzieło - tak, dzieło, przed duże kurewskie D - Holy Motors, czekałem od wielu miesięcy, a po którego obejrzeniu, mam wrażenie, że wręcz całe lata. Zjawia się z samej ojczyzny, kolebki surrealizmu, który to przecież powstał, by walczyć ze wszystkimi konwencjami w sztuce narzucanymi odgórnie, koniecznie wciskanymi w określony nawias. Zrodzony został z tęsknoty za wolnością, aby boksować się z zasadami ograniczającymi nasze swobodne, twórcze myślenie i który mimo jego częściowo lewicowych naleciałości oraz ideologicznych tęsknot jakimi się prywatnie brzydzę - szanuję, oraz doszukuję się w nim, nie wiem, chyba jakiejś nadziei w tym zepsutym jak mój przeterminowany jogurt w lodówce świecie. Tylko coś tak bardzo absurdalnego i oderwanego od szarej otaczającej nas rzeczywistości może wyswobodzić nas z pragmatycznych masek zniewolonego i tylko pozornie uporządkowanego dnia codziennego. Zwłaszcza teraz, w czasach, kiedy obiegowa i powszechnie dostępna informacja przyjmuje pozy rodem ze skeczów bandy Monty Pythona, a zasady moralności wyznaczają nam ludzie wyprani z cnót wszelakich.

Problem w tym, że ludzi, którzy będą potrafili prawidłowo przetrawić wszystkie informacje zawarte w tym filmie chodzi po naszym łez padole raczej niewielu. Ja zapewne również, będąc tuż po pierwszej projekcji, nie jestem jeszcze w stanie dostrzec tych wszystkich metafor, oraz nawiązań do innych sztuk i konwencji filmowych, nie mniej jednak moja interpretacja Holy Motors zmierza, mam szczerą nadzieję, ku prawidłowym reakcjom. Po pierwsze, ku tęsknocie za magią kina spod znaku Felliniego i Bunuela jakiej w dzisiejszych produkcjach szukanie jest bezzasadne, a także w kierunku skrytych, lecz też nie aż tak znów bardzo głęboko, mądrości ludowych, które w dość ekstrawagancki sposób ośmieszają dzisiejszy styl życia oraz nasz bezduszny konsumpcjonizm. Jak twierdzi sam Leos Carax, z pomocą kontrolowanej iluzji, stworzył kino poetyckie, dzikie, ostentacyjne, które można interpretować na wiele różnych sposobów. Ja co prawda dostrzegam tylko jeden, główny, najbardziej istotny i żywotny pod kątem własnych tęsknot za światem idealnym, równolegle błąkającym się gdzieś w mojej potylicy, to jednak jestem szalenie otwarty na inne propozycje. Zamierzam więc chwytać się wszystkich tekstów odnoszących się do Holy Motors, które to mam nadzieję zaleją w najbliższych dniach cały, ten najbardziej wartościowy internet.

Za pośrednictwem swojego ulubionego aktora - postaci o stu twarzach, Denisa Lavanta, oraz dzięki najbardziej bezpośredniej ze sztuk, ograniczonej jedynie granicą własnej wyobraźni - niedorzecznego surrealizmu, szalony Francuz niemal siłą zdejmuje wszystkie bezpłciowe maski skrywające ludzkie twarze i pozostawia nas nagich w świetle onieśmielających jupiterów. Wszystko to dzieje się bez żadnych kompromisów oraz tym bardziej negocjacji. Uwielbiam tak śmiałe projekty. Nuży mnie już powielanie teoretycznie starych i sprawdzonych, ale przy tym często już wypalonych konwencji świata filmu, który zdaje się powoli zjadać własny ogon. Oczekuję czegoś szalonego w formie przekazu i trochę zapomnianego przez dzisiejszych twórców filmowych, a jednocześnie boleśnie prawdziwego, co potrafi potrząsnąć naszym nadymanym do granic możliwości ego. Jeśli ktoś boi się konfrontacji lepiej niech zawczasu odpuści, ale osobiście polecam zmierzyć się z tym wysublimowanym światem Caraxa, który mimo jego nonsensowności i abstrakcji w formie przekazu, jest do cna trafny i przy tym niezwykle przebiegły.


Pan Oscar (Lavant), a przynajmniej postać główna tej opowieści, którą poznajemy właśnie pod tym przydomkiem, rozpoczyna dzień jak wielu z nas, od porannego udania się do miejsca odosobnienia, czyli pracy, żegnając się ze swoimi dziećmi, z teczką pod pachą i z komórką w kieszeni. Jego biała limuzyna ze stajni Holy Motors (u nas raczej autobus komunikacji miejskiej) staje się na cały rozpoczynający się właśnie dzień miejscem, spod którego dachu będzie walczył o kolejne przetrwanie i utrzymanie się na powierzchni lustra życiodajnej tafli oceanu. Na tym jednak kończą się podobieństwa ze światem realnym. Pan Oscar to postać fikcyjna, żyjąca życiem innych ludzi, symbol i dosłowne zniewolenie naszych czasów, który niczym Corega Tabs, z siłą wodospadu uświadamia nam, jak niską pozycję w wojnie klas zajmujemy na tym świecie.

Dziewięć. Tyle zadań, czy też powołań stoi przed naszym bohaterem, które tylko w ciągu jednego dnia swojej pracy musi wykonać. I tu zaczyna się cała jazda, dosłownie i w przenośni. Śnieżnobiała limuzyna z kobietą za kierownicą, tajemniczą panią Celine (Edith Scob), podjeżdża pod wskazany paryski adres zaznaczony w osobnej i przypisanej do danego zadania teczce, by wyrzucić z siebie kolejną formę człekokształtną, symbolizującą nasze maski dnia codziennego jakie często musimy przyodziewać. Spójrzmy na nas samych... Wychodząc do pracy jesteśmy ubrani inaczej niż w czasie wolnym, swobodnym, prawdziwym. W ciągu dnia robimy także setki innych czynności niezgodnych z naszym wewnętrznym kodeksem. Niczym kolejna postać w którą wciela się Pan Oscar przebieramy się w nasze pokraczne alter ego nie dlatego, że tego chcemy, lecz, że musimy. A to, żeby zadowolić naszych przełożonych, żeby przypadkiem nie wyrzucili nas na zimny bruk, a to, żeby uszczęśliwić nasze rodziny, bliskich, czy też nas samych, potwornie wykrzywionych w swoim grymasie i zagubionych w świecie zdominowanym przez żądzę pieniądza. Każdego dnia udajemy kogoś innego, lub też inni nas do tego zmuszają. Zachowujemy się irracjonalnie, nielogicznie, zamieniamy się często w potwory, mimo że mamy przecież bogate i wrażliwe wnętrza. Krzywdzimy innych, mimo, że tak naprawdę nie mamy na to ochoty.

Każda z odegranych przez Oscara ról i misji, stanowi jakby oddzielną nowelę, pozornie nie mającą nic wspólnego z tą poprzednią i następująca zaraz po niej. Z niedorzecznością wypisaną na naszych twarzach obserwujemy kolejne wcielenie i charakteryzację jaką przyjmuje zaprawiona w bojach twarz naszego przewodnika po ludzkich koszmarach. Począwszy od roli bankiera, żebraczki, przez cybernetycznego wojownika-tancerza (scena miłosna mega), bezwzględnego dzikusa-bestię mieszkającego w kanałach (ukłon do japońskiej noweli własnego autorstwa sprzed 5 lat -Tokyo!), ojca dorastającej córki, muzyka, emigranta-mordercy, umierającego starca, na oddanym, lecz znużonym swoją rolą mężu kończąc. Dziewięć ról, które wpisują się w nasz ziemski casus istnienia, przeznaczenia i permanentnego zniewolenia.


W ciągu całego dnia pracy Pan Oscar zabija innych ludzi, sam zostaje zamordowany, w dodatku umiera na łożu śmierci, cierpi, tańczy, porywa piękną kobietę, zjada kwiaty, biega, stęka, wzdycha do wybranki swojego serca, tęskni, lecz każde z powierzonych mu przez Holy Motors zadań wykonuje w sposób zupełnie zautomatyzowany, bezduszny, zachowując jednak przy tym stu procentową skuteczność. W pewnym momencie tej irracjonalnej opowieści, zostaje zapytany przez tajemniczą postać w limuzynie, czy nie jest już przypadkiem zmęczony swoją codzienną pracą? W istocie, to pytanie jest kierowane do nas. Carax pyta się właśnie widza, czy nie mamy czasem kurwa dość tego ciągłego poniżania się i służalczości jakiej zmuszani jesteśmy poddawać się każdego dnia. Czy nie mamy ochoty przestać uganiać się za pierdołami, a zamiast tego po prostu stanąć, zwolnić i zacząć żyć własnym życiem. Oczywiście, że mamy, że chcemy, że pragniemy. Pan Oscar również zdaje się być zmęczony swą profesją. Widać to choćby w scenie, gdzie w momencie chwilowej dezercji i w czasie wolnym od służbowych zobowiązań, spotkawszy na szlaku inną białą limuzynę z tkwiącą w niej Evą Grace (Kylie Minouge - ależ ją czas posunął), pozwoliwszy sobie na chwilę wytchnienia i rozczulenia, zostaje boleśnie uświadomiony, że nie ma w jego świecie miejsca na miłosne uniesienia, sentymenty i odrobinę nie wpisanej do żadnej z teczek czułości. Nie ma nic. Są tylko sztywne bariery czasowe, kolejne zadania do wykonania i ciągłe udawanie kogoś innego niż jesteśmy nim w rzeczywistości. Właściwie to nawet nie wiadomo kim dokładnie jest Pan Oscar, która z jego ról jest prawdziwa, która fikcyjna, i czy w ogóle jest jeszcze człowiekiem, czy może już tylko jego nędznym wyobrażeniem.

Zaiste wspaniała produkcja. Carax zabawił się w żonglowanie sprawdzonymi już, zwłaszcza w kinie niemym konwencjami. Rozpoczął swoją opowieść od nawiązania do początków stworzenia kinematografu, od sekwencji z nagim, biegnącym mężczyzną autorstwa Eadwearda Muybridge'a. Jakby chciał nawiązać do samego początku, wzbudzić w widzu tęsknotę za innym filmowaniem otaczającej go rzeczywistości. Jednak zasiadająca w jego kinie publiczność patrzy się w ekran jak otumaniona. Niczego nie rozumie, nie zdradza żadnych emocji, dlaczego? Czemu tak się dziś dzieje? Takich smaczków jest tu cała masa. Warto wspomnieć o niezwykle subiektywnych nagrobkach cmentarza po którym hasa sobie nasza bestia porywająca swoją piękność (Eva Mendes), Pan Merde. Zamiast nazwisk, dat śmierci, widnieją tylko odwołania w stylu: „Odwiedź moją stronę internetową”. Zupełnie jakby świat przeniósł się dziś do cyberprzestrzeni, także będącej pewnego rodzaju synonimem masek jakie zakładamy każdego dnia. Bo tak bezpieczniej.

Holy Motors, to niezwykła, lecz nieco utopijna wędrówka po ludzkich tęsknotach, marzeniach i potrzebach dnia codziennego, która ukazana w nieco krzywym zwierciadle, uwypukla jej śmieszność i miałkość. Subiektywna wizja rzeczywistości, która rozbiera ludzkie pragnienia na czynniki pierwsze i boleśnie wpycha w nihilistyczną nicość. Leos Carax pokazuje świat pozbawiony nadziei, nie daje absolutnie żadnych rad, nie mówi też jak żyć, jego przesłanie jest raczej przerażające i smutne. W bardzo bolesny sposób uświadamia nam, jak bardzo jesteśmy w dzisiejszych czasach zniewoleni i jak łatwo dajemy się manipulować innym i w zasadzie, nic z tym nie możemy już począć. Mądre, twórcze, piękne. Czapki z głów. Przed państwem prawdziwe dzieło ocierające się o niekwestionowany artystyczny geniusz. Powiew świeżości znad Sekwany. Film, który bez wątpienia będzie pamiętany przez długie lata i który, kto wie, zapewne wytyczy nowe szlaki innym zafascynowanym nim twórcom, ale jest to także film, który... nie zasługuje na maksymalną ocenę, gdyż zbyt bardzo przypomina mi Dziewięć żywotów Tomasa Katza Bena Hopkinsa. I jest to chyba jedyny mój zarzut.

Tak więc, jutro poniedziałek. Kolejny tydzień pracy. Jak zwykle wstaniemy wcześnie rano, udamy się wszyscy do naszych białych limuzyn, założymy maski na twarze i... tak się będzie działo przez kolejne pięć dni, następne tygodnie, miesiące, lata, cholera jasna. Zbyt często musimy oddawać się czynnościom, na które wcale nie mamy ochoty. Cóż... Chyba rzeczywiście nie mamy wyboru.

5/6

IMDb: 7,2
Filmweb: 7,3



niedziela, 6 stycznia 2013

Duch i ciało

Rust and Bone
reż. Jacques Audiard, FRA, BEL 2012
120 min. United International Pictures
Polska premiera: 8.02.2013
Melodramat



Miałem kiedyś taki sen. Cykliczny. No, powiedzmy, ze trzy razy przyśniło mi się mniej więcej to samo i to w dość krótkim okresie czasu. Nawet szukałem u Freuda jakiegoś sensownego uzasadnienia, a z internetowych senników dowiedziałem się, że niechybnie stracę bliskich przyjaciół (So SAD). W dużym uproszczeniu i wyciągnięciu z nich wszystkich wspólnego mianownika, chodziło o wypadek samochodowy. Żeby był większy bajer, pierdyknąłem w tym śnie w drzewo. Czołowo. Bo nie chciałem rozjeżdżać małych dzieci idących poboczem (ich twarze rozpoznałbym w realu na ulicy. Chyba). Czyli jakby nie było, po bohatersku. W jednym sennym przypadku nie przeżyłem i pałętałem się gdzieś pomiędzy życiem, a śmiercią. W drugim, zdarzenie wydawało mi się trochę jakby inne oraz mało wyraziste, natomiast w trzecim, uszedłem z życiem, ale kosztem amputacji nóg. Właśnie ta wersja zapadła mi w pamięci szczególnie i czasem o tym rozmyślam. Ja, bohater, na wózku inwalidzkim. Z całym tym ciężarem psychicznego upadku, z poczuciem bolesnej izolacji od świata zdrowego, twardo stąpającego na dwóch nogach, którego do końca nie zdążyłem przecież jeszcze posmakować, a z perspektywy wózka inwalidzkiego, już nigdy nie zdołam tego uczynić.

Dziwny sen, bo te przeważnie i na co dzień są u mnie nasiąknięte surrealizmem i abstrakcją tak wielką, że po przebudzeniu ogarnia mnie co najwyżej śmiech i niedowierzanie, lub też smutek w przypadku, kiedy śnią mi się piękne kobiety. Wtedy było jednak inaczej. Strach i przerażenie wybudzał mnie z tych snów w ich trakcie, przez co właśnie tak bardzo dokładnie je zapamiętałem. Mam nadzieję, że to nic nie znaczy i tych przyjaciół, których zresztą niewielu już mi pozostało, ostatecznie nie stracę, a szalone teorie Freuda nie postawią przy moim nazwisku stosownego krzyżyka.

Wstęp taki no, wiadomo, dość oczywiste nawiązanie do filmu o jakim chcę opowiedzieć, a konkretniej, to do dramatu jaki przeżyła w nim nieziemsko piękna i młoda dziewczyna (ach ta Marion Cotillard, bezapelacyjnie miłość tygodnia). Długo czekałem na nominowany do Złotej Palmy Rust and Bone. Zbyt dużo dobrego o nim słyszałem, by czekać jeszcze kolejne dwa miesiące (dopiero w lutym w kinach). Postanowiłem więc iść na skróty i już teraz wgłębić się w jego zachęcającą tkankę. I cholera jasna, chyba lepiej nowego roku zacząć nie mogłem. Ten w ogóle zapowiada się wprost przepysznie. Już teraz, świeżo po wytyczeniu rankingu za 2011, mam w głowie ułożoną pierwszą trójkę za 2012. Mógłbym to zrobić choćby i teraz, gdyż ciężko mi sobie wyobrazić, że ktoś może ich z tego podium przetrącić. Ale to przecież dopiero początek nowego roku, w którym jeszcze wiele premier przede mną i tyleż samo zaległości. Nikt jednak nie mówił, że będzie lekko…

Jacques Audiard, który poza jego wcześniejszym Prorokiem, wydawał mi się dotąd zupełnie obcy, jednym tylko filmem wskoczył raptem na piedestał moich filmowych oczekiwań oraz fascynacji. Kość i rdza, bo tak mniej więcej należy tłumaczyć tytuł na polski (ciekaw jestem jak wybrnie z tego dystrybutor), jest obrazem, który trafił mnie w czerep i przetrącił w nim trochę szarych komórek w sposób niezwykle wyjątkowy, bowiem do całej tej opowieści jeszcze w trakcie ekranowego trawienia, podchodziłem w sposób szczególnie osobisty. I nie chodzi mi tutaj o wspomniany na początku sen, który owszem, znajduje w historii Audiarda i Bidegaina (autorzy scenariusza) jakieś swoje być może podprogowe ujście, lecz tyczy się to bardziej rzeczy przyziemnych, naskórnie przeze mnie doświadczonych, dogłębnie przeżytych, do których co prawda nie lubię powracać, lecz przez pieprzony i chyba wrodzony sentymentalizm, ciągle muszę to czynić.


Jest to przede wszystkim fascynująca opowieść o zderzeniu się ze sobą dwóch obcych światów. Surowego, nieczułego, odrzuconego społecznie, żyjącego na marginesie życiowej tolerancji, lecz z uporem maniaka walczącego o przetrwanie każdego kolejnego dnia, reprezentowanego przez zagubioną postać szorstkiego mężczyzny - Alaina (Matthias Schoenaerts), oraz świata bardziej sterylnego, wrażliwego oraz ciepłego, pragnącego miłości i akceptacji, którego symbolizuje kobieta - Stéphanie (wspomniana Marion Cotillard). Ich światy z pozoru bardzo od siebie odległe i niekompatybilne w normalnych, codziennych warunkach, poprzez tragiczny wypadek kobiety, prywatnie treserki Orek, który wpycha ją siłą na wózek inwalidzki, doświadczają stopniowego i postępującego zbliżenia do siebie. Na naszych oczach dokonuje się sojusz ducha i ciała, siły i słabości, chęci życia i chęci permanentnego pozbycia się go. Jesteśmy świadkami narodzin niezwykłego małżeństwa kości i rdzy.

Film poraził mnie wściekłym piorunem, gdyż przypomniał mi po raz kolejny moje osobiste, bolesne traumy z lat minionych, doświadczonych na własnej skórze. Ucieleśnia w swej warstwie przekazu wszystko to, co zawarte jest w panicznym lęku przed utratą najważniejszych i najcenniejszych cnót, rzeczy, czy osób w naszym życiu. Problem w tym, że uświadamiamy sobie to zwykle dopiero w momencie, kiedy bezpowrotnie je tracimy. Zwykle przez głupotę, przez niedojrzałość emocjonalną, czy zwykłą naiwność. Mam tu na myśli bardziej ludzi, niż przedmioty i nie będę ściemniał, wiadomo, że chodzi mi o kobietę. Kość i rdza trafia do mnie właśnie dlatego, że potrafię bez większych problemów wpisać swoją realną wątłość sprzed kilku lat w postać egoistycznego Alaina, a bezpowrotnie straconą szansę na lepsze życie, w rolę Stéphanie. To nawet lekko komiczne, jak barwy rzeczywistego świata dopiero widzą się prawdziwie, kiedy zobaczysz je na filmie.

I nie chodzi tu o te nieszczęsne, świetnie amputowane przez grafików komputerowych nogi boskiej Marion, ani o mój bezkończynowy sen. To tylko symbol, narzędzie, które popchnęło dwójkę naszych niezwykle szczerych bohaterów do budowania wokół siebie rzeczy wspaniałych i znacznie potężniejszych niż przedtem, gdy było względnie normalnie. Myślę, że opowieść ta zyskuje tylu wielbicieli na całym świecie właśnie dlatego, że przypomina im wszystkim aktualne i przeżyte już wielokrotnie przez nas bolączki i usterki występujące w codziennych, międzyludzkich relacjach. Audiard pomaga nam je okiełznać, nazwać po imieniu i sprowokować choćby do próby zlikwidowania w życiu realnym dystansu dzielącego nas od rzeczy dla nas najważniejszych, lecz zwykle i na co dzień niedocenianych. Nie wiem, pewnie nie wszyscy tak to odbiorą, być może tylko nieliczni, ale ja właśnie chętnie się do nich zaliczę.


Film uczy pokory do życia, do nas samych, do rzeczy z pozoru błahych i często nic nie znaczących, zagłuszanych przez absurdy tego pędzącego na złamanie karku świata. Uczy nas jak szanować życie, ludzi nam życzliwych oraz oddanych, których zawsze powinniśmy doceniać i śpieszyć się kochać. Alain i Stéphanie nie pretendują do wyznaczania nowej definicji idealnej ekranowej pary. Nie są skopiowani i żywcem wycięci z tanich romansideł spod szyldu Harlquina, do których płaczą miliony kobiet pod słońcem. Nie ociekają tanim pudrem i lukrem kiczowatej pseudo romantyczności. Ich uczucie rodzi się w prawdziwych bólach, w fizycznym i mentalnym cierpieniu oraz w poczuciu odrzucenia i poniżenia. Jest brudne i szorstkie, ale za to szalenie autentyczne. Właśnie dzięki tej trudnej drodze prowadzącej przez strumień cuchnących szczyn jaką wspólnie, oraz w pojedynkę muszą pokonać, osiągają prawdziwe duchowe katharsis. Zdobywają całkowite odkupienie, nowe życie, które nigdy by ich nie zastało, gdyż dotąd rezydowali pod innymi adresami. Utrata nóg przez Marion, okazała się zbawieniem dla jej duszy, a wisząca na cienkim włosku utrata małego synka oraz najbliższej rodziny przez Alaina, stała się impulsem do dokonania rewizji swojego dotychczasowego życia pogrążonego w permanentnym duchowym nihilizmie. Każdy z nas widać musi czasem zapłacić wysoką cenę, lub po prostu otrzeć się o śmierć, by móc otrzymać od życia kolejny mandat na następną kadencję.

Wspaniała lekcja człowieczeństwa. Szalenie osobista, ckliwa i porażająca swoją dosłownością opowieść o chęci do życia, które nie jest ani kolorowe, ani sprawiedliwe i w którym wszystko musimy wywalczyć sobie sami. Rewelacyjny film. Nie spodziewałem się, że tak bardzo mną wstrząśnie, przeżuje i wypluje. Mija właśnie trzeci dzień od jego napisów końcowych i cholera jasna, nadal tkwi on we mnie gdzieś głęboko. Niezwykłe kreacje wspomnianej dwójki aktorskiej, zdjęcia, nieśpieszne tempo, kadry i muzyka, w końcu emocje, multum emocji, osobistych porównań i rozważań. Prawdziwa uczta nie tylko dla wrażliwego i wymagającego kinomana, co zwyczajnie, dla wrażliwego człowieka, cały czas szukającego swojego miejsca na ziemi, oraz tej jednej, jedynej szansy na lepsze jutro, na swoje duchowe spełnienie. Utrata nóg we śnie zyskała więc dzięki Audiard'owi nowego wymiaru i być może także znaczenia. Może moja zawiła podświadomość dawała mi w ten sposób do zrozumienia, że pora się otrząsnąć, zmienić coś w swoim życiu i przestać dawać się dalej trawić przez własną bolesną traumę z przeszłości?

Dokładnie 597 dni mija dziś od przyznania przeze mnie w tym miejscu ostatniej maksymalnej oceny za film. Był nim Biutiful Iñárritu. Wiele razy byłem bliski ofiarowania szóstki innym produkcjom, ale dopiero teraz, przy Rust and Bone poczułem z całą pewnością, że muszę to zrobić. Tak więc robię.

6/6

IMDb: 7,6
Filmweb: 7,5