poniedziałek, 30 grudnia 2013

Stary człowiek i morze

All Is Lost
reż. J.C. Chandor, USA, 2013
100 min.
Polska premiera: ?
Dramat



Ledwie dwa wpisy temu, przy okazji niezłego Wyścigu  wymądrzałem się i uzewnętrzniałem na tematy stricte samcze-motoryzacyjne, gdzie w dość zapewne koślawy sposób starałem się przedstawić oczywistą dla mnie zależność (facet = samochód > kobieta), za co pewnie wiele pań się obruszyło, a tu raptem znów przychodzi mi wziąć na tapetę typowo męski obraz. Na domiar złego, kosa ponownie trafiła na mój konik jakim jest żeglarstwo. Tak to już jakoś mi w życiu wychodzi, że kręcą mnie rzeczy o których czasem kręci się filmy, no nie moja wina ;)

Ale żagle to dla mnie coś więcej niż tylko hobby i pasja, to wręcz styl życia i sposób na idealne wakacje. Etykieta żeglarska sprawdza się także w życiu codziennym. Jest z tym trochę jak z harcerstwem, które jeśli zaliczyło się za dzieciaka, to potem wszelkie uzyskane sprawności i doświadczenia procentują w życiu dorosłym. To nie jest tylko wiązanie lin i węzłów, nie chodzi też o śpiewanie szant, to także umiejętność przewidywania pogody, szacunek do żywiołów natury, radzenie sobie w trudnych życiowych sytuacjach, oraz nauka pracy zespołowej w nierzadko kiepskich warunkach. Żeglarstwo uczy pokory i hartuje ducha, ale także dostarcza mnóstwo dobrej zabawy, daję grę na gitarze i picie bez kaca (serio), ponadto, dzięki niemu można zwiedzić kawał świata z ludźmi, których się lubi.

Każdy kto regularnie pływa, nieważne, jezioro czy morze, wie o czym mowa. Nic tak mnie nie odpręża i nie relaksuje jak łopot białych żagli na wietrze, boskie bujanie jachtu na wodzie, dźwięk fałów obijających się o maszt, a także odkrywanie nowych lądów, wysp i portów płynąc z jednego miejsca w drugie. Mógłbym tak bez końca. Wschodu słońca widzianego z perspektywy pełni morza nic nie przebije. Wiem co mówię, widziałem ich już wiele. Góry, doliny, lasy, wszystko pięknie, ale na morzu, kiedy wokół nie ma niczego, widok wstającej tylko dla ciebie najpiękniejszej z gwiazd jest porównywalny chyba tylko z boskim aktem łaski. Za każdym razem rozklejam się wtedy jak małe dziecko. To samo jest z gwiazdami. Całe niebo nad tobą, a wszystkie gwiazdozbiory w zasięgu ręki. Można spędzić całą noc na wachcie i w akompaniamencie szumu fal gapić się w niebo bez sensu. Albo weźmy taki widok delfinów płynących obok i pozdrawiających załogę przyjacielskim wyskokiem z wody, takich scen nie zapomina się do końca życia. Ale ja akurat jestem zdrowo jebnięty na tym punkcie. Jak na zodiakalnego wodnika przystało, woda od zawsze kręciła mnie najbardziej. Żeglarstwo jest więc odzwierciedleniem mojej zbłąkanej na lądzie duszy, a przy okazji także idealnym lekiem na korporacyjną traumę i stres.

Dlatego oczywistą oczywistością było dla mnie wyczekiwanie All Is Lost. Niewiele powstaje filmów fabularnych, które poświęcają tyle uwagi samej sztuce żeglowania oraz obcują z morskim żywiołem. Gdy więc coś się w końcu takiego pojawia na horyzoncie, włącza się w mej głowie lampka i gaśnie dopiero wtedy, kiedy uda mi się me pożądanie zaspokoić. W tym przypadku chcica była tym większa, ponieważ ten niezwykle minimalistyczny nautyczny obraz uderza bezpośrednio w moje ukryte i tkwiące od lat marzenie, którego zapewne nigdy nie zrealizuję i które będzie mi towarzyszyć już do końca moich dni. Mowa o samotnej żegludze po morzach i oceanach.


Jest to najtrudniejsza z form ludzkiej aktywności porównywalna chyba tylko ze zdobywaniem w pojedynkę ośmiotysięczników. Nie chodzi już o same zagrożenia związane z działaniem sił natury, ale też, a może nawet i głównie, o walkę z samym sobą, ze swoimi słabościami i towarzyszącą ci wszędzie samotnością. Niewielu się do tego nadaje. Nie każdy potrafi być sam przez dłuższy czas. To hobby dla ekscentryków, dla odosobnionych jednostek aspołecznych, dla buntowników z wyboru i wszech niepokornych dusz. Historia żeglarstwa zna wiele przypadków w których samotni sternicy zwyczajnie wariowali pośród fal oceanów, a nawet popełniali samobójstwa. Np. angielski żeglarz-amator, Donald Crowhurst, drobny biznesmen, mąż i ojciec, w roku 1968 podążając za swoimi marzeniami wziął udział w tzw. "Wyprawie Szaleńców". Chciał zostać pierwszym człowiekiem, który samotnie opłynął ziemię bez zawijania do portu. Niestety nie wytrzymał obciążenia psychicznego i towarzyszącej mu samotności, a także nie sprostał własnym ambicjom. Odbił z kursu, najpierw oszukiwał i podawał złą pozycję, potem zaczął majaczyć przez radio, nikt nigdy później już go żywego nie widział. Ostatecznie targnął się na życie. Inny uczestnik tych historycznych regat, zwycięzca, legenda żeglarstwa - Sir Robin Knox-Johnston, również miał problemy z kondycją psychiczną. Opłynął kulę ziemską w 313 dni, ustanawiając rekord na wiele lat, lecz przez długi czas nie było z nim żadnego kontaktu, uznano go nawet za zaginionego, a po osiągnięciu celu o jakim marzyli wszyscy żeglarze na świecie, obrał kurs na kolejną rundę wokół ziemi, czego nikt nie był w stanie zrozumieć. Ciężko jest po roku spędzonym w samotności wrócić od tak do ludzi i do świata, o którym zdążyło się już zapomnieć. Dlatego samotna żegluga jest jedną z najwyższych prób jakiej może się dziś poddać człowiek i co za tym idzie, zawsze budzi to mój największy z możliwych szacunków.

Nasz bohater, w sumie jedyny w tym filmie, mocno już podstarzały, lecz ciągle w dobrej kondycji, dziarski Robert Redford, co prawda nie opływa samotnie ziemi, z nikim się nie ściga, ale i tak jego próba samotnego pokonania niewielkim, 39-stopowym jachtem "Virginia Jean" Oceanu Indyjskiego wzbudza uznanie. Nie wiemy kim jest nasz żeglarz, jak ma na imię, czy jest czyimś mężem, czy ma dzieci, czym się zajmuje na lądzie. Nie wiemy absolutnie nic. Jest tylko stary człowiek i morze... oraz samotny kontener, który wypadł z jakiegoś transportu i który koniecznie musiał skrzyżować swe przeznaczenie z łodzią Redforda. To daje początek końca, czyli ponad półtoragodzinną (na ekranie, bo wedle scenariusza trwało to 8 dni) walkę o przetrwanie. Bez uszkodzonego radia, bez nawigacji, w końcu także i bez łodzi, w szalupie ratunkowej, w której nasz rozbitek dryfuje ku nadziei na pomoc i ocalenie. Walka rzecz jasna jest nierówna. Doświadczony żeglarz musi walczyć z brakami pożywienia, wody, z promieniami słońca, a także z kolejnymi burzami i rekinami. Właściwie to wszystko to już w większym, bądź mniejszym stopniu kiedyś widzieliśmy. Chociażby w Cast Away, czy w Życiu Pi, ale nigdy na taką skalę, nigdy w tak minimalistyczny i dosłowny sposób.


Budowa napięcia, oraz sposób ekspresji jest bardzo zbliżony do niedawno widzianej przeze mnie Grawitacji. J.C Chandor skorzystał z podobnych wzorców i ograniczył udział muzyki do absolutnego minimum (acz soundtrack trwa 45 minut i jest całkiem sympatyczny). Na ekranie dominują więc naturalne żeglarskie dźwięki i odgłosy, których tak bardzo, zwłaszcza teraz, w zimie, mi brakuje. A to przeskakujące po kabestanie liny i szoty, a to łopot wybieranych oraz zwijanych żagli, także chlupiąca woda, świst i podmuch wiatru, uwielbiam to. Wyszło nawet lepiej niż w Grawitacji, bowiem w odróżnieniu od niej, reżyser nie brał z góry potencjalnych widzów za idiotów, przez co nie musiał wciskać w usta Redforda wszystkich myśli jakie aktualnie kiełkowały w jego głowie. Właśnie to mnie irytowało u Cuarona najbardziej, te pieprzone gadanie do siebie Sandry Bullock. Robię to, robię tamto, myślę o tym, wszystko po to, żeby broń boże widz się nie zagubił. Na morzu na szczęście jest trochę inaczej. Liczy się opanowanie, spokój, doświadczenie i czyny, a nie puste słowa. Z mimiki twarzy, z jej wszystkich grymasów, czy też z jednego tylko, niezwykle wymownego "Kurwa!" - jakie wyrzucił z siebie żeglarz, można było wyczytać absolutnie wszystko. Całą jego bezsilność, niemoc i autentyczne wkurwienie. Każdy człowiek ma swoją granicę wytrzymałości. W końcu i ten bardzo stonowany oraz doświadczony życiowo Redford ją w tych warunkach osiągnął, a nawet przekroczył. To jest właśnie ogromny i chyba nawet największy plus tej morskiej opowieści. Umiejętne zbudowanie nici porozumienia pomiędzy walczącym o przetrwanie, lecz milczącym żeglarzem, a widzem. Klasa.

Kilka drobiazgów jednak trochę mi przeszkadzało. Oczywiście na morzu wszystko jest możliwe, nie mniej [Uwaga, spojler] scena, w której będąc w środku nocy o kilkadziesiąt metrów od wielkiego kontenerowca i w której wystrzeliwuje w niebo dwie morskie flary jakich załoga statku nie dostrzega, jest co najmniej dziwna, ale nie upieram się jednak, że niemożliwa. To samo w ostatnich kadrach (cały czas jadę spojlerem, jakby się kto pytał), zaiste pięknych, bo jest i płonąca tratwa, i blask księżyca, i jakaś ławica ryb, a wszystko to widziane jest z perspektywy u-boata, to jednak czas w jakim tak szybko do naszego bohatera dopłynęła łódź ratunkowa wydaje się przeczyć prawom fizyki. Ale to tylko film. Chodzi głównie o emocje, a tych jest skumulowanych tu bardzo wiele. Osobiście wolałbym, aby ta opowieść skończyła się inaczej. Żeby się nie udało. Wtedy byłoby piękniej, szlachetniej, z pokorą. "Walczyłem do końca, robiłem wszystko jak należy, ale na morzu nie ma kozaków, równych i równiejszych, zginąłem, ale w taki sposób jak kocham, na oceanie, podczas rejsu, żegnajcie przyjaciele i wspomnijcie mnie czasem przy rumie". Niestety kino, jak i widzowie, o wiele bardziej wolą szczęśliwe zakończenia. Trudno. No co kto lubi. [Koniec spojlerów].

I właściwie wszystko byłoby pięknie, bo przecież prawie wszystko mi się w tej opowieści podobało, ale zabrakło mi tu trochę... żeglarstwa w żeglarstwie. Trudno będzie mi te wyraźnie odczuwalne braki przelać w jakiś zrozumiały sposób na wordowy arkusz, po prostu liczą się dla mnie głównie osobiste wrażenia i odczucia wyniesione z seansu na gorąco. A te są finalnie takie, że pomimo zajebistości oceanicznych fal, opowieść ta była bardzo przewidywalna i trochę też niestety za bardzo spłycona, ograniczona jedynie do survivalu. Chciałbym zobaczyć w tej historii więcej pasji, więcej piękna związanego z żaglami, tego wszystkiego na czym wyrosłem i czego rok rocznie od nich oczekuję. Nasz żeglarz swoje już w życiu przepłynął, być może też pokonał więcej mil morskich niż ja kilometrów na lądzie, na jego twarzy czasem rysował się grymas i ból, który wręcz krzyczał do mnie: "Co ja tu kurwa robię?", "Na chuj ja tu przypłynąłem?", "Trzeba było zostać w domu". Na szczęście był też upór, walka i mądrość. Do końca. To też jest element naszej żeglarskiej pasji i tradycji. Zatem poprawnie i zasadniczo usatysfakcjonowany jestem bardzo. To był "sympatyczny" rejs. Ale do ideału nadal trochę brakuje. Może więc dopiero następnym razem ktoś mnie weźmie na łódkę i może w końcu wtedy popłyniemy już gdzieś o wiele dalej. Może. Ahoj.

To moja ostatnia recka w tym roku, zatem na zdrowie i za tych co na morzu, żeby pasowało.

4/6

IMDb: 7,5
Filmweb: 6,6


10 komentarzy:

  1. Ha ha.. Parę godz temu czytałam o tym filmie i od razu pomyślałam o Tobie-no i proszę;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Na cóż, nieco inne podejście do znanej opowieści. Może się skuszę ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Wszystkiego Najlepszego w Nowym rokiem. By kino zawsze było pod Twoim okiem. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wkradła się literówka, ale rym wyszedł przedni :):)

      Usuń
  4. Z Nowym Rokiem dzieki Tobie obejrzałam go i Grawitację.Dzięki;-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Sister wniebowzieta , meza nie pytalem / 13 tysia ludzia na imd=7/10 punkciorow ...uff / JA ? - kocham morze , nurkowanie ...all this stuff - choc znam sie w ogole ... / TY - Wiadomo - przekolorowales bo lubisz - a ja ? ja jeszcze raz musze to zobaczyc bo nie wierze ... ( moze mialem zly dzien ? a moze to przez to ze pierwszy raz w zyciu w wieku czterdziestu lat znalazlem prace i zapierd...m od 3msc jak nigdy-before ? i trace kontakt z ziemia...)
    pozdro ...arti

    btw.
    sorry za brak polskich znakow - od kiedy pracuje nie mam czasu na zmiane jezyka w win7 (wprawdzie to kilka minut i po sprawie (zalezy od wersji) - ja to wiem i mam w du...bo jak masz jedynie 3 godz. dziennie dla siebie to... albo oddajesz sie podstawowym czynnosicom ( czytaj : "krecenie smiglem" / zarlotlok / browarek / mydlenie pleckow /serial w TV / itp ) ...

    btw2.
    napisz kiedy bedziesz u I. ...i ...M... bo wisisz mi piwo ....(a ostatni raz kiedy cie widzialem....szkoda pisac ... )

    OdpowiedzUsuń
  6. ......................aaaaa i sorka za styl ...(po "tylu" browarach tak wlasnie to wyglada" ...jak cos to kasuj post bo jutro i tak juz nie bede pamietal.....

    OdpowiedzUsuń
  7. i....Dopiero teraz zauwazylem ze na bocznej listwie zginely komentarze ...? ale przeciez ja prawie w ogole glosu nie zabieralem ? Czy cos z nimi bylo nie tak ?

    OdpowiedzUsuń
  8. Ano zginęły niestety. Wtyczka uszkodzona, nie wiem w czym problem, musiałem usunąć. Czekam aż naprawią. Już drugi miesiąc ;)

    Co do piwa, pamiętam cały czas, ale jakoś ciągle nie ma okazji. U sister jestem tylko od święta. Trzeba coś zaaranżować ;)

    Ps. Nie przejmuj się stylem, jest w porządku. Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia;)

    OdpowiedzUsuń