środa, 11 grudnia 2013

Piękne nic

Grawitacja
reż. Alfonso Cuarón, USA, GBR, 2013
90 min. Warner Bros. Entertainment Polska
Polska premiera: 11.10.2013
Dramat, Sci-Fi



Prawdopodobnie jestem jedynym człowiekiem na Ziemi, który dotąd nie widział jeszcze Grawitacji. Na swój sposób czułem się z tym świetnie. Poważka. Absolutny spokój w bani w szczytowym momencie, kiedy cały świat debatował nad geniuszem Cuaróna, trójwymiarowym efekciarstwem oraz kosmicznym realizmem, tudzież jego brakiem. Mogłem w tym czasie w spokoju zajmować się czymś znacznie pożyteczniejszym dla ludzkości, np. płaceniem podatków. Niektórzy zarzucali mi nawet, że **** ze mnie a nie kinomaniak. Cóż, zapewne mieli rację, nigdy nie twierdziłem, że nim jestem. Ale oto stało się. W końcu i ja dołączyłem, w dodatku zupełnie świadomie, do grona ludzkości, która dawno mi już uciekła oraz schowała się za nieboskłonem. I cholera jasna, strasznie tu teraz ciasno. A było przecież tak fajnie... Zawsze muszę coś spieprzyć.

To jest nawet dość zabawne, ale też trochę dziwne uczucie, bowiem po obejrzeniu tegoż oto przedstawienia (tak będę ową produkcję nazywał), wcale nie czuję się o coś konkretnego wzbogacony. Moje pojęcie o tymże hmm... przedstawieniu (sorrki za powtarzalność) przed i po seansie, jest niemalże identyczne. Wystarczyły mi ze dwa trailery, trochę czytanego tekstu i komentarzy, by dowiedzieć się o Grawitacji tyle, ile potrzeba do jej rzetelnej oceny. Aż sam się sobie dziwię, że mnie to w ogóle dziwi. Nie zliczę sytuacji oraz filmów, które miałem w pełni rozkminione tylko po obejrzeniu zwiastunów. Kiedyś myślałem, że to talent, dziś, że to po prostu producenci i piarowcy są idiotami, bu upychają całą fabułę i sens filmu w ledwie dwóch minutach teledysku. Bez sensu.

Nie będzie mi teraz lekko po tych kilku miesiącach obsuwy coś nowego o Grawitacji wystękać, spłodzić coś na tyle interesującego, aby przykuło to czyjąś uwagę i pozostawiło na tymże wpisie do końca. Wszystko zostało już na jej temat napisane. Żądnych nowych doznań i odkryć muszę z bólem serca rozczarować. Niemniej muszę mieć to już za sobą, tak dla świętego spokoju, żeby odhaczyć i skupić się na czymś innym.

Wbrew wątpliwej urody mojego wstępniaka, nie będę smarował Grawitacji gównem. Oczywiście ukrywał również nie mam zamiaru, iż to nie jest moje de gustibus. Szkoda to dla mnie wielka, bowiem jak już kilka razy wspominałem przy różnych okazjach, a nawet dwa wpisy temu, jestem fanem sci-fi i to nawet wielkim. Ale z tym jest jak z - wybaczcie - cyckami. Też je uwielbiam, ale takich autentycznie boskich i w moim typie jest stosunkowo niewiele na tym łez padole. Takie są to już okrutne prawa przyrody, nic nie poradzę. Na kiepskie sci-fi również.

Wiem wiem, już lecą na mnie "kurwy" i "chuje". Miałem czelność obrazić świętość. Nie obrażam. Stwierdzam tylko pewne oczywiste dla mnie fakty, które zapewne są obce innym, większości, a może nawet i wszystkim, ale z tym także niewiele jestem w stanie uczynić. Niestety. Ale wróćmy do fekaliów. Grawitacja kupą nie jest, zgoda. Z punktu widzenia widowiskowego, technicznego i nowatorskiego, albo nie, wycofuje te nowatorstwo, bo to zwykła ściema jest. No więc z punktu widzenia tych dwóch pierwszych, jest to przedstawienie niezwykle zacne dla oka. Naprawdę, chylę czoła, moje uszanowanko, jak to mawia pies Pieseł. Komercyjna rozrywka dla mas na całkiem wysokim nomen omen poziomie. A jak jeszcze ktoś lubi na łeb przywdziać specjalny okular, to nawet i w 3D może się poszczać z wrażenia. No co kto lubi. Nic mi do tego. Ja jednak nie zaliczam się do tych oczarowanych i zachłyśniętych techniką jednostek. Nie wiem, albo już wyrosłem z uganiania się za własnym ogonem, albo te wszystkie wizualne fajerwerki przestały robić na mnie wrażenie. Owszem, Kubrick też zaszokował ludzkość w roku 1968, ale on przynajmniej przy zupełnej okazji chciał także wbić coś odbiorcy do łba, jakąś myśl, coś ważnego z jego punktu widzenia opowiedzieć. Natomiast Cuarón wraz ze swoją ekipą, cóż... niestety skupił się tylko na pustym efekciarstwie, jak zresztą większość współczesnych twórców dzisiejszego kina sci-fi, ale o tym pisałem już kilka razy i nie chce mi się znów do tego wracać. Takie czasy, takie sci-fi.


Tak więc mamy piękne i sztucznie wygenerowane zdjęcia, efekt kosmicznej nieważkości, wspaniałą, przyznaję, matkę Ziemię widzianą z perspektywy około 600 km nad poziomem morza i Teleskopu Hubble'a. Doprawdy, można się zawiesić na widoku niebieskiej planety, z dala od tylu milionów debili. Nawet szczerze rozumiałem zachwyt i przesadny luz Matta Kowalsky'ego. Sam bym z radości fruwał sobie wkoło w tą i z powrotem oraz raczył puszczać w eter dowcipy, że o bajerowaniu "niebieskookiej" dr Ryan Stone nawet nie pomnę ("konkurencji praktycznie żadnej" - jak to mawiał Maksik w Seksmisji). Ale to by było przecież zbyt nudne. Zatem twórcy postanowili tchnąć w te beztroskie latanie jakąś dramaturgię (w tym przypadku jest ona o wiele ważniejsza, niż dajmy na to zupełnie nieobecna tu fabuła). Aby to uczynić, autorzy musieli nagiąć trochę praw i kosmicznych prawidłowości. Oczywiście nie każdy musi się na tym znać. Ja w zasadzie również, ale pech chciał, że miałem więcej czasu na zapoznanie się ze wszystkimi opiniami na temat tegoż kosmicznego przedstawienia, także tymi od strony bardziej naukowej.

No i co ona, ta nauka w senie, rzecze nam na ten temat? Ano np. to, że Hubble znajduje się na wyższej orbicie, niż międzynarodowa stacja ISS, do której Kowalsky (ciągle kojarzył mi się z tym pingwinem z Madagaskaru) holuje niemal pozbawioną tlenu panią doktor (po cholerę ona tyle gadała, skoro była już na tlenowej rezerwie?). A to oznacza, że zniszczony teleskop poruszał się z prędkością o około 400 km mniejszą niż stacja. Teoretycznie więc nasza zbłąkana w kosmosie dwójka, a raczej w orbicie Ziemi, bo do kosmosu to jeszcze daleko, nie miała prawa zbliżyć się z pomocą swojego manewrowego plecaczka, w dodatku obciążonego panią Bullock do znacznie szybszej od nich stacji. To raz. Dwa. Hubble, ISS i chińska stacja Tiangong krążą, cytuję: "po orbitach ustawionych pod odmiennymi kątami względem Ziemi. Przesiadka między nimi byłaby ekstremalnie trudna, jeśli nie niemożliwa, zwłaszcza przy prędkości kilkudziesięciu tysięcy kilometrów na godzinę". Pomijam już fakt, że w rzeczywistości nie doszłoby już do pierwszej tragedii od której wszystko się zaczęło, czyli do zniszczenia teleskopu oraz wahadłowca przez kosmiczne śmieci, które powinny poruszać się po innej orbicie. Poza tym, po zestrzeleniu przez Rosjan ich satelity, niemożliwym byłoby, aby nastąpił opisywany w filmie efekt śmieciowego domina, a przynajmniej nie w tak krótkim czasie. No i w końcu cztery, słynne już słitaśne patrzenie sobie w swoje "niebieskie" oczy dwójki naszych gołąbków - Cloney'a i Bullock w chwili, kiedy coś niewytłumaczalnego z punktu widzenia nauki ciągnie naszego amanta w dół, przez co musieli się rozdzielić na amen. Taka scena byłaby normalna tu, na Ziemi, ale nie w warunkach mikrograwitacji.


Oczywiście wymienione wyżej przekłamania oraz te przeze mnie nieporuszone, w żaden sposób nie dyskwalifikują filmu. Mało tego, bez nich wcale by go nie było, bo zwyczajnie być go nie mogło. Trzeba się z tym po prostu pogodzić już na starcie. Większość oczywiście to potrafiła, koniec końców uczyniłem to i ja, acz potrzebowałem na to trochę więcej czasu. Już od samego początku i podświadomie traktowałem Grawitację z wielkim przymrużeniem oka. W kościach łupało, że będzie to tylko opakowana w złoty i błyszczący papier pustka intelektualna, o czym świadczy chociażby zaciąg aktorski. Bullock i Clooney rzecz jasna są dobrymi aktorami, nawet ich szczerze lubię, ale pasowali mi do tego kosmosu jak Sasha Grey do roli zakonnicy u Hanekego. To, że zagrali poprawnie niczego w tej kwestii nie zmienia. Są pewne uprzedzenia o jakich się filozofom nie śniło. Życie.

Tak więc wszystkie te sceny, które przyznaję, bardzo zgrabnie trzymają widza w napięciu, musiały zostać doposażone w pierwiastek fantazji, inaczej, musielibyśmy wyjść z kina już po 15 minutach, bo by tam wszyscy w tym czasie nam poginęli. Nawet te piękne żółte słońce im wybaczam, bo jak powszechnie wiadomo, w tychże kolorach mieni się ono tylko z perspektywy ziemskiej atmosfery. Mimo, że winno być oślepiająco białe, to jednak fajnie było się na nie od tak pogapić. Ale to wynika bardziej z tego, że sam mam słabość do astronomicznych obserwacji gwiazd, księżyca, wschodów i zachodów słońca, zatem tego typu narrację przyjmuję z dużą radością i zrozumieniem. Mogli tylko darować nam tych durnych i irytujących dialogów, gadania do siebie oraz wewnętrznych przemyśleń Bullock. Wolałbym już obejrzeć tą opowieść w kosmicznej ciszy. Umówmy się, nie mieli oni zbyt wiele mądrego nam do powiedzenia. To duża wada, bodaj największa, tak samo jak wkurzający Kowalsky, który w obliczu śmierci strzela na prawo i lewo żartami, oraz przez cały czas nie schodzi mu z gęby banan. Iście niespotykanie spokojny człowiek, ale wiadomo, NASA tylko takich ma u siebie. Całe szczęście, że Cuarón zgrabnie wybrnął ze sceny pukania przez niego w szybkę Sojuza, bo serio, miałem ochotę wyłączyć w tym momencie telewizor.

No dobra. Chciałem, aby tym razem było krótko, a znów niepotrzebnie się rozpisałem. Zatem kończę swój wywód. Grawitację należy traktować o wiele mniej serio, niż chcieliby tego np. jej producenci. Tylko wtedy da się ją przełknąć bez obaw o swój układ trawienny. To typowe komercyjne kino, które musi rządzić się komercyjnymi prawami, stąd niedostatki w treści, realizmie, fabule i tak dalej. Jak na kino rozrywkowe jest po prostu wspaniale, bo też inaczej być nie może. Z góry skazane było na sukces. Ja go jednak traktuje mniej jak film, a bardziej jak audiowizualne przedstawienie dedykowane kinom IMAX, tak jak niegdyś te wszystkie trójwymiarowe filmy o zwierzątkach i oceanicznych światach skrytych gdzieś w głębinach. Niby również piękne i fascynujące, dzieci zachwycone, ale jednak niewiele one miały wspólnego z zasadami poważnego kina na jakich ja się opieram. Ot, piękne i zapierające dech w piersiach nic. Tester możliwości naszych wypasionych telewizorów 3D i kin domowych blue-ray. Doceniam wielki wysiłek włożony w proces produkcji i chęci, podobają mi się zdjęcia, a także zgrabnie zbudowane napięcie, emocje oraz sprzedanie mi przygniatającego respektu przed ciągle obcym kosmosem, ale szczerze cieszę się, że mam to już za sobą.

4/6

IMDb: 8,4
Filmweb: 7,5


2 komentarze:

  1. Po raz kolejny zgadzam się z autorem w wielu kwestiach, jednak oceniłbym ten film nieco surowiej :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Szczerze mnie 'Grawitacja' rozczarowała. Po trailerze myślałam, że to będzie "coś", niestety nie mogłam wysiedzieć na tym filmie..z nudy..Nie rozumiem zachwytu nad nim i jeszcze miana najlepszego filmu 2013. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń