wtorek, 26 listopada 2013

Zapach kosmosu

Kosmonauta
reż. Nicolás Alcalá, ESP, 2013
93 min.
Polska premiera: Zapewne nigdy
Sci-Fi, Dramat




Każdego roku powstaje cały gwiazdozbiór filmów jednego z dwóch moich ulubionych gatunków filmowych jakim jest sci-fi, lecz tych, które zagrzewają miejsce na nieco dłużej w mej otulinie czaszy pozostaje garstka - dwie, może trzy produkcje na krzyż. Natomiast absolutnie genialne dzieło trafia się ewentualnie jedno, i to też tylko przy dobrym układzie gwiazd. Odkąd prowadzę tego oto bloga zepsucia i rozpusty, interesujących produkcji było jak na lekarstwo, kolejno: W 2009 Moon i animowana Metropia, w 2010 jedynie mocno skrytykowany, wyśmiany i opluty półamatorski Monsters. Rok 2011 zaś mocno zawyżył średnią, bo obok kapitalnej Melancholii von Triera, trafiły mi się także udane Druga ziemia, Perfect Sense oraz zjawiskowy Love. 2012 rok przyniósł wielkie rozczarowanie. Jak dotąd wielkie nic pręży się na mym talerzu, ale może coś co przegapiłem wpadnie jeszcze z gościnną wizytą na deser, w każdym bądź razie jest kilka kandydatów. Kończący się właśnie rok niestety nie zapowiada się wiele lepiej. Póki co tylko Kongres dało się strawić przez moją żółć, acz może przekonam się jeszcze do Grawitacji, choć do końca pewny tego nie jestem. Czemu tak słabo? Pewnie temu, że mierzi mnie kino sci-fi oparte jedynie na fajerwerkach stricte technicznych i efekciarskich, które nader często wykorzystują wielkie koncerny i twórcy do zbijania kapitału oraz zaliczania wszech pudeł w box office'ach. Zajebiste efekty specjalne rozpychają się na pierwszym planie i strącają na dalszy to co winno być jednak w takich produkcjach najważniejsze - treść. Walka o ducha mądrego sci-fi nadal więc trwa i jak to zwykle w tej materii bywało - jest ona bardzo nierówna i w zasadzie tylko do jednej bramki. Przywykłem.

Zatem z pominięciem wspomnianej kasowej Grawitacji (jeszcze przyjdzie czas, by nad nią zapłakać), oraz wielkiego (s)hitu minionego weekendu (na całym świecie) - Igrzysk śmierci, poszedłem jak to zwykle leży w mojej zbuntowanej naturze, pod prąd komercjalizacji gatunku. Obejrzałem sobie zupełnie nieznanego nad Wisłą (Dunajem, Renem, pewnie także i nad Wołgą) El Cosmonauta. Hiszpańska niezależna, niemal amatorska produkcja kręcona w Rosji głównie z datków i z poparciem 4000 osób skrzykniętych w internecie (wszystkie są wymienione w napisach końcowych), bynajmniej nie ma szans na kinową rywalizację z hitami poczętymi za grube miliony zielonych, ale za to ma w sobie coś, czego nie można przeliczyć na żadne pieniądze - głębię i myśl. Przynajmniej w założeniu, bo jaka jest ich rzeczywista forma, o tym za chwilę.

Nie chcę się po raz enty przy tego typu filmach powtarzać i tłumaczyć, dlaczego bardziej cenię sobie mądrość i meandry ludzkiego umysłu zderzającego się z potęgą niezbadanego kosmosu, niż osamotnione na ekranie prężące swe cyfrowe muskuły efekty specjalne w dodatku zapodane w 3D. Może po prostu oddeleguję wszystkich ciekawskich do mojego zeszłorocznego wpisu o Love, gdzie pozwoliłem sobie na chwilę zadumy i szerzej podszedłem do tego zjawiska. W skrócie i tak po prostu, to chyba wyrosłem na innym sci-fi, gdzie gwiazdy stanowiły tylko romantyczne tło do głębszych, filozoficznych rozważań nad sensem istnienia człowieka w otaczającym go społeczeństwie. Lem, Clark, Dick, czy nawet King i Orwell, to literackie kanony tego bardzo szerokiego nurtu, do których chętnie dziś po latach powracam i szukam odpowiedzi na różnie postawione pytania. Na ekranie z kolei od lat dominuje pustka w treści. Co prawda jest pięknie opakowana, często bazująca na największych powieściach sci-fi z których czerpie multum inspiracji, ale jest przy tym potwornie wykrzywiona w swej współczesnej wymowie opartej głównie na wizualnych fajerwerkach. Nie o to winno w tym chodzić. Strzelające lasery i zapierające dech w piersiach komputerowo wygenerowane pejzaże są owszem, miłe dla oka, także mojego, ale tylko wtedy, kiedy stanowią one jedynie dopełnienie merytorycznej całości. Oglądając współczesne i komercyjne sci-fi często się męczę i zgrzytam zębami. Gdyby mi zależało na plebejskiej, cyfrowej rozrywce dla mas, to ok, w porządku, raz na pewien czas można się w ten sposób odmóżdżyć, każdy tego potrzebuje, ale cholera jasna, będąc nadal zapatrzony w Odyseję Kosmiczną Kubricka oczekuję od sci-fi głównie przenikliwej mądrości. Samo efekciarstwo już mnie nie kręci. Nara Houston.


El Cosmonauta trochę się jednak w tej materii (mądrości znaczy się) zagalopował. Niestety. A konkretniej, to jego twórca, szerzej nieznany Nicolás Alcalá. Hiszpan z pewnością pozbawiony satysfakcjonującej jego ambicję budżetu, a także wielkiego studia wypełnionego niebieskim prześcieradłem, skoncentrował się głównie na treści. Utkał więc z umysłów trzech głównych postaci pewnego rodzaju spoiwo, które w filozoficzny sposób łączyło Ziemię z Księżycem, miłość z samotnością i życie ze śmiercią, ale muszę to z autentycznym bólem serca przyznać - trochę mu nie wyszło. Nie wiem, może to przez te rosyjskie powietrze, bowiem zdjęcia do filmu powstawały głównie w Gwiezdnym Miasteczku, czyli byłej radzieckiej bazie szkolenia kosmonautów (im. J.Gagarina), a jak powszechnie wiadomo, Rosja to stan umysłu. Trochę jak Polska, tylko że bardziej. Dla leniwych i słonecznych Hiszpanów musiało to być o wiele większe zderzenie z absurdem codzienności niż chociażby dla nas, do cna nim przemokniętych. Zapewne dlatego też odzwierciedlenie lat 70-tych i realiów sowieckiej Rosji nie jest z punktu widzenia naszej szerokości geograficznej zbyt przekonujące, no, może poza ciekawymi lokacjami.

Ale akurat to nie jest mój największy zarzut. Treści, na którą liczyłem najbardziej, mimo, że brzmi momentami nieźle, bo i jest zaduma, głębia oraz poetycka ekspresja, to jednak generalnie towarzyszą jej na ekranie chaos i nuda. Przeintelektualizowane teksty oraz dialogi gubią się jeszcze bardziej w przyjętej przez reżysera ekspresji kadrowej, która to skacze jak szalona z miejsca na miejsce, ze sceny na scenę i z jednego czasu na jeszcze inny, bliżej nieokreślony. Do tego nie wiadomo co tu jest fikcją, marzeniem sennym, urojeniem, a co najprawdziwszą prawdą, acz przyznaję, sam zamysł, by podążyć w tym właśnie kierunku jest akurat jak najbardziej słuszny i chwalebny. Zewsząd widać tu jednak brak reżyserskiego kunsztu i doświadczenia, nie mniej szczerze doceniam starania i trud jaki niewątpliwie został włożony w stworzenie tego bardzo ciekawego projektu. Na szczęście niski budżet i skąpe środki nie są specjalnie odczuwalne w warstwie stricte audiowizualnej, co zwłaszcza w tym konkretnym gatunku filmowym często kojarzy się z tandetą i kiczem scenograficznym. Nie tym razem. Zdjęcia i montaż są najmocniejszą stroną filmu. Jest też tu trochę wykreowanej komputerowo kosmicznej rzeczywistości, która na szczęście nie jest nachalna, a wręcz przeciwnie, stanowi wspaniałe dopełnienie dla niestety trochę zagubionej treści.

Trudno jest mi jednym zdaniem, czy nawet akapitem zdefiniować głębię i sens, oraz opisać o co właściwie biega w tej opowieści. Autor chciał musnąć w nim masę uniwersalnych prawd o naszym człowieczeństwie. Wystrzelił na księżyc młodego i zdolnego radzieckiego kosmonautę, a na Ziemi pozostawił jego ukochaną i najlepszego przyjaciela, pracownika lotów kosmicznych, odpowiedzialnego za cały projekt. Jednak coś idzie nie tak i nasz kosmonauta wraca na Ziemię, lecz tylko w jego, oraz jego najbliższych urojeniach i koszmarach sennych. Obraz co i rusz się zamazuje i pokrywa mgłą. Raz jest bajecznie mleczna, innym razem brzydka i przerażająca. Trudno jednoznacznie stwierdzić co chciał nam ojciec tego projektu dać przez to do zrozumienia, ale na pewnego rodzaju puentę nakierowuje dołączone do filmu intro (acz nie wiem, czy tak jest w oryginale, czy tylko ktoś taką dziwną wersję wrzucił do sieci), w którym zapoznajemy się jeszcze przed seansem z autentyczną opowieścią o pewnych młodych Włochach, którzy w latach 60-tych na amatorsko i rzemieślniczo skleconej stacji radiowej nasłuchiwali tajnych szyfrów sowietów oraz Amerykanów, dzięki czemu mogli podziwiać i być świadkami narodzin kosmicznego wyścigu zbrojeń, który pchnął całą ludzkość w ramiona nieodkrytego jeszcze dotąd kosmosu. Jest to opowieść pełna pasji i marzeń, tak jak chyba właśnie cały film Kosmonauta, który czerpie z tych uniwersalnych pragnień pełne garście.

Za sam zamysł oraz próbę stworzenia obrazu niebanalnego i mądrego należy się twórcom wielki szacunek. Doceniam wysiłek i starania reżysera, a także grę aktorów, bowiem zupełnie obce mi dotąd twarze, bynajmniej nie z pierwszej, ani też z drugiej aktorskiej ligi, zbudowały całkiem przyjemne w odbiorze relacje. Film polecam każdemu fanowi gatunku, ale temu bardziej wyhodowanemu pod skrzydłami Odysei Kosmicznej i Stalkera, aniżeli Matrixa. Nie ma co się oszukiwać, to bardzo trudny w odbiorze film i zdecydowaną większość przypadkowych odbiorców zanudzi na śmierć, dlatego też po Kosmonautę radzę sięgać ostrożnie i w pełni świadomie. Nawet ja, tak bardzo przecież spragniony takich filmów trochę się na nim rozczarowałem, nie mniej nie żałuję ani jednej minuty spędzonej z tą kosmiczną ekspresją. Są momenty, wielkie momenty, które rekompensują liczne niedoskonałości, zwłaszcza w warstwie merytorycznej, ale taki własnie jest wszechogarniający nas kosmos. Piękny w swej ekspresji, wymowie, w literaturze, na filmach i zdjęciach, a jednocześnie tak bardzo przerażający, obcy i nadal złowrogi w bezpośrednim z nim spotkaniu. Właśnie dlatego nadal tak bardzo mnie on fascynuje i szczerze go pożądam. W mojej głowie wciąż kosmos, wszędzie szukam jego zapachu. W filmie, muzyce, czy w ludziach. Nie spocznę.

3/6

IMDb: 4,3
Filmweb: 4,5




czwartek, 21 listopada 2013

Lustereczko powiedz przecie...

Don Jon
reż. Joseph Gordon-Levitt, USA, 2013
90 min. Best Film
Polska premiera: 15.11.2013
Komedia, Dramat



To już trzecia odsłona tekstu, który nie wiedzieć czemu, stał się jednym z najtrudniejszych z jakim przyszło mi się dotąd we własnej świątyni zmierzyć. Dwukrotnie rozpoczynałem swój wywód dotyczący, przynajmniej w teorii, bardzo lekkiego i niezobowiązującego na pierwszy rzut oka filmu, lecz po kilku akapitach dostawałem nagłego olśnienia, a raczej zwątpienia. Zwątpienia w samego siebie. Jestem tym już trochę zmęczony, dlatego czwartego podejścia nie będzie. Macie więc do czynienia z wersją trzeciego sortu, spłodzoną bez ładu i składu, z wyraźnie zaakcentowaną skazą na mym umyśle. Jak ja mam bowiem i na litość boską zrecenzować film o człowieku, który w wielu elementach stricte życiowych przypomina mi samego siebie? No niemożliwa sprawa.

Spodziewałem się, że może zdarzyć się taka sytuacja, nawet szczerze mówiąc jej oczekiwałem, ale to wszystko miało być przedstawione z wielkim przymrużeniem oka. Nic na przytłaczające serio, ot, luźna gra pozorami i odbitymi od krzywego zwierciadła pozami dnia codziennego. I tak w rzeczy samej w Don Jonie było. Jest to tylko odrysowany od szablonu pewien archetyp współczesnego mężczyzny (z kobietą w tle), w młodym jeszcze wieku, zagubionego w świecie dorosłych, który zewsząd chce od niego jasnych deklaracji. Skoro więc to wszystko jest z pozoru takie zupełnie niewinne, to skąd ten pieprzony mezalians w mej głowie? I to już piąty dzień z rzędu.

Zasadniczo, to nie mam problemu z przedstawieniem swojej skromnej osoby w roli niewdzięcznej i mało fajnej. Żadnego. Szczerze, to mam w dupie co kto o mnie prywatnie sądzi. Głęboko i analnie. Wyrosłem już z tego. Przynajmniej mam taką nadzieję. Dojrzałem do świadomości w której definiuję samego siebie w liczbie pojedynczej i generalnie mocno odbiegającej od przyjętych standardów. W końcu moje ex kobiety, które notorycznie ode mnie odchodzą nie mogą się mylić. Coś jest we mnie spierdolone już na amen. Ale na swój sposób lubię ten stan, bo jest mi z tym całkiem dobrze. Sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem, powtarzam to często. Dlatego tak celnie trafił do mnie Don Jon w reżyserii debiutanta w tej materii - Josepha Gordona-Levitta, który także ośmielił się wcielić w głównego bohatera własnej opowieści. On sam jako Jon, koniec końców także godzi się sam ze sobą, w komplecie ze swoimi przywarami, wadami, także z tym, że nie jest w stanie nawiązać szczerych i autentycznych relacji z kobietami (tak mu się wydaje), przez co nie może dać swoim rodzicom upragnionego potomka, matce synowej i tak dalej, ale nie widać w związku z powyższym dramatycznych scen, żadnego szlochania i zagubienia, przesadnego dołowania. Wręcz przeciwnie. Odnajduje w tym wszystkim jakiś sens, prawidłowość i wynikającą z niej naturalną konsekwencję, która doprowadza go do o wiele cenniejszego i zbawiennego dla jego duszy finału. Co prawda zupełnie przypadkowo i niewiele z tego wszystkiego na pierwszy rzut oka wynika, bo też taką to właśnie nieinwazyjną i lekką konwencję postanowił przyjąć za zasadną pan i władca kamery oraz planu, ale za to między wierszami jest tu cholernie tłoczno. I za to ode mnie chapeau bas.

Tytułowy Jon jest przedstawiany w mediach i wszech opisach jako typowe ciacho oraz książkowy przykład macho (nienawidzę tego określenia), który zalicza co noc i bez większego wysiłku dupeczki z przedziału 8-10 (w skali dziesięciostopniowej). Tu akurat śmiało mogę napisać, acz z bólem serca, że w tym się akurat różnimy. Dziewczyny o numerach 8 wzwyż częściej widuje w sennych fantazjach o zabarwieniu erotycznym, aniżeli w moim łożu, ale mniejsza o konwenanse. Ja jednak niezupełnie się z takim jego zaszufladkowaniem zgadzam. Owszem, jego do bólu wylansowany i naszkicowany atramentem sympatycznym żywot lovelasa jest na wskroś prześmiewczy, pod pewnym kątem przypominający nawet bohaterów zjawiskowego i najnowszego sHitu MTV „Warsaw Shore”, ale tylko pod pewnym kątem. Minimalnym. Don Jon w odróżnieniu od typowych jednokomórkowych mięśniaków jest świadomy swych niedoskonałości i słabości, nie jest typem półgłówka oraz tępaka, co to nie potrafi sklecić umiarkowanie złożonego zdania. Jest szczery do bólu (kłamie tylko raz), nie owija w bawełnę, żyje tak jak lubi i z kim lubi, a jeżeli nawet ma się za zajebistego, to nie informuje o tym w każdej sekundzie całego świata, który jak powszechnie wiadomo i tak ma to w dupie. Ja tam się z nim szybko zaprzyjaźniłem, ale wiadomym jest, iż jestem w tym względzie mało obiektywny, bo w pewnym sensie przyznaję przy okazji wszem i wobec, że lubię samego siebie. Proste, że tak. Jestem najlepszą rozrywką jaką mam.

W jego życiu jest tylko kilka rzeczy na których mu naprawdę zależy. Jego ciało (częściowo się zgadzam), jego chata (zgadzam się), jego bryka (zgadzam się bardzo), jego rodzina (zgadzam się), jego kościół (w sumie też), jego kumple (zdecydowanie się zgadzam), jego dziewczyny (pomidor), oraz jego pornosy (bez komentarza). Wspólny mianownik między nami jest więc bliski do osiągnięcia. Myślę, że to samo może powiedzieć miliony samców na całym świecie. Tak. Może taka jest właśnie o nas brutalna prawda. Wszyscy na swój sposób jesteśmy tacy sami i w podobny sposób kreujemy dziś swoje priorytety. Interesują nas głównie bryki, kumple, dobra materialne i systematyczne pukanie, a każda kobieta, która próbuje nas nagle zmienić i odciągnąć od tego co lubimy najbardziej - ssie.

Gorzej, jeśli za tą czynność (ssanie w sensie) biorą się tak znakomite usta w jakie wyposażona jest nie mniej boska Barbara (Scarlett Johansson). Że nam, prymitywnym samcom, nawet typu macho potrafią się kolana ugiąć przed takimi blond bestiami, tajemnicą poliszynela rzecz jasna nie jest. Naszemu Jonowi również nie jest to tak znów obce doświadczenie, bo pada przed nią aż do stóp. (Głosem Krystyny Czubówny) "Następuje zbliżenie dwóch obcych sobie i pięknych młodych ciał, które odtąd definiują swoje współistnienie według standardów stadnych oddając się przy tym i bez opamiętania w ramiona namiętności". Gordon-Levitt przedstawiając nowo wykreowany związek posługuje się różnymi konwencjami filmowymi skacząc raz ze standardów znanych z leciutkich i infantylnych komedii romantycznych, innym razem zatracając się w nieco głębszych i dramatyczniejszych, acz mocno przerysowanych pozach. Nie mniej, całkiem nieźle mu to wyszło. Przynajmniej jak na prawiczka.


Barbara, mimo biczowatości wypisanej na twarzy, okazuje się bardzo wrażliwą i delikatną lilią, ale jednak porzuconą na tafli wzburzonego jeziora. Ją z kolei przedstawia się i charakteryzuje jako niewinną, dobroduszną księżniczkę, która szuka swojego księcia na białym rumaku. Tu także nie do końca się zgadzam. Nasza kokietka idealizuje swoje związki, wszystkich mężczyzn, zwykle nie pozwalając im na posiadanie ich własnych fanaberii oraz samczych przyzwyczajeń. Ma być zawsze tak jak ona chce, ale przynajmniej jest uczciwa. Albo spełniasz moje warunki albo szukaj sobie innej dziury. To właśnie ona próbuje zawłaszczyć Jona, sprywatyzować po swojemu. Oczywiście wydaje się jej (jak większości kobiet), że w ten sposób ratuje go dla świata i przed światem, ale tak po prawdzie, to wcale jej na tym nie zależy. Jon ma spełnić przede wszystkim jej utopijne marzenia o partnerze idealnym, wykreowanym przez słitaśne komedie romantyczne, które ogląda na pęczki. Kradnie go i przepuszcza przez dwa wałki zamontowane w pralce typu Frania. To co z niego zostaje jest tylko wyblakłym hologramem rzeczywistości - dawcą spermy dla jej dziecka.

Wątek z pornosami, a raczej ostrym od nich uzależnieniem przez Jona, który teoretycznie powinien być na pierwszym planie tegoż wywodu, jest według mnie tylko symbolicznym tłem, acz zaiste, mocno rozbudowanym. Będę się mimo wszystko upierał, że to tylko wątek poboczny, ważny dla zobrazowania konkretnych relacji damsko-męskich jakie są w tej opowieści jednak dużo ważniejsze, ale ani przez chwilę nie przejmujący inicjatywy. Zacznijmy jednak od oczywistych oczywistości. Mianowicie. Każdy facet ogląda pornosy. Kropka. Nie każdy się do tego przyzna, zgoda, wielu będzie nawet na stosie wyrzekać się grzechu Onana, do końca, ale nie słuchajcie ich, to są ludzie niepogodzeni sami ze sobą. Wirtualne porno symbolizuje w tej opowieści naszą słabość, która nami zawładnęła. Jest najsłabszym ogniwem prywatnej i ogólnej zajebistości oraz reprezentantem dzisiejszych czasów, w których wszystko krąży wokół dup i cycków. Nie sposób od nich uciec, zwłaszcza będąc wyposażonym w nieposłusznego węża pałętającego się między nogami. Ale też świat porno stanowi pewien wyznacznik, punkt odniesienia, jest dla nas tym, czym latarnia morska dla żeglarzy. Wskazuje bezpieczną drogę do domu, do naszych umiłowań, choćby tych najbardziej wyuzdanych i niegodnych. Nie chodzi o ich krytykowanie, mało tego, sam Pan Bóg za pośrednictwem księdza w konfesjonale daje Jonowi ciche przyzwolenie na masturbację pod cycki i stęknięcia Jenny Jameson. To także symbol ostoi, ciepła domowego (wiem wiem, naciągane), wszystkiego, z czym nam się coś bardzo dobrze kojarzy, tak jak Jonowi właśnie, który zatraca się choćby w samym dźwięku uruchamianego systemu w jego komputerze. Każdy z nas ma taki swój "dźwięk" na który reaguje podobnie i który na swój sposób sobie umiłował. Nałóg nałogiem, ale przyjemność musi być po naszej stronie ;)

Gordon-Lewitt rozwinął ten stricte męski wątek w całkiem ciekawy sposób, przygotowując przy tym kilka pieczeni na jednym ogniu. Przede wszystkim zestawia ze sobą dwa światy, realny i matrix, ale nie pozwala temu pierwszemu wysunąć się na wyraźne prowadzenie. Nawet w bezpośredniej rywalizacji realnego tyłka i cycków boskiej Barbary z tymi wirtualnymi i nienamacalnymi kołyszącymi się na ekranie laptopa, dostajemy garść argumentów, z których wynika, że lepsze jest bałamucenie w matriksie. Przecież to wbrew logice, ale jak się okazuje, niezupełnie. Z bólem serca muszę przyznać, że w wielu przypadkach się to potwierdza niestety. Co prawda dzisiejsze czasy sprzyjają kurewstwu, ale i tak w łóżku nadal i często dochodzi do bolesnych rozczarowań. Większość facetów sądząc, że w realu jego wybranka serca/przypadkowy lachon będzie potrafiła czynić takie same wygibasy i cuda na (nomen omen) kiju jak aktorki porno, zwyczajnie nie zna życia, albo nadal jeszcze z uporem maniaka szuka naiwnie swoich seksistowskich ideałów. Działa to zresztą w obie strony. Wyjątki rzecz jasna zdarzają się zawsze, jak to w przyrodzie, ale odwieczne marzenie mężczyzny, w którym kobieta idealna jest Matką Teresą z Kalkuty za dnia, i Sashą Grey po zmierzchu, można sobie w większości przypadków wsadzić między Czerwonego Kapturka a Królewnę Śnieżkę. Jakkolwiek dwuznacznie to brzmi. Ci szczęściarze, którzy taką kobietę jednak znaleźli... nie puszczajcie! Za Chiny Ludowe nie pozwólcie im odejść. Zamknijcie w piwnicy, przykujcie do kaloryfera i napawajcie się swym zjawiskowym szczęściem. Na zdrowie ;)

Ratunkiem z opresji dla Jona wcale nie jest blond cycata piękność, nie jest nim też rodzina, jego wypasiona bryka, kościół, kumple, ani też zaplamione jego własnym nasieniem mieszkanie. Nic z jego listy. Dopiero otwarcie się na nieznane, jeszcze niezbadane i zupełnie nieoczekiwane pozwala mu odnaleźć drugi koniec tego samego kija. W tej opowieści symbolizuje to kobieta w średnim wieku, po przejściach, ani specjalnie ładna, ani też fajna, wyposażona w duży bagaż przykrych doświadczeń Esther (Julianne Moore). Nie do końca podoba mi się ten wątek, w sensie, że jest jakby doklejony na siłę tylko po to, żeby na nim zakończyć całą opowieść, ale paradoksalnie stanowi w tej historii ważny punkt zwroty, który jednocześnie otwiera furtkę interpretacji szeroko na oścież, jednak niczego konkretnego w ten sposób nie tłumacząc. Przyjemna zagrywka Gordona-Lewitta, która przy zupełnej okazji dostarcza widzom wartościowy, acz do bólu oklepany morał - Nie znasz dnia, ani godziny, na atak niespodziewanego. Tja...


Reżyserski debiut Gordona-Lewitta jest jednak bardzo wartościowy. Nazywa rzeczy po imieniu i walenie konia jest w tym filmie po prostu „waleniem konia”, a "bzykanie" też nie udaje czegoś, czym w rzeczywistości nie jest. Nie ma tu klasycznego happy endu, ani "...i żyli długo i szczęśliwie". Niby nie jest to tak znów nic niespotykanego, podobne założenia stosuje się w dennych hollywoodzkich komediach klasy B i C, ale w świecie dążącym do zaklinania rzeczywistości i okłamywania samych siebie, każda szczerość, choćby najbardziej wyuzdana i nieprzyjemna dla ucha i oka, jest wartością dodatnią. Młody reżyser, niczym doświadczony lekarz trafnie diagnozuje relacje damsko-męskie, rodzinne, seksistowskie, a nawet i te religijne. Z przymrużeniem oka rzecz jasna, bo to nie dramat społeczny, tym bardziej psychologiczny mezalians, ale chwała mu za to, że stosując triki bardzo lekkie i frywolne, charakterystyczne dla kina komercyjnego, trafia we współczesny dogmat życia ludzi w ogóle. Zawsze w kinie ceniłem sobie wciskanie między oczy bolesnych prawd życiowych w sposób humorystyczny, sarkastyczny i zwyczajnie zabawny. Przez śmiech do rozsądku. Przez dowcip do mózgownicy. Przez sarkazm do wewnętrznego zrozumienia i pogodzenia się z prawdą o samych sobie. Don Jon idealnie wpisuje się w ten schemat, acz uczciwie muszę przyznać, że wbrew temu co zdążyłem już o tym filmie przeczytać, film wcale nie jest aż tak bardzo zabawny. Uśmiałem się może ze trzy razy. W duchu pewnie częściej, ale to się przecież nie liczy. I tak wyszedłem z kina zadowolony.

Co prawda Gordonowi-Lewittowi brakuje jeszcze trochę warsztatu, to widać przez większość część filmu, ale nie sposób nie dostrzec wykreowanego przez niego własnego stylu. Kadry są szybkie, rwane i krótkie. Przeskakujemy z jednej sceny na drugą, które tworzą sekwencje obrazków-skeczów-sytuacyjnych żartów i gagów, które są jawną kontynuacją swych poprzedniczek, tworząc w ten sposób zgrabną całość. Ciężko jest się zawiesić na czymś dłużej, montaż jest iście teledyskowy i bardzo hmm… młodzieżowy, ale ani razu nie pomyślałem w kinie, że mi to przeszkadza. Widać nadal jestem młody duchem. Nie jest to film stricte męski i tylko dla mężczyzn, nie mniej wskazuje jakiś azymut przede wszystkim nam, samczym chamom i bezpruderyjnym męskim świniom. Może nie powinienem się z tym tak publicznie obnosić, ale podziwiając ekranowe życie Jona, niczym w zwierciadle i wiele razy dostrzegałem w nim swoje prywatne Idaho. Dam sobie rękę uciąć, że wielu facetów z przedziału 20-30+ we własnym duchu stwierdzi tak samo. To film o nas samych, o naszych relacjach z innymi, z rodziną (najlepiej tylko na zdjęciach), z kobietami (zaliczyć i wiać), kumplami, o naszym stosunku do naszych cacek na czterech kółkach, czy też dwóch, choćby tylko wyimaginowanych, stojących na półce w skali 1:18, et cetera. Natomiast wiele kobiet oglądając Don Jona z pewnością pomyśli: „O tak, to właśnie taki typowy męski głupek z przerostem własnego ego i z dużym mniemaniem o sobie, miałam już takich na pęczki - beznadziejny przypadek”. Zapewne tak. Ale też, po co się oszukiwać i udawać kogoś, kim zapewne nigdy nie będziemy? Bez sensu. Bierzcie nas takich jacy jesteśmy, albo nara.

4/6

IMDb: 7,2
Filmweb: 6,5


wtorek, 5 listopada 2013

e-Life

Disconnect
reż. Henry Alex Rubin, USA, 2012
112 min,
Polska premiera: ?
Dramat



„Internet, internet, łączy ludzi ludzi...” śpiewa naczelny i nieco już przebrzmiały błazen polskiej sieci - Gracjan Roztocki. Może i łączy. Raczej na pewno. Ułatwia życie? To też pewnik. Ale również je rujnuje. W ostatnich latach (a raczej dekadzie), w erze rozkwitu serwisów społecznościowych, międzyludzkie relacje to istny rollercoaster i wodorowa bomba emocjonalna w jednym. Nie jestem przesadnie stary, raczej wygodnie ulokowany w przeddzień kryzysu wieku średniego (oczywiście kupię sobie wtedy sportowe auto), ale dorastałem jeszcze w świecie, gdzie ceglaste komórki dopiero wkraczały w sferę naszej prywatności, a domowe komputery służyły bardziej do obcowania z prymitywnymi graficznie grami, a nie do hejtowania innych w sieci. I jestem z tego dumny, a nawet szczęśliwy, że moje pokolenie (ostatnie takie) dorastające bez tych wszystkich dobrodziejstw współczesnej techniki, uniknęło jej niekwestionowanych błędów. A tych jest/było tak wiele, iż mam wrażenie, że nie da się już niczego naprawić. Coś jest w tym dzisiejszym świecie spierdolone na amen. Niestety.

Spieprzone pokolenie. Może i robi na kimś wrażenie widok kilkuletniego dziecka, który umie już bez problemu posługiwać się smartfonem, oraz wie, gdzie trzeba nacisnąć w laptopie, żeby okienko YT powiększyło się na cały ekran (sam byłem tego świadkiem niedawno). Na pewno zachwycone są tym ich osłupione babcie nadal mające problem z obsługą pilota do telewizora, ale mnie to na swój sposób przeraża. Oczywiście, postępu technologicznego nie zatrzymamy, bo i po co. Jeśli chcemy utrzymywać się na jako takiej powierzchni i być na bieżąco z pędzącym na złamanie karku światem, to nie mamy wyjścia, musimy łykać wszystkie te dobrodziejstwa techniki, nawet, jeśli ogromna większość z nich nie jest nam do szczęścia potrzebna. Sam nie wyobrażam sobie teraz życia bez internetu. Bez telefonu (bardziej, acz ma też internet, więc już mniej), bez licznika sumującego pochłaniane kilosy na rowerze, a nawet bez zegarka z GPS jaki za chwilę sobie pewnikiem sprezentuję. Ale jako reprezentant pokolenia pamiętający czasy, w których na MTV leciała jeszcze muzyka, większość wolnego czasu spędzało się na boiskach, ławkach i trzepakach, a żeby „wydzwonić” kumpla w celu wyciągnięcia go na dwór, po prostu gwizdało się do okna, nie potrafię znaleźć w tym dzisiejszym zdominowanym przez postęp technologiczny świecie pierwiastka hmm... szczęścia.

Z nostalgią wspominam czasy boiskowe. Graliśmy z kumplami za blokiem na obsranym przez psy trawniku, gdzie za słupki robiły bluzy i plecaki. Nasze osiedlowe „Wembley” miało kępki trawy tylko na obrzeżach boiska, na pozostałych jej fragmentach rządził ubity piach. W podstawówce grałem na boisku żużlowym, w technikum na betonowym, ale zawsze z bananem na twarzy. Siatki na bramkach? Żart jakiś? Po każdym strzale dymało się po piłki. Zawsze tylko w jednych butach, które służyły zarówno do chodzenia do szkoły, kościoła i gry w gałę właśnie. Dziś wypasione orliki z podświetlaną i gładką jak pupa Salmy Hayek sztuczną nawierzchnią stoją puste, a ilość młodzieży zwolnionej z W-Fu w szkołach niebezpiecznie zbliża się do poziomu zadłużenia Polski. Całe dnie i wieczory spędzało się na ławkach, w parkach, gdziekolwiek, byle nie w domu. Nie było komórek, fejsbuków i kamerek internetowych, które ponoć tak łączą dziś ludzi, a i tak byliśmy bliżej siebie niż dziś.


Internet może i łączy ludzi. Dwa kliki myszką i możesz sobie pogadać ze skośną Azjatką, która przy zupełnej okazji rozłoży dla Ciebie nogi przed webową kamerą, ale z mojej kilkunastoletniej obserwacji zjawisk zachodzących w sieci niestety wychodzi na to, że internet przede wszystkim... szerzy debilizm. Ogłupia i odmóżdża dzieciaków. Wmawia im iluzoryczną zajebistość i niepowtarzalność, a one same, w pogoni za jakże pożądaną indywidualnością, świadomie robią z siebie debili. Emo-hipsterkie krzyżówki, które wklejając na fejsa smutne zdjęcie opisane Helveticą myślą, że w ten sposób buntują się przeciwko całemu światu. Dziś już nawet bunt nieletnich jest tak samo jak i oni - niepoważny. Pewnie przemawia przeze mnie przebrzmiała nostalgia i poczucie zasłużonej wyższości, ale nam w ich wieku przynajmniej o coś chodziło. Jeśli się walczyło, to z milicją na ulicach, z komuną, cenzurą, czy choćby z durnymi nauczycielami w szkole, a muzykę na wielokrotnie przegrywanych kasetach zdobywało się w bólach, zamiast ściągać dziś w kilka sekund z netu. Tak. To w pewnym sensie jest mój prywatny protestsongtext. Muszę jakoś odreagować. Znów się u mnie trochę zjebało w prywacie.

Dzisiejsze dzieciaki wiedzą o świecie tyle co nic. Interesują ich tylko dobra materialne, nowe rurki na dupie i wyścig gadżetów. Rodzice ciągle ich rozpieszczają, naiwnie sądząc, że dzięki kupowaniu im tego wszystkiego czego sami nie mieli, wychowają je na lepszych ludzi. Błędne założenie. Na całym świecie dorastają kolejne pokolenia młodych zjebów kompletnie nie dostosowanych do otaczających ich brutalnych realiów. Kończą szkoły, które wcale nie uczą ich jak żyć i nagle wychodzą na miasto niczym niepełnosprawni rzuceni na pożarcie lwom, gdzie następuje klasyczne zderzenie ze ścianą zawyżonych oczekiwań. Dlatego właśnie szukają iluzorycznego szczęścia w internecie, w światach równoległych, gdzie mogą stać się kimś, gdzie ktoś ich szanuje i lubi. Acz w zasadzie wypada też w tym miejscu napisać, że to chyba bardziej my jesteśmy powoli coraz bardziej z tego świata wypychani i odstawiani na boczny tor. To samo mogą z pewnością powiedzieć nasi rodzice oraz ich rodzice, dawno już wypchnięci poza margines jakiegokolwiek znaczenia. Taka to po prostu kolej rzeczy, wszystko przemija i ciągle się zmienia, a ja pewnikiem nie umiem się z tym pogodzić. Ciągle chcę obserwować świat oczami tamtego zbuntowanego nastolatka sprzed lat tańczącego pogo do Pantery, ale to se ne vrati.

Opisane tak w skrócie całe to szeroko rozumiane zjawisko, o tym całym przemijaniu i ciągłych zmianach za którymi coraz trudniej nadążyć, jest też świetnym punktem wyjścia dla reżyserów filmowych. Powstało już wiele produkcji na ten temat, które w większym, bądź mniejszym stopniu dotykają problemu kryzysu relacji międzyludzkich, które ugrzęzły gdzieś w zabieganej codzienności po światłowodach. Niestety większość z nich to typowe i odrysowane od szablonu wydmuszki ukazujące jakiś fragment dramatu, przeważnie młodych ludzi, którzy raptem tracą kontakt z realem zdradzając go z matrixem. Brakuje mi nieco bardziej przyziemnego spojrzenia, bez tych przesadnych, jaskrawych irracjonalności występujących chociażby w rodzimej Sali samobójcówHenry Alex Rubin w swoim Disconnect próbował właśnie troszkę szerzej wejść w temat. Posłużył się reprezentantami różnych środowisk i grup wiekowych zagubionych w problemach dzisiejszości, ale i to koniec końców nie zagwarantowało mu uniknięcia tych samych błędów, jakie popełnili jego poprzednicy.


Trzy przeplatające się ze sobą historie, które opowiadają o problemie dzisiejszych „elektronicznych” czasów, sprytnie poruszają całe spektrum globalnego problemu. Począwszy od małoletnich dowcipów na facebooku, przez pornobiznes w sieci, wplątaną w to dziennikarską etykę, by na przestępczości internetowej skończyć. Różni reprezentanci naszego dzisiejszego świata doświadczają wszystkich tych przekleństw, które dla większości z nas wydają się zupełnie oczywiste i znane z autopsji. Jedno tylko zdjęcie, filmik z weekendowej najebni, czy nieświadomie udostępnione w sieci prywatne dane mogą dziś przekreślić oraz zniszczyć ludzkie życie. Disconnect, czyli "rozłączony", to także bardzo pożyteczna alegoria wyobcowanego człowieczeństwa, które utraciło kontakt z realem. Ludzie sami rozłączyli się ze swoimi bliskimi, by pod pretekstem szukania innych definicji szczęścia ugrząźć w równoległych rzeczywistościach. Rubin ukazując problemy swoich bohaterów ukierunkował ich, oraz siłą rzeczy również widzów, na clou tego zjawiska, czyli na to, od czego zwykle wszystko się zaczyna. Na zaniku dialogu. To trochę jak oglądanie Matrixa od tyłu. Można wtedy zaobserwować historię młodego człowieka, który rzucił narkotyki i znalazł pracę ;) Czyli taki to trochę klasyczny ton moralizatorski, ale nie przesadnie nachalny, raczej o charakterze edukacyjnym.

Oglądając więc jak wyobcowany nastolatek nawiązuje internetowy kontakt z fikcyjną Jessicą, kiedy łasa na wieczną chwałę i sławę dziennikarka (fajny milf) dotyka delikatnego tematu pornografii w sieci, a przeżywające kryzys małżeństwo zostaje w najmniej odpowiednim momencie okradzione przez hakera, doskonale widzimy ich wszystkich popełniających proste błędy, które w konsekwencji powodują, że odbijają się oni od dna, osiągając przy tym jakąś życiową mądrość, którą gdzieś wcześniej zagubili. W zasadzie to nic wielkiego, ale warto obejrzeć. Przyzwoita gra aktorów drugiej ligi. Tym bardziej dziwi mnie nazwisko Maxa Richtera pod opisem: Muzyka. Ale to dobrze. Jego brzmienia są świetnym dopełnieniem tego całkiem udanego filmu.

Czy więc internet jest taki zły jak można wyczytać z tego tekstu? Nie. Nie jest. To raczej ludzie stają się źli korzystając z jego dobrodziejstw. Jesteśmy skazani na jedno i drugie. Im mniej naszych danych w sieci tym lepiej. Ale coraz z tym trudniej niestety. Wystarczy że masz konto w banku, rozliczasz się z podatków, czy robisz zakupy w e-sklepie. Nasze dane są wszędzie i nic z tym już nie możemy zrobić. Owszem, zawsze można trzymać kasę w skarpecie, nie posiadać komputera i robić gotówkowe zakupy w Lidlu, ale powiedzmy sobie szczerze, czy nasze życie będzie wtedy lepsze? Nie mamy wyboru. Znam kilku, którzy nadal z tym walczą. Z systemem w sensie. Szanuję i podziwiam, życzę też szczęścia, ale to zwykłe Don Kichoty, które uganiają się za wiatrakami. Wypada nam więc tylko używać tych współczesnych dobrodziejstw z głową i zdroworozsądkowym umiarem. Kontrolować siebie i naszych najbliższych, zwłaszcza najbardziej narażone na przekleństwo internetu dzieci, nie przesadzać w jedną, czy drugą stronę, nie dawać się zawłaszczyć przez gadżety i sieć. Wiem, że to brzmi dość absurdalnie, bo napisane jest z klawiatury człowieka, który anonimowo publikuje na blogu, prowadzi fan page na fejsie i spędza coś pod pół dnia w sieci, ale... ja serio żywię odrazę do tego świata. I durnych ludzi, których nomen omen, uwielbiam hejtować w sieci. Taki to już nasz zasrany e-Life w pigułce. Nie ma przed nami żadnej nadziei.

4/6

IMDb: 7,5
Filmweb: 7,7