wtorek, 15 października 2013

29'WFF vol.2

Hazardzista
reż. Ignas Jonynas, LIT, LAT, 2013
110 min.
Polska premiera: ?
Dramat



Hazardzista, czyli koprodukcja litewsko-łotewska (brzmi absurdalnie c’nie?), to reprezentant konkursu międzynarodowego, który walczy o najwyższe laury na WFF. Temat wydał mi się nader ciekawy, bo pomimo tego, że o hazardzie i innych używkach nakręcono już filmów tysiące, to jednak wciśnięcie w jego szpony ratowników medycznych oraz ludzi z państwowej służby zdrowia mienił się w mojej głowie jako interesująca ciekawostka przyrodnicza.

Film poprzez swoją fabułę, montaż i ogólną charakterystykę postaci przypomina mi bardzo naszą Drogówkę Wojtka Smarzowskiego. Oba filmy w całkiem podobny sposób opowiadają o patologiach zakorzenionych w środowiskach, że tak powiem, użyteczności publicznej. U nas dostaje się zdegenerowanej policji, słusznie zresztą, u nich zaś, ratownikom medycznym oraz ogólnie ichniejszej służbie zdrowia. Nie wiem czy mają tam z nimi jakiś wizerunkowy problem, czy po prostu reżyser uznał, że tak będzie fajniej. Ale też dzięki temu, że akcja filmu dzieje się tuż za naszą północno-wschodnią granicą, można było nie raz i nie dwa razy odczuć liczne obyczajowe oraz mentalne podobieństwa, zwłaszcza kiedy w grę wchodziły pieniądze, a raczej ich notoryczny brak. Taka to już przypadłość charakterystyczna dla naszej szerokości geograficznej.

Chęć dorobienia sobie na boku, bo przecież za państwowe pensyjki to sobie człowiek i tam i tu za długo nie pohula, doprowadza pracowników służby zdrowia do różnych skrajności. Zaczyna się niewinnie, od gier losowych, obstawiania wyścigów psów, czy nawet tego, czy niedoszła samobójczyni, czego są świadkami na akcji, skoczy łamiąc sobie kręgosłup, czy nie. Zakłady między nimi dosłownie o wszystko są chlebem codziennym i ich karmą, a także pewnego rodzaju rozrywką, o którą przecież także trzeba zadbać w tym trudnym i bardzo stresującym zawodzie. Nasi bohaterowie-ratownicy, trochę tak dla zabawy, trochę dla zaaplikowania sobie dodatkowej porcji adrenaliny, ale przede wszystkim dla pieniędzy zawiązują „spółdzielnię” i otwierają nielegalny, oraz z punktu widzenia moralnego godny potępienia interes. Zaczynają obstawiać ludzkie życie. Kto wytypuje pierwszego umarlaka, kto dobrze przewidzi czyje obrażenia są bardziej śmiertelne od innych pacjentów szpitala – ten wygrywa, zgarnia szmal i zyskuje szacun wśród kolegów.

Interes się rozrasta, a wraz z nimi dylematy moralne. Oczami dwójki bohaterów, Vincentasa - najlepszego ratownika w bazie (od siedmiu), pogrążonego w długach i hazardzie, oraz jego mentalnego przeciwieństwa i wroga ich gry - Ievą, obserwujemy cały proces tego zjawiska, począwszy od jego narodzin, po dramatyczny kres działalności. Dochodzi do coraz większych napięć i zatargów, do chęci dominacji w ich wspólnej grze, wszystko zaczyna się walić i wymykać spod kontroli. Gdzieś w tym wszystkim przewija się ludzki dramat, trudna miłość, czyjeś nieszczęście, niezasłużona śmierć, czy eksmisja na bruk. Wachlarz negatywów i przykrości jakie doskwierają ludzkości, zwłaszcza w krajach jeszcze niedojrzałych demokratycznie, napędza coraz większego wiatru. Myślę, że łatwo będzie nam się identyfikować z wieloma poruszonymi problemami w tym filmie. To nie jest opowieść stricte o hazardzie i jego skutkach, stanowi on jedynie tło i punkt wyjścia. Patologii oraz problemów z życia wziętych jest tu znacznie więcej.

Historia zatem ciekawa i w zasadzie broni się sama, jednak sposób jej przedstawienia był już dla mnie trochę kłopotliwy. Fajne sceny sąsiadują często z tymi mocno męczącymi. Jak nie potwornie trzęsąca się kamera, to za głośny dźwięk, jak nie przeciągnięte ujęcia, to zbyt krótkie albo chaotyczne wizualne oczojeby. Co chwila coś mi nie pasowało i żądało przewinięcia do przodu. Nie mniej jednak same poruszone zjawiska w Hazardziście są rzecz jasna godne odnotowania i ogląda się to całkiem przyjemnie, ale rywalizacji z Drogówką moim skromnym zdaniem nie wytrzymuje. I nie chodzi tu o lokalny patriotyzm, ale zwyczajnie, zdegenerowani medycy jakoś nie wstrząsnęli mną na tyle, na ile chyba jednak powinni.

4/6






Kryształowa wróżka
reż. Sebastián Silva, CHI, 2013
98 min.
Polska premiera: ?
Film drogi, Komedia




Uwielbiam klasyczne filmy drogi. Mam do nich jakąś niewytłumaczalną słabość. Zawsze staram się coś w ten deseń wyhaczyć z festiwalowego repertuaru. Tego typu opowieści, które toczą się od przypadku do przypadku, od punktu A do punktu B, zwykle dostarczają mnóstwo frajdy. Jest to też pewnikiem jakaś pochodna od mojej ciągle wiercącej się w miejscu natury, która lubi być w ruchu. Sympatyzuję za tymi zbłąkanymi, niezwykle charakterystycznymi, czasem podobnymi do mnie duszyczkami jakie w kinie drogi stanowią największą wartość dodatnią i to nawet jeśli nic wielkiego sobą nie prezentują.

Zwykle są zabawne i tragiczne zarazem, wygadane, z jakąś wadą konstrukcyjną (pieprznięte w sensie), bo też tego wymaga od nich scenariusz. Przykładowy film o jadących samochodem przez kilka tysięcy kilometrów młodych ludziach musi opierać się na błyskotliwych dialogach oraz na jakiejś finalnej wewnętrznej ich przemianie, która następuje pod wpływem otoczenia i samych siebie. Bez spełnienia tych warunków, kino drogi nie może ubiegać się o zajebistość. Tzn. może, ale szanse ma wtedy odpowiednie mniejsze.

Kryształowa wróżka na szczęście doskonale radzi sobie z tak sformułowanymi wytycznymi. Spełnia ich wszelkie kryteria. Owszem, nie wnosi do naszych żyć, ani do historii kina absolutnie niczego nowego, nie odkrywa też przed widzem żadnych nowych lądów, ale przecież kino drogi nie jest od tego. To elegancka, błyskotliwa i zabawna opowieść o 5 oryginałach (no, powiedzmy, że o dwóch, reszta jest bardziej tłem), które wyruszają wspólnie w wakacyjną podróż, a raczej, w celu doświadczenia niezwykle wzbogacającego ich chaotycznego dotąd żywota o charakterze stricte duchowym. Innymi słowy, jadą na północ Chile, by nachlać się soków z legendarnego kaktusa San Pedro. Naćpać się meskaliną w sensie.

Film jest zdecydowanie w klimacie Sundance. Określam tym mianem produkcje świeże, zakręcone, bardzo teraźniejsze i bogate w treść, oczywiście też mocno niezależne i nie zepsute zgnilizną mainstreamu. Wydaje się być typowo Amerykański, jednak jest to produkcja chilijska, w której co prawda gada się po angielsku, a głównymi bohaterami jest dwójka popieprzonych Amerykanów, to jednak wpływ klimatu łacińskiego wplątanego za pośrednictwem tła krajobrazu tylko potęguje odczucie ogólnej satysfakcji.

Owszem, to film o młodych, zepsutych (acz nie do cna) ludziach, którzy mają zdrowo nasrane we łbie, ale ich wywodów i teorii na wszystko słucha się bardzo przyjemnie. Raz, że są zabawni, dwa… są zabawni. W zasadzie tyle. Nie dowiemy się od nich niczego wartościowego, co by zmieniło nasz punkt widzenia na istotne sprawy, co najwyżej staniemy się ekspertami od przyrządzania wywaru z kaktusa San Pedro.

Dwójka naszych jankeskich ekscentryków, to chaotyczny i wiecznie zakręcony niczym słój dżemu Jamie (irytująco ciapowaty typ) – z jakiś nieznanych nam powodów przebywający w Santiago de Chile, oraz poznana przez niego przypadkiem na imprezie tytułowa wróżka – Marsjanka, weganka, mentalna reprezentantka tych wszystkich popieprzonych bzdur na temat zdrowego odżywiania, ekologii, buddyzmu, pewnie też i ochrony praw dinozaurów, a prywatnie „domina” (wygooglajcie sobie, ale ostrzegam, może boleć). Poznają się w noc poprzedzającą wyjazd w poszukiwaniu San Pedro i przypadkiem lądują razem w tym samym samochodzie dnia następnego. Towarzyszy im trójka miejscowych braci, którzy stanowią dla naszych bohaterów zdroworozsądkową odskocznię i chwilę wytchnienia od wariactw wszelakich.

Jesteśmy więc świadkiem ich podróży, masy przygód oraz morza dyskusji i epickich dialogów. Jak to zwykle bywa przy takich okazjach, nasi bohaterowie kłócą się ze sobą, śmieją razem, ale też odkrywają w sobie nowe, nieznane im dotąd lądy. A przy tym rzecz jasna bardzo się ze sobą wiążą emocjonalnie, zwłaszcza podczas ich wspólnego finałowego skosztowania wywaru z kaktusa, co jest całkiem fajnie zobrazowane. Ich przygoda, co także typowe, musi się rzecz jasna skończyć, a wszyscy jej uczestnicy wzbogaceni o nowe życiowe doświadczenia udają się do domów. My też. Koniec.

4/6


1 komentarz:

  1. Jakoś oba z powyższych filmów do końca mnie nie przekonały. Nie trafiły w mój gust i tyle :)

    OdpowiedzUsuń