czwartek, 31 października 2013

Simon mówi: Oglądaj tylko jeśli musisz

Simon Killer
reż. Antonio Campos, USA, 2012
105 min.
Polska premiera: ?
Dramat



Jest taka gra dla dzieci (albo pijanych dorosłych). „Szymon mówi (Simon Says)”, w której jeden z uczestników wybierany jest na Szymona, a reszta dzieciaków/pijaków musi go z uwagą słuchać. Gdy Szymon powie: "Szymon mówi: Napijcie się piwa", pokazując przy tym ruch imitujący przechylenie kufla/butelki, wtedy wszyscy muszą się go posłuchać i przechylić kufel/butelkę (najlepiej prawdziwą). W przypadku gdy Szymon powie: "Klepnijcie stojącą koło was niewiastę w tyłek” (w wersji zniewieściałej – faceta) i pokaże ruch imitujący dawanie klapsa, ale bez powiedzenia: "Szymon mówi", to wszyscy uczestnicy muszą w tejże chwili pozostać w bezruchu (niestety). Gdy ktoś złamie zasady i się pomyli, odpada z gry. Zabawa toczy się do momentu kiedy zostanie tylko jedna osoba, która zostaje wtedy Szymonem i może iść do łóżka z dowolną ilością kobiet na imprezie (żart, sam to wymyśliłem). Film Simon Killer jest trochę jak ta gra właśnie.

Główny bohater - Simon (jakżeby inaczej), chodzi sobie po ulicach Paryża i mówi różne rzeczy, a my musimy go słuchać i albo reagować, albo siedzieć w bezruchu i męczyć się dalej. Ja niestety bardziej się męczyłem. Może nie jakoś wybitnie, ale jednak. Był pot i łzy. Przez cały film ani razu nie słyszałem komendy: „Szymon mówi”, więc pozostał mi bezruch i czekanie na kolejne hasło, kadr, dialog, tekst, napisy końcowe. Musiałem więc przebrnąć przez całą tą treść, która ciągnęła się jak leniwe kluski w tysięcznym odcinku Klanu, by koniec końców pozostać z niczym. Z niczym godnym uwagi.

A jednak mimo to dotrwałem do końca i nawet bez przewijania (sukces Faktu). Tą dość z pozoru kłopotliwą sytuację uratowały przede wszystkim niezłe zdjęcia i całkiem zgrabna muzyka. Dwa grosze dorzuciła do tego jeszcze apetyczna pupcia Mati Diop (klik!). Strach pomyśleć jakby to się wszystko skończyło, gdyby nie powyższe. Zapewne Simon nie doszedłby wtedy do Sundance, gdzie film był nominowany w kat. "Najlepszy dramat", ale skoro już zawitał na te nieco głębsze wody, to teraz trzeba się z nim trochę popluskać w jednym basenie oraz spróbować wyciągnąć jakieś zwłoki wnioski. A te są niestety takie, że to w istocie bardzo przeciętny film. W sam raz dla kinematograficznych masochistów.

Naszego Simona poznajemy już w pierwszej scenie filmu, podczas której w rozmowie z przyjacielem rodziny u którego zatrzymał się w Paryżu, opowiada mu/nam o swoim życiu. I tak już po kilku minutach od momentu ułożenia się wygodnie na kanapie wiemy mniej więcej kim jest, jakie i kiedy studia ukończył, wiemy też, że po wielu latach zostawiła go dziewczyna (znam ten ból chłopie) i teraz musi sobie dychnąć oraz poukładać w głowie wszystko od nowa. Ale generalnie i na pierwszy rzut oka, wydaje się być w porządku, acz lekko zagubionym gościem. Nawet wielu samców w jego wieku będzie mogło się z nim szerzej zaprzyjaźnić, a nawet i utożsamiać, zwłaszcza podczas wieczornych masturbacji przed komputerem, oraz w momencie otrzymywania kosza od fajnych dziewczyn poznanych na mieście. Gołym okiem widać, że nie jest mu lekko w nowym, obcym środowisku, a także, że coś mu ciąży na umyśle. I kiedy wydawać by się mogło, że piękne romanse w Paryżu trafiają się tylko na filmach, nagle uzmysławiamy sobie wraz z Simonem... że to przecież też jest tylko film. Nasz sfrustrowany bohater trafia przypadkiem do burdelu gdzie poznaje "ją" (tą od tej fajnej pupy). I nagle bum i nagle bach, znikąd pojawił się Amor z łukiem napiętym jak skóra na twarzy Ibisza, oraz z zatrutą strzałą wycelowaną w kierunku biednego Simonka. Słychać strzały.


Romans się o dziwo rozwija w najlepsze. Piszę „o dziwo”, bowiem nie wiele się w nim kupy trzyma. Nasza piękna pupa, która sama dostała od życia i rodzaju męskiego wiele pięści w twarz oraz podbrzusze, niezwykle szybko i łatwo daje się uwieść swojemu klientowi. Zagraniczny chłopak, ani specjalnie ładny, ani zaradny, bez pieniędzy, bez lokum, bez podstawowych informacji o tym skąd jest, czym się zajmuje i po co przybył do miasta nad Sekwaną, wkrada się jednak jakoś w łaski ledwo wiążącej koniec z końcem prostytutki, która (o zgrozo!) nawet kupuje mu koszulę. Jej, oraz innych "ofiar" Simona naiwne poczynania, mogą być pożyteczną nauczką dla młodych kobiet, które szukając miłości za wszelką cenę, często łamią zdroworozsądkowe zasady bezpieczeństwa. Zatem lista odbiorców filmu właśnie powiększyła się o jakiś miliard kobiet na całym świecie.

Ale są też i męskie dramaty. Mroczna tajemnica i frustracja jakie wewnętrznie gnębią Simona, poniekąd spowodowane są właśnie przez wystawienie go do wiatru przez bliżej nam nie przedstawioną niewiastę. Do czego jest zdolny zakochany facet porzucony przez swoją wybrankę serca może sobie wyobrazić pewnie każdy, kto tylko przeczołgał się przez tunel odrzucenia. Zatem jego poczynania można interpretować w bardzo szeroki i wielotorowy sposób, w zależności od posiadanej płci. Z pewnością nadają się one do analizy przez armię psychologów, ale jako, że się nie znam, to na wszelki wypadek się wypowiem. Uważam więc, że facet albo mści się na kobietach, które w jego mniemaniu wszystkie są takie same (poniekąd ma rację niestety), albo też próbuje znaleźć wśród nich zrozumienie i ukojenie bólu jaki w nim tkwi, przypisując każdej z napotkanych dziewcząt cząstkę jego własnej ex, a nawet i matki, bo jej wątek też się przewija przez ten chaotyczny łeb. Oczywiście najwygodniej można napisać, że Simon jest po prostu chory. A tam chory. To zwykły psychol jest.

Antonio Campos (reżyser) jakoś jednak tak niemrawo podchodzi do próby zdiagnozowania przyczyn tego, dlaczego nasz Simon wymyka się spod szeroko rozumianej kontroli. Nie bardzo też pomaga widzom, którzy zachodzą w głowę, by okiełznać zjawisko, w którym ze spokojnego i z pozoru normalnego faceta, Simon staje się nagle zabójcą. Myślę, że przedstawiając nam go w taki, a nie inny sposób, Campos na konkretnym przykładzie chciał nam pokazać jak wielkie i niezbadane mroczne tajemnice czają się w ludzkich samotnych i zagubionych w wielkich miastach umysłach. Nihil novi. Z pewnością. Takich, jak nie większych psycholi, spotykam każdego dnia w porannym autobusie jadąc do pracy. W dzisiejszych zabieganych za iluzorycznym szczęściem czasach niewielu umie się odnaleźć i utrzymać na powierzchni względnej normalności. Sam mam z tym czasem problem. Na szczęście jeszcze nikogo nie zabiłem, ale lać po ryjach idiotów i patrzeć przy tym, czy równo puchnie, mam ochotę często. Coraz częściej ostatnimi czasy. I to na swój sposób mnie trochę przeraża.

Simon Killer jest więc także filmem dla anonimowych frustratów i nieodkrytych jeszcze przez samych siebie psycholi. Opowiada o sfrustrowanym świecie, o sfrustrowanych ludziach, o samotności oraz potrzebie akceptacji i miłości. Historia ta jest wycinkiem z życiorysu frustrata - zabójcy, ale nie taką w stylu Falling Down, w którym grasujący z bejsbolem po autostradzie William Foster faktycznie ma jakieś powody, by nagle przepotwarzyć się w złego. Geneza zła Simona jest o wiele bardziej zawiła, a przez to niezrozumiała. Ogląda się go więc w sposób niezobowiązujący. Bez morału, bez głębszych wniosków, ot, współczesny dramat młodego człowieka zagubionego w wielkim świecie i własnym umyśle. Przyjemne zdjęcia, długie kadry, mało treści i słów udekorowanych naprawdę niezłą ścieżką dźwiękową. Przesłuchałem ją całą i prawie połowę utworów zapisałem sobie na dysku, więc chyba faktycznie jest nieźle (albo to też źle jest ze mną). A teraz tak na zakończenie „Simon mówi: Oglądajcie rozważnie i tylko jeśli nie macie nic lepszego do roboty. Film zdecydowanie na raz”. Wykonać.

3/6

IMDb: 6,0
Filmweb: 5,9





sobota, 19 października 2013

29'WFF - vol.6

Dotyk grzechu
reż. Jia Zhang-ke, CHN, JAP, 2013
135 min. Against Gravity
Polska premiera: 6.12.2013
Dramat



Trzeba chyba czasem nie lekceważyć wszelkich objawionych znaków na niebie i zwyczajnie zacząć brać je za pewnik. Można dzięki temu zaoszczędzić trochę czasu, a niekiedy nawet i pieniędzy. Osobiście nie należę do ludzi przesądnych, acz za każdym razem, kiedy widzę wypłatę na swoim koncie, to niemal połowę z niej niezwłocznie przelewam na rachunki i inne podatki, by odrzucić od siebie złe moce wierzytelności. Taki jakiś dziwny przesąd... W czwartek objawił mi się właśnie jeden ze znaków, którego ponownie zlekceważyłem. Konkretnie to w Multikinie. Wieczorem. O 21. W momencie kiedy miała rozpocząć się projekcja Dotyku grzechu, wyszedł na scenę Stefan Laudyn z telefonem i oznajmił, że film się jeszcze wgrywa i musimy czekać. Od razu przypomniała mi się scena z Alternatywy 4, kiedy to kierowca ciężarówki z meblami nie chciał czekać na ciecia Anioła pod jego jeszcze nie ukończonym blokiem.

Dziś już wiem, że po wypowiedzeniu tych słów powinienem uciekać z kina czym prędzej. Cóż, mądry ekran pod okiem po szkodzie. Na tej największej w Warszawie i nabitej do ostatniego miejsca sali kinowej czekaliśmy wszyscy jeszcze przez następne 15 minut. „Już jest 97%” - informował Laudyn. - „To co, z torrentów go ściągają?” - zapytałem sam siebie. Nie otrzymałem odpowiedzi. W sumie dziwnym nie jest. Na sali siedziała też pokaźna delegacja Azjatów, jak to zwykle z nimi przy tego typu okazjach bywa, wyposażeni byli w drogie kamery i aparaty foto. Jeden był szczególnie irytujący, bo świecił jakąś lampą po oczach. Na scenie oprócz Laudyna z komórką, znaleźli się jeszcze reżyser filmu wraz z żoną i tłumaczem. Współczułem im, serio. Czas mija, film się ładuje od dobrych 45 minut, a oni powiedzieli już wszystko co mogli i chcieli. Dowiedzieliśmy się więc ile kręcili ten film, gdzie kręcili, po co kręcili, który to już jest film w dorobku reżysera, a także jak bardzo podoba się gościom z Chin w Warszawie, i że w ogóle są w związku z tym bardzo szczęśliwi stojąc tu teraz przed nami. No faktycznie i w rzeczy samej, oni tam tak po prosty stali. Laudyn lekko podirytowany wydzwaniał co i rusz do tego od projektora na górze, Chińczycy nie wiedzieli co można jeszcze powiedzieć, ich tłumacz również. Nastąpiła więc donośnie cicha niezręczność, potocznie zwana w internecie jako "epic fail" ;)

W końcu się zaczęło. Oczekiwania po filmie miałem zaiste wielkie. Zdobył przecież nagrodę za reżyserię w Cannes, poza tym zewsząd dało się słyszeć głosy, że to dzieło wybitne. Nawet z tejże sceny do nas mówiono ustami dyrektora festiwalu, że to wielkie wydarzenie, oraz że jesteśmy szczęśliwcami, że możemy tu teraz być i napawać się tym obrazem. Cholera, no uwierzyłem im wszystkim. Niepotrzebnie. Może wtedy bolało by mniej. Otóż niestety nie napawałem się tym zdecydowanie zbyt długim filmem. Sorry, ale to był wyjątkowo nudny i męczący obraz. W zeszłym tygodniu pisząc o koreańskim Pieta, szerzej wyjaśniłem dlaczego nie lubię azjatyckiego kina. Podczas konsumpcji Dotyku grzechu czułem, jak wszystko to, co wtedy pisałem, tu i teraz materializuje się.

Irytujące wrzaski, piski, dialogi, oraz męczące i ślimaczące się sceny. Nie mój świat i kultura. Przedstawiona mi opowieść o czterech bohaterach, obcych sobie reprezentantach różnych środowisk, profesji i chińskich prowincji, zdecydowanie nie charakteryzuje się zbyt wysokimi lotami. Prędzej mgłą na lotnisku w Szanghaju. Ich życiowe dramaty, motywowane pragnieniem do spełnienia się w jakiejś funkcji, czy też po prostu motywowane chęcią poprawienia swojego bytu materialnego, a nawet uczuciowego, z punktu widzenia Europejczyka były irracjonalne i nielogiczne. Nie potrafiłem się wczuć w ich percepcje postrzegania rzeczywistości, nie umiałem zrozumieć ich lęków i pragnień. To po prostu inne, obce mi stany umysłu, których przez różnice kulturowe zapewne już nigdy nie pojmę.

Nie mniej istnieje dla Dotyku grzechu jakaś szansa na obronę. Jeśli uznamy go za film o charakterze podróżniczym, wtedy może wydać się on nawet całkiem interesujący. Ja tak w pewnym momencie uczyniłem, dzięki czemu w moich oczach uratował się on przed doszczętną katastrofą i totalnym zjechaniem. Film jest wyczerpującą podróżą po współczesnych Chinach. Przez cały przekrój społeczny, polityczny i gospodarczy. Począwszy od małych i zapomnianych przez świat prowincji, na nowoczesnych i dużych, dynamicznie rozwijających się miastach kończąc. Możemy przekonać się co oni tam jedzą, jak się ubierają, czym jeżdżą, jak wyglądają ichniejsze środki transportu (mają lepsze pociągi niż u nas, ale czy kogoś to w ogóle dziwi?), generalnie jak żyją i jak robią dla reszty świata wszelkie dobra w swoich fabrykach. Niczym sir Attenborough zwiedzamy ich dziwny świat i bogatą kulturę, oraz jak Cejrowski wśród dzikich plemion próbujemy zrozumieć dziwaczne zwyczaje miejscowych. Obserwowanie ich świata i zastanawianie się nad tym ostatecznie uratowało mnie z opresji. Skoro treść i bohaterowie nie dawali rady zdobyć mojej uwagi, to chociaż zwiedziłem sobie trochę ich kraj. Zawsze coś.

Generalnie filmu nie polecam, chyba, że maniakom wszech skośności. Nie rozumiem zachwytów i dziwię się jury w Cannes, bo Europejczyk aby pojąć taką egzotykę, sam musi być na swój sposób egzotyczny. Ja nie jestem. Lubię naszą europejską normalność, umiarkowany klimat (acz wolę śródziemnomorski) i każdego dnia dziękuję Bogu, że urodziłem się na Starym Kontynencie. W środku. Mniej więcej. Dotyk grzechu wyleczył mnie też z chęci odwiedzenia ich kraju. Nie wiem co mi do łba kiedyś strzeliło. Nie chcę i już.

3/6






Prince Avalanche
reż. David Gordon Green, USA, 2013
94 min.
Polska premiera: ?
Komedia, Dramat



To był mój ostatni film w ramach WFF. Niektórzy mówili, że nie warto, że przecież jest już na torrentach, po co więc kasę inwestować, jak można wygodnie, w domu, na kanapie, w dodatku za darmo. No pewnie mieli racje, ale w piątek o tej godzinie nic lepszego nie grali, a ja miałem akurat czas. I teraz już wiem, że bardzo dobrze ja żem uczynił. Jestem już po, w dodatku szalenie usatysfakcjonowany, swoje zdanie na temat filmu mam, a inni niech ściągają kiepskie kopie i czekają pół roku na napisy (haters gonna hate).

Prince Avalanche to bardzo lekkie i przyjemne, zupełnie nieinwazyjne kino, acz z pewnymi haczykami, które, jak dla mnie, dodają mu tylko pożądanej powagi. Jest to opowieść o dwóch ogromnie różniących się samcach, dobrowolnie uwięzionych w dziczy lasu. Dzieli ich wszystko - wiek, charakter, styl bycia. Łączy jedno, przepraszam, dwie rzeczy. Dziewczyna (jeden z nią sypia, drugi jest jej bratem), oraz praca jaką obydwoje muszą wykonać. A pałają się sezonowym malowaniem pasów i stawianiem słupków na nowych jezdniach czwartoligowej siatki połączeń w Hrabstwie Bastrop w stanie Texas, gdzie w roku 1987 doszło do ogromnego pożaru lasów. Akcja filmu dzieje się dokładnie rok po tamtych wydarzeniach i jesteśmy wraz z nimi naocznymi świadkami skutków tegoż kataklizmu.

Alvin i brat jego dziewczyny, Lance, delikatnie mówiąc, nie przepadają za sobą. Ale nie ma między nimi agresji, ta pojawia się dopiero później, już bardziej uzasadniona i tak z przymrużeniem oka. Po prostu nie nadają na tych samych falach. Lance (w tej roli Emile Hirsch, ten od Into the Wild. Szok, jak on w tym filmie wygląda), to leniwy gnój, któremu w głowie są tylko imprezy i dziewczyny. Alvin jest dużo starszy i wyposażony w zasady moralne i etyczne, do tego jest niezwykle zaradny i perfekcyjnie zorganizowany. Łowi ryby, poluje, w przeciwieństwie do Lance'a umie nawet rozbić namiot. Zamknięcie ze sobą na odludziu i na wiele tygodni dwóch, tak znacząco różniących się od siebie jednostek męskich, siłą rzeczy musi zwiastować liczne słodko-gorzkie sytuacje, gagi i scenki sytuacyjne, że o kapitalnych dialogach nie pomnę.

I tak w istocie się dzieje. Jest zarówno śmiesznie, jak i czasem wręcz dramatycznie. Chłopaki doświadczają co i rusz emocjonalnej huśtawki nastrojów. Jeden cierpi na nudę i samotność (Lance), drugi cieszy się nią i czerpie z niej ile wlezie (Alvin). To rodzi konflikty, ale też zbliża ich do siebie. Punktem zwrotnym ich leśnej egzystencji staje się list, jaki otrzymuje Alvin od siostry Lance'a. Wtedy to o dziwo, większą dojrzałością wykazuje się ten młodszy i głupszy, a starszy i mądrzejszy nagle traci grunt pod nogami.

Trochę komedia, trochę filozoficzny film drogi, leniwie poprowadzony, ale jak dla mnie, świetnie zestrojony z motywami przewodnimi, z otaczającą ich/nas przyrodą, po prostu jest perfekcyjnie zmajstrowany jak na swą gatunkową lekkość. Wewnętrzna przemiana naszej dwójki nawzajem się uzupełniających i uczących się bohaterów, jest wartościową opowieścią o cnotach życia. O przyjaźni, miłości, o kobietach, tak, w tym filmie jest dużo o kobietach (tak między wierszami). Jakie są, czego w nich nie lubimy, za co kochamy i dlaczego od nas odchodzą. Prince Avalanche poprzez zabawę, groteskę i skecz sytuacyjny, zwyczajnie uczy. Może nie jest to materiał na doktorat, ale na licencjata wystarczy. Wyszedłem z kina w doborowym nastroju, w dodatku wzbogacony o kolejną życiowa mądrość. Dobra inwestycja.

4/6


piątek, 18 października 2013

29'WFF - vol.5

Betonowa noc
reż. Pirjo Honkasalo, FIN, 2013
93 min.
Polska premiera: ?
Dramat



No i w pizdu wylądował. Zawsze musi znaleźć się jakiś outsider, który wyrwie się z szeregu, przez co zburzy jakąś sensowną prawidłowość. Dotąd szło jak po maśle. Co film, to niemal lepszy, lub przynajmniej tak samo dobry jak poprzedni. Do końca mojej listy zostało ich już niewiele, więc byłem prawie pewny, że tak już zostanie aż po szczęśliwy finał. Niestety musiał trafić się jakiś rodzynek, który, co tu dużo gadać, sponiewierał mną okrutnie.

Aż nawet dziw mnie bierze, że Betonowa noc w reżyserii Pirjo Hankasalo (dopóki nie zobaczyłem jej przed seansem, myślałem że to facet) zakwalifikowała się do Konkursu Międzynarodowego. To pierwszy i zapewne jedyny film w tym roku, z którego miałem ochotę wyjść, czego zasadniczo nigdy nie czynię, bo skoro płacę za bilet, to właśnie po to, aby z szacunku do pieniądza siedzieć na dupie do końca (zasady trzeba jakieś mieć). A nóż będą pod koniec jakieś cycki i potem będę żałował.

Niestety cycków nie było. Był kac. O, właśnie. To dobry trop. Oglądanie tego filmu było jak patrzenie skacowanego na słońce. Jak picie ciepłej gorzały z mydelniczki o poranku. No same oczy mi się zamykały i głowa odwracała, a od wspomnianego wyjścia z sali powstrzymał mnie jedynie nagły i niespodziewany atak snu, do którego koniec końców na szczęście nie doszło. Raz mi się to kiedyś zdarzyło, generalnie nie polecam. Nie mniej znalazło się takich śmiałych uciekinierów, ja wiem, a będzie z piętnastu. Reszta tak jakby z lekką zazdrością na nich patrzyła i w duchu sobie w tejże chwili zapewne pomyślała: „Szczęściarze, mają to już za sobą”. Był to zresztą jedyny film jak dotąd z moim udziałem, który po seansie nie został nagrodzony brawami (swoją szosą, jak nie ma na sali autorów filmu, to po cholerę klaskać?). Dwie osoby obok mnie oceniły go na moich oczach na „bardzo zły”, co tylko utwierdziło mnie w moich smutnych przypuszczeniach, że znajduję się aktualnie w złym miejscu i w złym czasie.

Co prawda nie jest to film bezdennie głupi, czy też zwyczajnie bez sensu. Jest zły, ale z zupełnie z innego powodu. Jest po prostu przesadziście wręcz zgłębiony w jakiejś abstrakcji, przez co wydaje się być mocno zagubiony w swej irracjonalnej głębi. Aktorzy nie rozmawiają ze sobą, tylko recytują jakieś mocno zawoalowane językowo brednie np. o skorpionach. Lubię ambitne kino, głębokie myśli i psychologiczne rozważania, ale Kieślowskim to trzeba się po prostu urodzić. Pani z Finlandii zdeczka się zagalopowała, acz chętnie przeczytałbym na temat tego filmu kilka słów komentarza popełnionych przez uznanych krytyków. Może to po prostu ze mną jest coś nie w porządku? Może rzeczywiście ostatnio za mało jem?

Opowieść o dwóch braciach, starszym Ilkka i młodszym Simo, jest oparta na powieści Pirkko Saisio, ale nie sądzę, aby to akurat było jego (chyba, że to też kobieta – nie chce mi się sprawdzać) winą, że ekranizacja, delikatnie mówiąc, nie wyszła. W tej dramatycznej historii drzemie jednak jakiś potencjał i nawet bardzo obiecująco się to wszystko zaczyna. Piękna retrospekcja snu Simo na dzień dobry przyjemnie smyrała mnie po potylicy. Czerń i biel jako środek przekazu też zasługiwał na gromkie brawa (mam dziwną słabość). Ale na tym me emocjonalne oklaski się zakończyły. Już koło 15 minuty filmu rozum zaalarmował resztę mojego baniaka, że nic z tego już nie będzie. Od tamtej pory czekałem tylko na finał i walczyłem z bezwładnością łba, który samoistnie przechylał mi się we wszystkich kierunkach.

Całość tej fraszki o dwóch braciach - starszym, czekającym na wielomiesięczną odsiadkę i młodszym - zagubionym, szukającym swojej tożsamości oraz ślepo wpatrzonym w starszego brata, można by było zmieścić najwyżej w dwudziestu minutach taśmy filmowej. Reżyserka (niestety) uznała, że to jednak trochę za krótko, że nikt nie będzie jej zapraszał na festiwale, chyba, że filmów krótkometrażowych, i każdą niemal myśl oraz scenę przeciągnęła do granic możliwości, a nawet dalej. Film się niemiłosiernie dłuży, męczy i nuży. A wszystko to, co powinno dawać do myślenia oraz nękać moją wyobraźnię, rozbijało się o jakieś pseudointelektualne pierdoły. Nie ma w nim żadnej puenty, poza tą, aby wiać.
Unikać.

2/6








Stockholm
reż. Rodrigo Sorogoyen, ESP, 2013
91 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Romans



Po tym ciężkostrawnym emocjonalnym rozgardiaszu jak powyżej, byłem tak potwornie skołowany i wymęczony, że potrzebowałem już tylko jednej z dwóch rzeczy. Alkoholu, albo lajtowego filmu. Najlepiej obu na raz. Mało czasu jednak miałem na przesiadkę z jednego kina w drugie, więc darowałem już sobie szukanie procentów w bufecie i modliłem się tylko o to, aby Stockholm jaki mnie oczekiwał w Kinotece, okazał się lekiem na mą zranioną duszę.

I niech mi ktoś powie, że Bóg nie istnieje - dam mu w ryj. Modły me zostały wysłuchane i zaledwie pół godziny po helsińskiej masakrze piłą łańcuchową, doświadczałem już ciepłego (wbrew mylącego tytułu) powiewu znad Półwyspu Iberyjskiego. Oł fakin jes. Tego właśnie mi było trzeba. Nagle znalazłem się na ulicach Madrytu, w jakimś mieszkaniu, w dodatku na imprezie. „Mają alkohol!” - zawyłem z bólem w swej płaczącej głębi. „Nie dla psa kiełbasa” - odpowiedział mi bezczelny ekran.

Stockholm, to początkowo bardzo zabawna opowieść o mężczyźnie i kobiecie, którzy poznają się na imprezie, przez pół nocy oraz taśmy filmowej rozwijają swoja znajomość, lądują razem w łóżku, a rano… a rano nic nie jest już takie jak przedtem. Przez cały czas obserwujemy tylko dwie postacie. On – lokalny cwaniaczek i bajerant, kobieciarz, któremu nagle wpada w oko Ona – nieśmiała, ostrożna w damsko-męskich relacjach, wyobcowana i początkowo zupełnie niezainteresowana zalotami swojego natrętnego amanta. Ich wspólna przygoda przypominała mi w pierwszej chwili klasyczny romans uliczny Przed wschodem słońca wraz z jej kolejnymi kontynuacjami. Obcy sobie mężczyzna i kobieta wędrują przez nocny Madryt i rozmawiają. Dużo rozmawiają. On różnymi sposobami próbuje ją poderwać i zaciągnąć do siebie (wiadomo po co hehe), Ona udaje niedostępną i ostro mu się opiera (no jak w życiu).

Jest lekko i zabawnie. Przez przyjemne dialogi, które stoją na całkiem wysokim poziomie, swobodę i naturalność naszej dwójki, oboje wzbudzają szczerą sympatię. Nawet im się kibicuje, aby On w końcu umoczył, a Ona mu dała. Nasz amant w końcu osiąga cel i sprowadza swą ofiarę do swojego królestwa. Tam następuje konsumpcja. Poranek przynosi jednak bolesne rozczarowanie. Gdy wyparował już z organizmu alkohol, a nocny blask księżyca zaszedł w niepamięć, wszystko to co zostało przez naszą dwójkę gołąbków dotąd zbudowane, legnie w złowrogich zgliszczach. "To już nie jest ten sam chłopak. A może to już nie jest tam sama dziewczyna? Kończy się świat znany z romantycznych filmów, a zaczyna walka o władzę i psychologiczne rozgrywki. Mocny scenariusz napisany przez kobietę i mężczyznę, zagrany przez kobietę i mężczyznę, który opowiada o kobiecie i mężczyźnie pozostawionych na polu walki płci." Wybornie się to ogląda.

4/6



czwartek, 17 października 2013

29'WFF - vol.4

Jestem lepszy od ciebie
reż. Ché Sandoval, CHI, 2013
85 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia




To już drugi chilijski film po jaki sięgam na festiwalu i drugi raz pękam z dumy nad trafnym wyborem. Chyba mam nosa do wywąchiwania ciekawych produkcji bazując przecież tylko na wiedzy szczątkowej, bo poza Banklady, która przecież nie była jakaś tragiczna, to do tej pory trafiam na same dobre kino. Jestem lepszy od ciebie to intelektualne kino ulicy. To coś na wzór jednego z moich planów na film (gdybym w świecie dajmy na to równoległym był nagle panem reżyserem), w którym opowiadam o nocnym życiu Warszawy z punktu widzenia jednego gościa będącego w konflikcie z samym sobą oraz resztą świata, który pod wpływem różnych używek zwiedza je podążając z knajpy do knajpy, z klubu do klubu i z parku do parku napotykając przy tym zjawiskowe, niezwykle różnorodne postacie z jakimi rzecz jasna nawiązuje różniste i zawsze cenne relacje. Takie trochę kino drogi, tyle, że w mieście.

Mniej więcej właśnie z tym mamy do czynienia w filmie sympatycznego chilijczyka - Ché Sandovala (nie mylić z Guevarą), tyle, że zamiast Warszawy spacerujemy po ulicach Santiago de Chile. Poznajemy masę dziwaków, pijaków, wulgarne dziwki, ekscentryków z wyboru i takie wybryki natury jakie tylko można sobie wyobrazić, oraz które często sami napotykamy podczas nocnych pląsów po naszych wielkich, tudzież mniejszych miastach. I ja to kupuje. Tym bardziej, że podstawą tej zabawnej, egzystencjalnej opowieści są dialogi. O tak, teksty są pyszne. Często wulgarne, mocno seksistowskie, a „kurwy” i „chuje” lecą na prawo i lewo oraz wpychają się siłą każdym otworem do naszego łba. Może nie każdy polubi, wiadomo, ale ich forma i sposób użycia przypomina mi kino Tarantino, konkretniej to Wściekłe psy, w którym tak jak i tu rządzi minimalizm scenograficzny, za to w gadce dominuje wyborny przepych.

Nasz bohater, Cristóbal, będący o krok od czterdziestki, znajduje się na skraju rozsypania emocjonalnego. Jego żona, z którą jest w separacji, wraz z ich synem chce przeprowadzić się na stałe do Barcelony (Messi twoja mać!) na co ten nie chce się zgodzić, gdyż to uderza w jego nadwątlone męskie ego. Totalnie sfrustrowany czuje, że jego życie pogrąża się w chaosie, a porażka goni porażkę. W dodatku dawno nie umoczył. Cristóbal przemierza więc ulice Santiago szukając potwierdzenia, że wciąż jest mężczyzną. Szuka kobiety, żeby ją od tak po prostu bezceremonialnie przelecieć. Skoro jego żona puszcza się aktualnie z jakimś Hiszpanem, to dlaczego i on nie może tego uczynić?

Tyle tylko, że mu nie wychodzi. Poznajemy wraz z nim wiele kobiet. Różne, różniste. Od kurew począwszy, na przykładnych matkach z dziećmi kończąc. Wędrując ulicami miasta, kompletnie spłukany poznaje ich najmniej kilka, próbując je zwyczajnie i bez zbędnych ceregieli zaliczyć. Którąkolwiek. Niestety zawsze coś staje mu na przeszkodzie, co tylko zwiększa u niego i tak już wielkich rozmiarów frustrację. Im robi się na niebie jaśniej, tym bardziej ta komediowa dotąd otoczka nabiera dramatycznych kształtów. Koniec końców wychodzi z niego zwykły tchórz, który boi się wziąć odpowiedzialność za życie swoje oraz rodziny i ucieka w siną dal, by jeszcze bardziej się pogrążyć, a może też i zmądrzeć.

Jest więc to trochę taka opowieść o człowieku zagubionym we współczesnym świecie sprzecznych wartości. O obowiązkach i odpowiedzialności, których spełnienia panicznie się boi. Jest to też historia o pewnego rodzaju męskim kryzysie wieku średniego, który przyjmuje różne karykaturalne pozy. O nieudacznikach życiowych, wiecznych mentalnych dzieciakach, ale i o panujących wśród młodych chilijczyjków nastrojach, w których na pierwszy plan wysuwa się, co ciekawe, dominacja kobiet. Mądra, dowcipna i fajnie przelana na ekran historia, w dodatku kapitalnie przegadana, z wybornymi dialogami, z których co drugi mógłby trafić na Wikicytaty. Oczywiście ma swoje wady i drobne braki, ale zwłaszcza w pierwszej części filmu mamy do czynienia z audiowizualną perfekcją. Mam nadzieję, że film trafi do sieci (bo do kin nie ma szans), oraz, że ktoś włoży dużo serca w poprawne tłumaczenie, gdyż z translatorem googla nawet nie ma sensu do niego siadać.

4/6






Heavy Mental
reż. Sebastian Buttny, POL, 2013
100 min.
Polska premiera: ?
Dramat




O dość brutalnym porównaniu ze sobą kina polskiego i rosyjskiego napomknąłem wczoraj, a tu niemal od razu stanąłem przed okazją przekonania się o tym po raz kolejny i to organoleptycznie. Z pośród trzech polskich filmów z tegorocznego WFF postawiłem na ten chyba najmniej znany i oblegany, czyli na Heavy Mental, który przy zupełnej okazji miał swoją światową premierę (polską w sensie, ale "światowa" brzmi zdecydowanie lepiej). Pozostałe, o wiele głośniejsze - Ida i W ukryciu, ze względu na poruszone motywy (znów żydzi i polscy oprawcy) mieniły się w mych oczach, jako wyjątkowo mało interesujące. Uznałem, że tym razem filmów Pokłosie 2 i 3 nie będę sponsorował oraz nie będę dzielił się z nimi swoją krwawicą. Co innego z producentami Heavy Mental. Z nimi chętnie.

Tego typu filmów nadal w Polsce kręci się najmniej. Dużo za mało. Nie wiem z czego to wynika, ale stawiam na brak kasy, odwagi i przede wszystkim talentu. To dość niszowa i odbiegająca od rodzimych standardów produkcja. Nie ma nic wspólnego z polską traumą z przeszłości, z wąsami na ogrodzeniu, z wojną, komuną, żydami, pederastami i pedofilami. Zwyczajna opowieść o młodych ludziach (pokolenie 30), żyjących w tym samym kraju co my i stąpających po tych samych chodnikach, tych samych miast (konkretnie to Warszawa i kawałek Helu), oraz borykających się z tymi samymi (mniej więcej) problemami. Film o życiu doczesnym i współczesnym, tylko tyle i aż tyle.

Jest to historia bezrobotnego, cierpiącego na psychiczną blokadę aktora mieszkającego nadal z rodzicami, który niespodziewanie dostaje propozycję odegrania tragikomicznej roli we własnym życiu. W zamian za „odziedziczone” po zmarłym dziadku mieszkanie, zobowiązany jest do poderwania dziewczyny, którą potem ma przekazać swojemu zleceniodawcy. A jest nim ekscentryczny, wychowany w domu dziecka metalowiec o wyjątkowo hmm... odbiegającym od umownie przyjętych norm usposobieniu. Niemoralna propozycja zaprowadza naszą trójkę bohaterów w głąb ich lęków, pragnień, a przy tym tak po ludzku bawi. Może nie aż tak bardzo jakby tego chciała, ale cosik zawsze się znajdzie.

Heavy Mental stanowi szczery i bezpretensjonalny obraz nastroju ducha współczesnych, zatopionych w paradoksach normalnego życia 30-latków żyjących w Polsce. Jako ich rówieśnik częściowo sam mogę zmierzyć oraz zidentyfikować się z ich rozterkami oraz poczuciem humoru. Niestety mimo odważnego podejścia do tematu debiutującego w pełnym metrażu Sebastiana Buttnego, czuć w tej historii dużo przypadku i chaosu. Momentami jest go zbyt wiele, co czasem irytuje. Cała ta historia trochę nie trzyma się kupy i rozjeżdża się w chwilach, w których powinna skupiać się na rzeczach tak jakby ważnych, przez co finalnie odniosłem wrażenie, że w zasadzie to otrzymałem taką trochę wydmuszkę niestety.

Nie chodzi o to, że film jest w gruncie rzeczy o niczym, ale bardziej o to, o czym nie jest, a mógłby być, gdyby się bardziej do niego przyłożyć. Nie mniej dzięki naprawdę fajnym zdjęciom, zgrabnemu montażowi oraz niezłej grze aktorów, bynajmniej nie wziętych z pierwszej ligi (na szczęście!), udało się stworzyć bardzo przyjemny w odbiorze klimat, który wprowadza błogi spokój do naszego krwiobiegu i daje przecz chwile wytchnienie. To już dużo. A już biorąc pod uwagę polskie kinematograficzne standardy ostatnich lat, to można z pełną odpowiedzialnością uznać, że film jest zwyczajnie dobry i zasłużył u mnie na mocne cztery. Jeśli miałbym go do czegoś przyrównać, to do niedawnej Dziewczyny z szafy Bodo Koxa. Oba są reprezentantami realizmu magicznego, acz niestety, Heavy Mental jest ciut słabszy. Ale to nie grzech. Ani trochę. Pewnie trafi do kin, pewnie na wiosnę. Myślę, że warto wspierać młodych i ambitnych twórców z tak świeżym podejściem do kina. Wprawdzie nie jest to film, który zapamiętamy przez lata, ale i tak powinien dać nam odrobinę wytchnienia i satysfakcji.

4/6


środa, 16 października 2013

29'WFF - vol.3

Wir
reż. Bojan-Vuk Kosovčević, SRB, 2013
110 min.
Polska premiera: ?
Dramat



Bałkany. Wiecznie tykająca bomba Europy. Wielowyznaniowy i wielokulturowy zlepek dumnych narodów, który na przestrzeni wieków doświadczał całej masy konfliktów, począwszy od czasów Cesarstwa Bizantyjskiego, panowania tureckiego, czy też na okresie zasiedlenia ziem przez Słowian kończąc. Lubię tą część Starego Kontynentu. O wiele bardziej szanuję i cenię sobie walecznych Serbów, czy Chorwatów, aniżeli reprezentantów krajów tzw. starej Unii. Ich kształtowane latami charaktery nigdy nie pękały przed wzięciem odpowiedzialności za swój kraj. W ich bolesnej i mocno doświadczonej latami wojen historii, mimo czasem dużych różnic, zwłaszcza wyznaniowych, dostrzegam wiele podobieństw do nas, do Polski w sensie i naszej mentalności. Pewnie właśnie stąd ta moja sympatia i słabość. Ale to temat rzeka.

Wir, to film Bojana-Vuka Kosovčevića, który jest pewnego rodzaju rozliczeniem się Serbów z ich własną przeszłością. Acz umówmy się, dość luźnym rozliczeniem. Przynajmniej tak to wygląda z mojej perspektywy. Za pomocą trzech mocno powiązanych ze sobą wątków, opowiadana jest nam historia o trzech młodych ludziach, którzy dorastają w latach 90-tych w Belgradzie, chwilę po rozpadzie się Jugosławii. W kraju pogrążonym w hiper inflacji, korupcji, potwornym zadłużeniu, fali bezrobocia oraz ogólnym braku perspektyw, trzy charakterne, niepokorne, mocno doświadczone życiowo jednostki walczą o utrzymanie się na powierzchni lustra wody. O realizację utopijnych marzeń i wyrwanie się z macek zniewolenia, także tego psychicznego, bowiem każdy z nich targany jest jakimiś koszmarami z przeszłości.

Najpierw poznajemy Bogdana, potężnego skina szlajającego się wraz ze swoją bandą po ulicach i ciągle szukającego guza. Jego demonem przeszłości jest własny ojciec (w tej roli Emir Kusturica), niezwykle surowy i ostry, który lał go gdzie popadnie próbując wychować na ludzi. Bezskutecznie. Drugą postacią jest lokalny gangster Kale - fruwający po mieście swym czarnym Porsche z giwerą wciśniętą za ściągacz od dresów, do tego przystrojony złotymi łańcuchami na szyi (ach te szalone lata 90-te). Jego z kolei męczy tragiczna śmierć jego ukochanej, ciągle objawiającej mu się siostry. Trzecim, chyba najsympatyczniejszym bohaterem ich wspólnej historii jest Count - weteran i umysłowy niewolnik niedawnej wojny domowej w Bośni i Hercegowinie. Artystyczna i niezwykle pozytywnie zakręcona dusza, która często z przaśnym humorem spaja wszystkie trzy historie w jedną całość, oraz buduje główny motyw przewodni jakim jest tytułowy wir. Ten kręci się ciągle w umysłach całej naszej trójki i powoli wciąga ich wszystkich na sam dół.
W otchłań, w której rządzi jedynie przemoc, zagłada, pustka emocjonalna i w konsekwencji, niechybna śmierć. Jak mówi sam reżyser ustami jednego z bohaterów: "Kiedy pływasz w rzece i zacznie cię wciągać wir, nie walcz z nim. Pozwól się wciągnąć na samo dno. Tam wir jest najsłabszy i będziesz miał szansę się wydostać. Ci, którzy dorastali na Bałkanach w latach 90. czuli się właśnie jak złapani w taki wir. Zostaliśmy wciągnięci w niego bez własnej woli i nawet dziś czujemy jego obecność."

Trzy, z pozoru różne opowieści ciągle się przez siebie przenikają i poprowadzone są zaiste zacnie. Budują w ten sposób jedną spójną historię oraz jeden wspólny mianownik. Ogląda się to wszystko dobrze, może bez fajerwerków, ale na pewno z dużym skupieniem na twarzy. Reżyser nie unika też filozoficznych rozważań, które może i czasem przyjmują nieco groteskową pozę, nie mniej wydają się całkowicie zasadne. Każda z przedstawionych w filmie postaci ma jakiś problem, który wynika w większym, bądź mniejszym stopniu z sytuacji politycznej kraju w jakiej przyszło jej egzystować. Odbieram ten film jako pewnego rodzaju wyznanie grzechów przez serbską, zwłaszcza młodą, dojrzewającą w latach powojennych społeczność, ale też, jako wykrzyczenie żalu w kierunku tych państw, które opuściły Bałkany, kiedy te potrzebowały pomocy i wsparcia najbardziej.

Około dwadzieścia lat później temat jest nadal aktualny. W tamtym rejonie co prawda wiele się już zmieniło, ale aby skutecznie wyleczyć się z bałkańskiej traumy przeszłości, potrzeba jest znacznie więcej czasu i kilku pokoleń. Nie jest lekko, zwłaszcza kiedy ciągle ktoś im przeszkadza, np. zabierając im nielegalnie zawsze przecież serbskie Kosovo.

Ale to także i tak zwyczajnie, zgrabnie zekranizowana ciekawa historia o młodych, zbuntowanych jednostkach żyjących prawem ulicy. Jeśli ktoś nie czuje potrzeby, aby doszukiwać się w tym filmie ukrytych głębi i metafor, nie chce się też zastanawiać z czego to wszystko wynika, to i tak może poczuć się usatysfakcjonowany. Uniwersalność Wiru jest jego dużą zaletą. Polecam, a jakże. O ile gdzieś, kiedyś trafi nad Wisłę.
Slava.

4/6







Geograf przepił globus
reż. Alexander Veledinsky, RUS, 2013
120 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Komedia




Za każdym razem, no dobra, często. Często, kiedy obcuję z jakimś dobrym, nowym polskim filmem, odnoszę nieodparte wrażenie, że tak oto właśnie wykonujemy kolejny milowy krok w dziejach ludzkości, że znów zbliżamy się do jakże pożądanej przez naszych filmowców średniej europejskiej, w której robi się dobre i wartościowe kino. Niestety, gdy sięgam zaraz potem po nowe kino rosyjskie, jakiekolwiek, wtedy cały ten patriotyczny czar i misterny plan idzie sobie wiadomo gdzie. Nie wiem jak oni to robią, tzn. wiem, za pieniądze oligarchów, ale ilość wysmakowanych i naprawdę udanych produkcji jaka rok rocznie wychodzi od tych wyznawców Putina, robi na mnie wielkie wrażenie. Rosja to nie kraj. To faktycznie stan umysłu. Tam wprost niczego nie da się ogarnąć swoimi percepcjami.

Nawet teraz trochę żałuję, że z początkowo trzech wybranych rosyjskich filmów z tegorocznej oferty WFF, zdecydowałem się ostatecznie tylko na jeden. Na szczęście był to strzał w przysłowiową dychę. O ile pozostałe dwa filmy (Major i Pragnienie) zbierają świetne recenzje, o tyle Geograf przepił globus wprost rozłożył mnie na części pierwsze. Może nie w takim stopniu jak przedwczorajszy Still Life, ale równie mocno, co bez dwóch zdań zostanie mu zapamiętane.

Geograf przepił globus to ekranizacja powieści (pod tym samym tytułem) Aleksieja Iwanowa, uważanego za jednego z najciekawszych współczesnych prozaików rosyjskich. Oj wiele się w niej dzieje. Na ekranie również. Jest to dwugodzinna, niezwykle barwna, mimo okrucieństw klimatycznych opowieść o pasji, pragnieniach, miłości i mądrościach życiowych widzianych oczami ludzi często przegranych, lecz pogodzonych ze swoim przeznaczeniem. Żyją sobie w niezwykle brzydkim i obskurnym mieście Perm nad rzeką Kamą, u stóp gór Ural na granicy Europy i Azji, gdzie częściej jest zimno i brzydko, niż ciepło i… w sumie też brzydko.

Tytułowy geograf - Wiktor, to postać niezwykła. Człowiek orkiestra, ekscentryk i filozof spod monopolowego. Niepoprawny romantyk, pijak i leń, który nigdy nie stanął przed szansą na samospełnienie się w jakiejkolwiek odpowiedzialnej roli. Zwłaszcza w roli męża. Pije (a kto tam nie chleje?), pisze wiersze, śpiewa pod prysznicem, zawsze towarzyszy mu pogoda ducha, ale to tylko pozory. W istocie jest bardzo samotny wewnętrznie i sfrustrowany. Sytuacja poprawia się, kiedy mimo fachowego braku przygotowania (z wykształcenia jest biologiem), przyjmuje posadę nauczyciela geografii w podstawówce, gdzie zderza się ze ścianą w postaci rozkapryszonych i rozwrzeszczanych dzieciaków. Nie zna się na mapach, globusie ani kompasie, ale powoli odnajduje wspólny język z klasą, a nawet wyrusza z nimi na wyprawę, która ostatecznie bardzo wzbogaci i odmieni życie zarówno jego, jak i swoich podopiecznych.

Opowieść ta jest nacechowana ogromem niezwykle pozytywnej energii. Mimo, że prywatnie nie przepadam za "ruskimi", zwłaszcza mając w pamięci lata wiecznego terroru, gwałtu, najazdów i okupacji, to jednak z każdą kolejną minutą filmu nabierałem coraz większej sympatii do bohaterów tej szalonej opowieści. To taka współczesna Rosja w pigułce. Trudne warunki mieszkaniowe, pogodowe, do tego bieda, brak pieniędzy i dóbr majątkowych, a jednak ludzie są tu weseli i na swój sposób szczęśliwi. Pewnie dlatego, że piją ;) Życie Wiktora dzięki wódzie jest bardziej kolorowe, pojawiają się w nim też kobiety, co tylko podkręca w nim jego ogólne wrażenie zajebistości. Dialogi są momentami wprost epickie. Można się zdrowo pośmiać, a humor jest inteligentny. To nie jest tania komedia. Bardziej tragikomedia, zarówno do pośmiania się, jak i zapłakania nad duszą. Piękny miks. Wspaniały film.

5/6

wtorek, 15 października 2013

29'WFF vol.2

Hazardzista
reż. Ignas Jonynas, LIT, LAT, 2013
110 min.
Polska premiera: ?
Dramat



Hazardzista, czyli koprodukcja litewsko-łotewska (brzmi absurdalnie c’nie?), to reprezentant konkursu międzynarodowego, który walczy o najwyższe laury na WFF. Temat wydał mi się nader ciekawy, bo pomimo tego, że o hazardzie i innych używkach nakręcono już filmów tysiące, to jednak wciśnięcie w jego szpony ratowników medycznych oraz ludzi z państwowej służby zdrowia mienił się w mojej głowie jako interesująca ciekawostka przyrodnicza.

Film poprzez swoją fabułę, montaż i ogólną charakterystykę postaci przypomina mi bardzo naszą Drogówkę Wojtka Smarzowskiego. Oba filmy w całkiem podobny sposób opowiadają o patologiach zakorzenionych w środowiskach, że tak powiem, użyteczności publicznej. U nas dostaje się zdegenerowanej policji, słusznie zresztą, u nich zaś, ratownikom medycznym oraz ogólnie ichniejszej służbie zdrowia. Nie wiem czy mają tam z nimi jakiś wizerunkowy problem, czy po prostu reżyser uznał, że tak będzie fajniej. Ale też dzięki temu, że akcja filmu dzieje się tuż za naszą północno-wschodnią granicą, można było nie raz i nie dwa razy odczuć liczne obyczajowe oraz mentalne podobieństwa, zwłaszcza kiedy w grę wchodziły pieniądze, a raczej ich notoryczny brak. Taka to już przypadłość charakterystyczna dla naszej szerokości geograficznej.

Chęć dorobienia sobie na boku, bo przecież za państwowe pensyjki to sobie człowiek i tam i tu za długo nie pohula, doprowadza pracowników służby zdrowia do różnych skrajności. Zaczyna się niewinnie, od gier losowych, obstawiania wyścigów psów, czy nawet tego, czy niedoszła samobójczyni, czego są świadkami na akcji, skoczy łamiąc sobie kręgosłup, czy nie. Zakłady między nimi dosłownie o wszystko są chlebem codziennym i ich karmą, a także pewnego rodzaju rozrywką, o którą przecież także trzeba zadbać w tym trudnym i bardzo stresującym zawodzie. Nasi bohaterowie-ratownicy, trochę tak dla zabawy, trochę dla zaaplikowania sobie dodatkowej porcji adrenaliny, ale przede wszystkim dla pieniędzy zawiązują „spółdzielnię” i otwierają nielegalny, oraz z punktu widzenia moralnego godny potępienia interes. Zaczynają obstawiać ludzkie życie. Kto wytypuje pierwszego umarlaka, kto dobrze przewidzi czyje obrażenia są bardziej śmiertelne od innych pacjentów szpitala – ten wygrywa, zgarnia szmal i zyskuje szacun wśród kolegów.

Interes się rozrasta, a wraz z nimi dylematy moralne. Oczami dwójki bohaterów, Vincentasa - najlepszego ratownika w bazie (od siedmiu), pogrążonego w długach i hazardzie, oraz jego mentalnego przeciwieństwa i wroga ich gry - Ievą, obserwujemy cały proces tego zjawiska, począwszy od jego narodzin, po dramatyczny kres działalności. Dochodzi do coraz większych napięć i zatargów, do chęci dominacji w ich wspólnej grze, wszystko zaczyna się walić i wymykać spod kontroli. Gdzieś w tym wszystkim przewija się ludzki dramat, trudna miłość, czyjeś nieszczęście, niezasłużona śmierć, czy eksmisja na bruk. Wachlarz negatywów i przykrości jakie doskwierają ludzkości, zwłaszcza w krajach jeszcze niedojrzałych demokratycznie, napędza coraz większego wiatru. Myślę, że łatwo będzie nam się identyfikować z wieloma poruszonymi problemami w tym filmie. To nie jest opowieść stricte o hazardzie i jego skutkach, stanowi on jedynie tło i punkt wyjścia. Patologii oraz problemów z życia wziętych jest tu znacznie więcej.

Historia zatem ciekawa i w zasadzie broni się sama, jednak sposób jej przedstawienia był już dla mnie trochę kłopotliwy. Fajne sceny sąsiadują często z tymi mocno męczącymi. Jak nie potwornie trzęsąca się kamera, to za głośny dźwięk, jak nie przeciągnięte ujęcia, to zbyt krótkie albo chaotyczne wizualne oczojeby. Co chwila coś mi nie pasowało i żądało przewinięcia do przodu. Nie mniej jednak same poruszone zjawiska w Hazardziście są rzecz jasna godne odnotowania i ogląda się to całkiem przyjemnie, ale rywalizacji z Drogówką moim skromnym zdaniem nie wytrzymuje. I nie chodzi tu o lokalny patriotyzm, ale zwyczajnie, zdegenerowani medycy jakoś nie wstrząsnęli mną na tyle, na ile chyba jednak powinni.

4/6






Kryształowa wróżka
reż. Sebastián Silva, CHI, 2013
98 min.
Polska premiera: ?
Film drogi, Komedia




Uwielbiam klasyczne filmy drogi. Mam do nich jakąś niewytłumaczalną słabość. Zawsze staram się coś w ten deseń wyhaczyć z festiwalowego repertuaru. Tego typu opowieści, które toczą się od przypadku do przypadku, od punktu A do punktu B, zwykle dostarczają mnóstwo frajdy. Jest to też pewnikiem jakaś pochodna od mojej ciągle wiercącej się w miejscu natury, która lubi być w ruchu. Sympatyzuję za tymi zbłąkanymi, niezwykle charakterystycznymi, czasem podobnymi do mnie duszyczkami jakie w kinie drogi stanowią największą wartość dodatnią i to nawet jeśli nic wielkiego sobą nie prezentują.

Zwykle są zabawne i tragiczne zarazem, wygadane, z jakąś wadą konstrukcyjną (pieprznięte w sensie), bo też tego wymaga od nich scenariusz. Przykładowy film o jadących samochodem przez kilka tysięcy kilometrów młodych ludziach musi opierać się na błyskotliwych dialogach oraz na jakiejś finalnej wewnętrznej ich przemianie, która następuje pod wpływem otoczenia i samych siebie. Bez spełnienia tych warunków, kino drogi nie może ubiegać się o zajebistość. Tzn. może, ale szanse ma wtedy odpowiednie mniejsze.

Kryształowa wróżka na szczęście doskonale radzi sobie z tak sformułowanymi wytycznymi. Spełnia ich wszelkie kryteria. Owszem, nie wnosi do naszych żyć, ani do historii kina absolutnie niczego nowego, nie odkrywa też przed widzem żadnych nowych lądów, ale przecież kino drogi nie jest od tego. To elegancka, błyskotliwa i zabawna opowieść o 5 oryginałach (no, powiedzmy, że o dwóch, reszta jest bardziej tłem), które wyruszają wspólnie w wakacyjną podróż, a raczej, w celu doświadczenia niezwykle wzbogacającego ich chaotycznego dotąd żywota o charakterze stricte duchowym. Innymi słowy, jadą na północ Chile, by nachlać się soków z legendarnego kaktusa San Pedro. Naćpać się meskaliną w sensie.

Film jest zdecydowanie w klimacie Sundance. Określam tym mianem produkcje świeże, zakręcone, bardzo teraźniejsze i bogate w treść, oczywiście też mocno niezależne i nie zepsute zgnilizną mainstreamu. Wydaje się być typowo Amerykański, jednak jest to produkcja chilijska, w której co prawda gada się po angielsku, a głównymi bohaterami jest dwójka popieprzonych Amerykanów, to jednak wpływ klimatu łacińskiego wplątanego za pośrednictwem tła krajobrazu tylko potęguje odczucie ogólnej satysfakcji.

Owszem, to film o młodych, zepsutych (acz nie do cna) ludziach, którzy mają zdrowo nasrane we łbie, ale ich wywodów i teorii na wszystko słucha się bardzo przyjemnie. Raz, że są zabawni, dwa… są zabawni. W zasadzie tyle. Nie dowiemy się od nich niczego wartościowego, co by zmieniło nasz punkt widzenia na istotne sprawy, co najwyżej staniemy się ekspertami od przyrządzania wywaru z kaktusa San Pedro.

Dwójka naszych jankeskich ekscentryków, to chaotyczny i wiecznie zakręcony niczym słój dżemu Jamie (irytująco ciapowaty typ) – z jakiś nieznanych nam powodów przebywający w Santiago de Chile, oraz poznana przez niego przypadkiem na imprezie tytułowa wróżka – Marsjanka, weganka, mentalna reprezentantka tych wszystkich popieprzonych bzdur na temat zdrowego odżywiania, ekologii, buddyzmu, pewnie też i ochrony praw dinozaurów, a prywatnie „domina” (wygooglajcie sobie, ale ostrzegam, może boleć). Poznają się w noc poprzedzającą wyjazd w poszukiwaniu San Pedro i przypadkiem lądują razem w tym samym samochodzie dnia następnego. Towarzyszy im trójka miejscowych braci, którzy stanowią dla naszych bohaterów zdroworozsądkową odskocznię i chwilę wytchnienia od wariactw wszelakich.

Jesteśmy więc świadkiem ich podróży, masy przygód oraz morza dyskusji i epickich dialogów. Jak to zwykle bywa przy takich okazjach, nasi bohaterowie kłócą się ze sobą, śmieją razem, ale też odkrywają w sobie nowe, nieznane im dotąd lądy. A przy tym rzecz jasna bardzo się ze sobą wiążą emocjonalnie, zwłaszcza podczas ich wspólnego finałowego skosztowania wywaru z kaktusa, co jest całkiem fajnie zobrazowane. Ich przygoda, co także typowe, musi się rzecz jasna skończyć, a wszyscy jej uczestnicy wzbogaceni o nowe życiowe doświadczenia udają się do domów. My też. Koniec.

4/6


poniedziałek, 14 października 2013

29'WFF - vol.1


29' Warszawski Festiwal Filmowy od trzech dni hula już na najwyższych obrotach, a ja tyleż samo czasu nie jadłem już porządnego obiadu. Prawdopodobnie dociągnę na tych śmieciach do samego końca (mojego lub jej), czyli do dziesięciu dni i do dziesięciu kebabów, czy tam innych bzdur pseudo gastronomicznych, bo też kto by się przejmował żarciem kiedy tyle dobrych filmów gości przejazdem w Warszawie. Stęskniłem się za tym klimatem. Sentymentalny jakiś jestem. Siedem lat z rzędu go doświadczam, przyłażę, kupuję te bilety, przeważnie na chybił trafił. Przedzieram się przez setki tytułów z długopisem w łapie, urywam się z pracy, tkwię na fotelu czasem cztery filmy pod rząd, przez co zarywam imprezy i inne najebnie, że o zaniedbywaniu kobiety nie wspomnę. Ale i tak to lubię. Za każdym razem czuję się wtedy jak byśmy mieli Boże Narodzenie - przez 10 dni. Codziennie. Tyle prezentów w zasięgu wzroku. Stan przedzawałowy zrozumieją tylko największe zwichrowane kinematograficzne łby - czyli etatowi kinomaniacy. Ludzie, którzy tak jak ja mają nie po kolei w głowie. W końcu to dla nas kręci się ta cała festiwalowa karuzela. Zupełnie jak w objazdowym wesołym miasteczku, które raz w roku rozstawia się na tydzień w zabitej dechami wsi i dostarcza miejscowym samych epickich doznań. Potem odjeżdża w siną dal, a na twarzach dzieci pojawia się smutek. Pustka i tęsknota.

Skoro już koniecznie musi się skończyć lato, wtedy zawsze wyczekuję października. Koniecznie w Warszawie. Pieprzyć gorące piaski południa i trzydziestostopniowe temperatury. Nie teraz. Nie w ciągu dziesięciu dni, tych dni. Wyczekuję i tęsknię. A chociażby za tym stadem baranów, które wiecznie spóźnione przeciska się po ciemku z rozświetlonym smartfonem w ręku w poszukiwaniu (koniecznie) dwóch wolnych foteli obok siebie w rzędzie (ale żeby kupić wcześniej popcorn czy colę, to czasu im nigdy za mało). Tęsknię także za innymi alfa i romeo, tymi wiecznie zdziwionymi, że na biletach w Multikinie jakiś idiota zapomniał zamieścić numeracji miejsc, albo wytykającymi palcami i strojącymi głupie miny na widok najstarszego małżeństwa filmowego jakie stąpa po ziemi, tej ziemi - państwem Marią i Bogdanem Kalinowskimi, którzy w przeciwieństwie do nich samych, ulizanych i wymuskanych, od wielu już lat, mimo mocno wiekowej kondycji, zaliczają zdecydowaną większość festiwalowego repertuaru. I za tym facetem z twarzy podobnym zupełnie do nikogo odzianym w narodową czapeczkę z napisem "SRBIJA" też mi było tęskno. Zakłada ją każdego roku, dzięki czemu zawsze go poznaję. Nawet na czas trwania filmu jej nie zdejmuje, a przy tym nikomu nie zasłania. Wyższa szkoła jazdy. Szanuję. A do tego wcina dwie tabliczki czekolady zanim jeszcze rozpocznie się film. Skąd mi to wszystko siedzi we łbie to nie mam pojęcia. Przez te długie siedem lat, mimo że twarzy przewinęło się grubaśne tysiące, wiele z nich rozpoznaję z daleka. Tak jak i ja zaglądają tu co roku i pomimo, że są mi zupełnie obce, to jednak zawsze mam ochotę zagaić do nich: "Serwus, co słychać? Ile filmów w tym roku?"

Prawda jest taka, że zarówno ich jak i mnie samego przyciąga tu zawsze i ciągle to samo - Kino inne niż na co dzień. Obce, nieokiełznane, o którym niewiele wiemy, przez co jest intrygujące i pociągające. To jak z tym mitycznym już pudełkiem czekoladek tkwiącym na kolanach Forrest Gumpa. Nigdy nie wiesz co wyciągniesz. Nic to. Dość tych bzdur i powideł. Dużo filmów, mało czasu, a o każdym wypada coś napomknąć. Dziś pierwsza porcja, czas start.


Still Life
reż. Uberto Pasolini, ITA, ENG, 2013
87 min.
Polska premiera: ?
Dramat



Na początek gigantyczny strzał z zaciśniętej piąchy centralnie w twarz. Masakryczne rozpoczęcie festiwalu, które już na dzień dobry zawiesza poprzeczkę na maksymalnej wysokości i z której nie da się jej ani strącić, ani tym bardziej przeskoczyć. Dość ryzykowne posunięcie, ale jakże piękne i doniosłe, by nie napisać wprost - błogosławione. Już wiem czemu Stefan Laudyn (dyrektor WFF) zdecydował się na to, aby najnowszego filmu Umberto Pasoliniego nie zamieszczać w żadnym konkursie. Film zwyczajnie rozłożyłby konkurencję na łopatki. I to najprawdopodobniej bez wyrównanej walki. Bez walki jakiejkolwiek i choćby śladu oporu. Zatrzymanemu życiu (bo takie jest na razie polskie tłumaczenie) musiało więc "wystarczyć" miano filmu uroczystego otwarcia festiwalu. Wcześniej, kilka miesięcy temu pozamiatał w Wenecji, gdzie zgarnął cztery nagrody. Sądzę, że zewsząd tam gdzie się jeszcze pojawi, wróci z kolejnymi laurami. Może nawet i z Warszawy również. Wnioskując z reakcji sali kinowej (ludzi po prostu ryczeli jak bobry i tak zwyczajnie... wymownie milczeli), myślę, że film może namieszać w plebiscycie publiczności. Oby.

Opowieść jaką przez gałki oczne wlewa nam się do głów naszpikowana jest tak potężną dawką mądrości i emocji, że aby skutecznie przelać je wszystkie na klawiaturę, trzeba być wybitnie utalentowanym wielkim mistrzem orki językowej. Niestety ja nim nie jestem, więc nawet nie spróbuję się z tym zmierzyć, nie mniej jednak napiszę co mnie w tym filmie poruszyło, co mną wstrząsnęło i dlaczego uważam, że każdy względnie normalnie funkcjonujący homo sapiens, koniecznie musi ten film obejrzeć.

Tak wspaniałych opowieści, w których wszystko kapitalnie do siebie pasuje i ze sobą współgra, a przy tym kumulujących na każdym milimetrze taśmy filmowej hektolitry wzruszeń i emocji, zbyt często się nie doświadcza. Powiem więcej. Stan ducha jaki mnie nawiedził na końcowych napisach, zwykle zagląda do mnie bardzo rzadko. Raz, może trzy w roku. Mógłbym więc na tym zakończyć ten wpis, ale nie, pociągnę go jeszcze kawałek dalej.

Still Life jest bardzo ascetyczną, wyciszoną konstrukcją. Właściwie jest to scena jednego tylko aktora - Eddie'ego Marsana, który został wprost stworzony do tej roli, tak samo, jak film, który powstał tylko i wyłącznie dla niego. John May, to 44-letni londyński urzędnik zajmujący się wszystkimi formalnościami związanymi z pochówkiem osób, które nie posiadają krewnych, lub też jeśli krewni nie czują potrzeby, by się pożegnać z nieboszczykiem. 22 lata swego życia przepracował służąc zmarłym. Z godnością, wielkim szacunkiem i z poszanowaniem wszelkich tradycji. Niezwykle prostolinijny, samotny człowiek, który wkładał przez te wszystkie lata maksimum serca, człowieczeństwa i zaangażowania, pewnego dnia zostaje kopnięty w tyłek i wyrzucony na bruk odrzucenia. Musi teraz zmierzyć się z ciężkostrawnością świata do którego przecież kompletnie nie pasuje. Najlepiej jest mu wśród umarłych. Traktuje ich niemal jak swoją rodzinę, której nie posiada, jak bliskich przyjaciół, których nigdy nie doświadczył. Pisze dla nich pożegnalne przemowy, wybiera im trumny, jak najlepsze miejsca spoczynku na cmentarzach, wydzwania po ludziach, którzy mogli ich znać i namawia na udział w pogrzebie. I wszystko robi to niczym rasowy detektyw, bazując jedynie na szczątkowych informacjach jakie samemu udaje mu się wygrzebać w ich prywatnych mieszkaniach. Bliskość z umarłymi przyjmuje niezwykle intymną pozę, dzięki czemu wydają nam oni się być mniej martwi, niż wielu nadal jeszcze żyjących ludzi, którzy są martwi jeszcze za życia.

Film porusza także niezwykle ważne kwestie związane z naszym zachwianym człowieczeństwem. Przede wszystkim i na pierwszy plan wysuwa się samotność. Potworna samotność i odczucie wyobcowania oraz odrzucenia przez świat. Także wyraźnie zarysowany przez Pasoliniego kryzys relacji międzyludzkich, który doprowadza m.in. do tego, że ludzie z bogatym doświadczeniem życiowym i barwnym życiorysem, nagle umierają zupełnie samotni. Nikt ich nie żegna, nikt za nimi nie płacze. Są ich setki, tysiące, miliony na całym świecie, tuż obok nas. Z pomocą zmęczonej twarzy Johna Maya reżyser krzyczy do widza byśmy się trochę ogarnęli. "Odezwij się do kogoś człowieku, utrzymuj kontakty z bliskimi" - mówił nam po seansie. Zadzwoń do mamy, zaproś kogoś na obiad, nie zamykaj się w wirtualnej klatce tylko z dostępem do Wi-Fi. Still Life boleśnie uświadamia nam to do czego doprowadza w dzisiejszych czasach brak aktywności, chęci, czy też brak czasu do utrzymywania niezwykle potrzebnych nam wszystkim relacji z najbliższymi. Udowadnia także, że bycie dobrym dla innych, w myśl zasady, że "dobro przez Ciebie raz uczynione zawsze do Ciebie powróci", faktycznie się opłaca i świadomość tego powinna nam towarzyszyć w naszych codziennych zmaganiach.

John May swoją służbą dla jakiegoś wycinka ludzkości ociera się o świętość, o wzniesienie na ołtarze. Jego wielkie serce i ogromne poświęcenie dla innych, za które koniec końców musi zapłacić wysoką cenę, daje tak wielkiego i pozytywnego kopa w cztery litery, że zaraz po wyjściu z kina koniecznie chce się coś dobrego dla kogoś uczynić. Ja na ten przykład dałem pijaczkowi pod Centralnym 2 złocisze, mimo, że prosił tylko o 50 groszy ;)

Mam nadzieję, że film trafi do naszych kin, a przynajmniej do sieci. Póki co, nie ma jeszcze ani oficjalnego plakatu, ani nawet zwiastuna, ale na zachętę wklejam kawałek jednej ze scen, tak dla poczucia klimatu i dla okiełznania tej charakterystycznej, nieco ciapowatej, ale za to niezwykle szczerej sylwetki Johna Maya - współczesnej postaci tragicznej i heroicznej, z którą nie sposób się nie zaprzyjaźnić. Z wielką przyjemnością oraz z całą odpowiedzialnością przyznaję filmowi maksymalną ocenę - sześć. Pierwszy film na WFF i od razu taka bomba. Odtąd już nic nie będzie takie samo.

6/6






Banklady
reż. Christian Alvart, GER, 2013
114 min.
Polska premiera: ?
Dramat, Biograficzny, Akcja



Po wysoko zawieszonej poprzeczce przez Still Life, ciężko było przysiąść do kolejnego tytułu. Ta sama sala, niemal ten sam fotel ledwie pół godziny później, a mi nadal w głowie siedział John May. Banklady już na starcie miała utrudnione zadanie. W trakcie swojego trwania niestety również nie potrafiła mnie do siebie przekonać. Ale historia zapowiadała się naprawdę nieźle, tak więc nie mam żalu, że dałem się jej porwać. Wielu dało.

Jest to film, który bazuje na faktach i opowiada historię (acz według mnie tak z przymrużeniem oka) słynnej (zależy gdzie) niemieckiej gangsterki - Giseli Werler, która w latach 60-tych napadała na banki. Była to pierwsza kobieta w RFN, która pławiła się takim oto dość ekscentrycznym hobby. W dodatku robiła to z klasą. Zawsze w drogich i pięknych kreacjach, blond peruce, stylowych okularach, ze zgrabnym Mauserem w dłoniach. Do tego była zawsze uprzejma dla napadających, a z jej ust padały szarmanckie: "dziękuję" i "życzę miłego dnia". Prasa oszalała na jej punkcie, a wielu ludzi, zwłaszcza młodych, ubogich Niemek, chciało być taka jak ona. Historia ta więc już w samym zamyśle miała wszelkie asy w rękawie, by stać się zwycięzcą w biegu do ekranizacji.

I faktycznie, widać, że niemieccy producenci bardzo się postarali. Film jest ładnie zrobiony, dynamiczny z dobrze odwzorowanymi latami 60-tymi. Ogląda się go całkiem przyjemnie, tyle tylko, że losy naszych bohaterów były mi zupełnie obojętne. Nie zżyłem się z nimi, nie polubiłem, ani też nie znienawidziłem. Mało tego. Często zawiewało z ekranu irytacją. A to jakąś nierealną sceną, a to odczuciem groteski w z pozoru poważnej scenie. Takie nijakie to wszystko. Ładnie zrobione, dopieszczone, ale emocjonalnie - pustka.

Do kultu Bonnie i Clyde, Giseli i jej wspólnikowi brakuje co nie miara. Chociażby dlatego, że to w istocie była durna baba. Nie umiała rozdzielić miłości od pracy, przez co ostatecznie wpadli i spędzili trochę latek w odosobnieniu, na koszt niemieckiego podatnika. Zamiast fabuły, wolałbym już chyba dokument. Ale z braku laku można i w ten sposób zainwestować półtorej godziny z jakże cennego swojego życia. Generalnie to nie polecam, ale też i nie będę darł się: "Nie oglądaj!". Banklady zapewne pojawi się swego czasu w świecie wirtualnym i myślę, że własnie to jest najlepsze dla niej środowisko. Raz obejrzeć w porze deszczowej i zapomnieć.
Trailera brak. Jak się pojawi - uzupełnię. Wiadomix.

3/6




środa, 9 października 2013

Pies w sosie słodko-kwaśnym

Pieta
reż. Kim Ki-duk, KOR, 2012
104 min. Aurora Films
Polska premiera: 01.11.2013
Dramat



Za azjatyckim kinem specjalnie się nie uganiam, ani tym bardziej nie przepadam, prawdopodobnie przez dość rażące różnice kulturowe, które czasem stanowią dla mnie barierę wprost nie do ogarnięcia w trackie jej pokonywania. Nie mniej lubię raz na pewien czas wziąć paszport do ręki, znaczy się pilota od tv i teleportować się do dalekowschodnich landów, w których zjada się psy, a programy rozrywkowe w telewizji przewyższają swoimi doznaniami te związane z polizaniem papierka nasiąkniętego dietyloamidem kwasu D-lizergowego (LSD znaczy się). Nie wiem, czynię tak chyba i pewnikiem tylko z ciekawości. Obcując z azjatyckim kinem, zwłaszcza japońskim, czy też po prostu z ichniejszą ekspresją kulturowo-obyczajową, czuję się trochę jak Bill "Fucking" Murray zagubiony w studiu tokijskiej telewizji w Między słowami. Mój słowiański styl bycia często nie potrafi sobie poradzić ze stanem umysłu jaki funkcjonuje na co dzień kilkanaście stref czasowych na prawo ode mnie, ale przyznaję, od czasu do czasu potrzebuję tą różnicę sobie po raz kolejny wyznaczyć, by utwierdzić się w przekonaniu, że znajduję się po jej właściwej stronie.

I właśnie uczyniłem to ponownie. Trochę z braku laku, a po trochu z nudów. Znów szczerze cieszę się z tego, że urodziłem się nad Wisłą, a nie dajmy na to, nad Han-gang w Korei. Tej Południowej, bo Północna wiadomo, jest poza wszelką konkurencją. Właściwie to nie umiem racjonalnie wyjaśnić tego, że Azjaci tak po prawdzie, to mnie nie kręcą w ogóle (jakkolwiek mało sztywno to brzmi). Nie to, że jestem ukrytą opcją rasistowską, ja po prostu nie potrafię sobie wyobrazić siebie ze skośnymi oczami. Nie umiem też znaleźć się w swoich wyobrażeniach w dwuznacznej pozycji z Azjatką (chyba, że po alko - dużo alko). Te od zawsze mienią się w mych oczach zupełnie aseksualnie. Wiem co mówię. Testowałem wielokrotnie. Do tego ta ich wrodzona i męcząca serdeczność, pracowitość, ufność, uległość oraz niskie kłanianie się. W porządku, Japonia, czy Chiny mają wspaniałą historię, potężną przeszłość, którą szanuję, a w kilku przypadkach nawet i zazdroszczę, ale z punktu widzenia centrum Europy, azjatycka społeczność wydaje się być dla mnie zbyt hmm… ekscentryczna. I to nawet biorąc pod uwagę mój wysoki poziom upośledzenia procesów poznawczych.

Ichniejsze kino, zwłaszcza japońskie, rzecz jasna miało, ma i mieć będzie zawsze dużo do zaoferowania. Wystarczy wymienić tylko Kurosawę, Kinoshitę, Kobayashiego, czy Ichikawę - te nazwiska mówią kinomaniakom, zwłaszcza fanom dalekiego wschodu, wszystko, a przynajmniej powinny. Nawet i mnie, mimo, że fanem przecież nie jestem. Kinematografia chińska z kolei, pod kątem produkcji filmów stanowi trzecią siłę na świecie (ponad 500 tytułów rocznie). O hinduskim Bollywood nawet nie chcę się szerzej rozwodzić, gdyż jego fenomenu nie jestem w stanie ani pojąć, ani tym bardziej zrozumieć, a co dopiero zaakceptować. Nie mniej trudno uznać, by jego znaczenie na mapie filmowego świata należało do mikroskopijnych. Jest jeszcze Korea Południowa o której tym razem szerzej. Jeszcze na początku lat 90-tych tamtejszy przemysł filmowy tonął w cenzurze i ideologicznym marazmie, ale wraz z szybkim rozwojem gospodarczym, oraz dzięki inwestycji w branżę takich koreańskich potentatów jak Samsung, bum na produkcję filmową zaczął być tak donośny i zauważalny na całym świecie, niczym masowo pojawiające się na ulicach europejskich miast Hyundaie i Daewoo. Na fali popularności wypłynęły takie nazwiska jak Chang Youn-hyun, Kwang-su Park, Chan-wook Park, czy bohater dzisiejszej recki - Kim Ki-duk. Dzięki kinematograficznej przemianie koreańskie kino przedarło się przez politycznie granice kraju i trafiło pod strzechy światowych festiwalów, a nawet ubiło sobie gniazdko w mainstreamie.

Kim Ki-duk, to przede wszystkim Pusty dom (2004). Pamiętam jak wczoraj, że było to moje jedne z pierwszych wartościowych zetknięć się z kinem koreańskim. Jego wcześniejsza Wiosna, lato, jesień, zima… i wiosna (2003) ku rozpaczy milionów zachwyconych nią istnień ludzkich, nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Właściwie, to nie zrobiła żadnego. Pusty dom wraz z Oldboyem (2003) Chan-wook Parka, otworzyło w mej łepetynie szerzej furtkę na ten właśnie kierunek geograficzny. Od tamtej pory minęło już trochę zimnych i deszczowych wiosen, podczas których pokusiłem się na kilkanaście koreańskich tytułów, ale poza Panem i Panią Zemstą nic szczególnie mi już nie utkwiło w pamięci, acz z pewnością mam jeszcze sporo braków i tyłów, które domagają się podgonienia. Problem w tym, że, jak pisałem na początku, zbytnio się za nimi nie rozglądam. Z ciekawości sprawdziłem sobie nawet przed chwilą, ile na mojej liście ulubionych filmów jakie dotąd widziałem (na razie coś pod 800 tytułów) znajduje się azjatyckich produkcji. Piętnaście. Wstyd? Nie, po prostu niechęć i uprzedzenie.


Najnowszy film Kim Ki-duka – Pieta, wjedzie do naszych kin jak zwykle ze sporym, ponad rocznym opóźnieniem, 1 listopada. Czy warto wydać parę cennych złociszy, by obczaić go na wielkim ekranie? Nie wiem. Ale nie dlatego, żeby postawić się w wygodnym środku i nie podpadać zarówno fanom, jak i jego hejterom, ale dlatego, że… po prostu nie wiem. To bez dwóch zdań trudne i bardzo wymagające kino. Widowiskowość: Zero. Jeśli jednak pozwolimy mu beznamiętnie się porwać, oraz wtopimy w tą jakże trudną do przyswojenia przez przeciętnego wyznawcę cywilizacji zachodniej tkankę, to może jakoś przebrnie się do końcowych napisów i to bez dużej utraty życiodajnych płynów. Fanów gatunku i tamtejszej szerokości geograficznej zachęcać nie trzeba, bo ów tytuł już pewnie dawno spenetrowali, przetrawili i wydalili.

Pieta dźwiga na swych barkach wszystkie ciężary, wady i wzloty (wbrew pozorom też ważą i to całkiem sporo), jakimi obdarzone jest kino azjatyckie, a raczej, jakie tli się w moim ugruntowanym już dawno na ich temat wyobrażeniu. Jest bez dwóch zdań zmysłowe, szalenie intymne i osobiste, do tego obdarte ze sztuczności. Chyba niewiele nacji na świecie potrafi żonglować na ekranie tak bogato wyposażonym w uczucia, emocje, nostalgię i duchową masturbację wachlarzem. Ale to przede wszystkim dlatego, że skośno patrzący na świat wysysają te dary już z mlekiem matki. Gdy więc przeciętny Europejczyk przebije się już przez pierwszą linię demarkacyjną, czyli pogodzi się z trudnymi naleciałościami stricte lingwistycznymi i ekspresyjnymi głównych bohaterów, pozostanie mu już tylko akceptacja fabuły. A w tym konkretnym przypadku, mimo nieśpiesznego tempa, niezbyt głębokiego rozbudowania i zawoalowanej treści, przykuła ona mą uwagę, a nawet skutecznie prowokowała moją ciekawość do śledzenia z dużym zainteresowaniem każdej kolejnej upływającej minuty filmu. Co prawda miałem w trakcie seansu dwa kryzysy, w których za wszelką cenę chciałem przewinąć „akcję” do przodu, a nawet zakończyć walkę przed czasem niemodnie rzucając na matę ręcznikiem, to jednak jak na mnie, to i tak był to całkiem niezły wynik.

Trudno jest mi tylko zaakceptować dość szybką przemianę głównego bohatera, Kang-do, obdartego ze wszelkich uczuć, skrupułów, współczucia oraz symptomów empatii, pałającego się zawodowo egzekucją długów w slumsach wielkiego, błyskawicznie rozwijającego się miasta. Do skutecznego ściągania ekstremalnie wysokich procentów i rat od pożyczek zaciąganych przez tamtejszą biedotę, stosuje on dość drastyczne metody, zwane potocznie - nielegalnymi, o charakterze przestępczym. W momencie niespodziewanego pojawienia się w jego życiu kobiety w średnim wieku, zaczyna się jego mentalna przemiana, a w przypadku widza, zgadywanka. Co prawda reżyser daje nam od niemal samego początku wyraźnie do zrozumienia, jakim finałem może się ów przemiana głównego bohatera zakończyć, to jednak muszę przyznać, iż sposób poprowadzenia jej do końca, oraz forma prezentacji, wyszła Kim Ki-dukowi całkiem zgrabnie.

W przedstawionym nam w ten sposób morzu, a wręcz oceanowi brutalności, przemocy oraz nienawiści jaka towarzyszy mieszkańcom slumsów, a także biorąc pod uwagę zamysł metaforyczny reżysera - na całym świecie, nam wszystkim - z pomocą biblijnych, trochę może i oklepanych motywów, Ki-duk odnajduje na tafli wzburzonego morza i oceanu kawałek pięknej, dziewiczej wyspy, oraz nazywa ją "Nadzieja" (jeszcze człowieczeństwo nie umarło). Pieta po włosku oznacza "miłosierdzie", a plastyczną jej wersją jest ta watykańska, autorstwa Michała Anioła z roku 1499 roku, znajdująca się w bazylice św. Piotra, a przedstawiająca Matkę Boską trzymającą na kolanach martwego Jezusa Chrystusa.

Nawiązania, choćby sądząc po samej okładce, są aż nadto widoczne. Cała opowieść również krzyczy do widza, wali go po łbie obuchem i prowadzi za rękę w stronę duchowej destrukcji i późniejszego odkupienia. Matczyna miłość, poświęcenie i oddanie, zemsta i przebaczenie, wszystko to bazuje na jaskrawych przeciwieństwach i splata się w jedną spójną całość, w casus ludzkości - grzesznej ludzkości. Nihil novi - rzekłby klasyk, ale ze względu na azjatycką wrażliwość, oraz dzięki całkiem interesującemu i uniwersalnemu poprowadzeniu historii o zbłąkanej we wszechświecie duszy, Pieta wydaje się być apetycznym kąskiem zdecydowanie nadającym się do konsumpcji, ale niestety, będąc przy tym również niestrawnym wyrobem mięsopodobnym. Smakuje trochę jak świetnie przyrządzony przysłowiowy pies zmielony wraz z budą (zgaduję, bo przecież nie jadłem - chyba). Grunt, że chociaż ładnie pachnie.

4/6

IMDb: 7,0
Filmweb: 7,1