wtorek, 24 września 2013

Lem w dziewięciu smakach

Kongres
reż. Ali Folman, ISR, POL, FRA, GER, BEL, 2013
122 min. Gutek Film
Polska premiera: 13.09.2013
Sci-Fi, Psychologiczny, Animacja



Dotąd, filmowcy - zwłaszcza z bratnich (ówcześnie) socjalistycznych narodów, aż ośmiokrotnie próbowali przenieść na duży ekran filozofię i literaturę popełnioną przez niebanalny, wielki umysł nieżyjącego już lwowiaka - Stanisława Lema. Niestety czynili to najczęściej z dość opłakanym skutkiem. Jedynie Solaris (1972) w reżyserii Andrieja Tarkowskiego, który finalnie nie spodobał się zarówno wkurzonemu autorowi książki, jak i nawet samemu radzieckiemu reżyserowi, po latach obronił się sam, nawet przed współczesnym hollywoodzkim remake'm w reżyserii Stevena Soderbergha (2002). Sam Lem zadowolony był tylko z jednej ekranizacji, polskiej, w reżyserii Andrzeja Wajdy pt. Przekładaniec (1968), stworzonej na podstawie opowiadania Czy Pan istnieje Mr Jones? Ale to była zaledwie 35-minutowa, stricte telewizyjna produkcja. Jeśli więc chodzi o pełnometrażową fabułę, to niestety nikomu nie udało się zadowolić szalenie wymagającego wizjonera i niekwestionowanego w świecie autorytetu z dziedziny literatury fantastyczno-naukowej. I tak już oczywiście pozostanie. Dziewiątą próbę, pozbawioną rzecz jasna weryfikacji mistrza, poczynił właśnie Ari Folman, twórca rewelacyjnego Walca z Bashirem. Czy Lem, gdyby nadal żył, byłby w końcu zadowolony z dziewiątej ekranizacji kolejnego z jego dzieł?

Myślę, że i tym razem byłby rozczarowany, ale jego fani, kto wie, tym razem chyba staną w rozkroku. Sam Lem znany ze swej bezpośredniości zapewne zwyzywałby izraelskiego reżysera, ale i tym razem miałby ku temu solidne, w pełni uzasadnione podstawy. Ari Folman bowiem, posłużył się jego opowiadaniem z cyklu Dzienników gwiazdowych pt. Kongres futurologiczny (1971), ale zaiste w sposób bardzo luźny i umowny, zamieniając kultowego bohatera z jego gwiezdnego cyklu - Ijona Tichy'ego w... kobietę - Robin Wright.

Jak twierdzi sam autor tegoż pomysłu, potrzebował on uciec od Walca z Bashirem, od samego siebie, od regionu. Poszukiwał drogi ewakuacyjnej, czegoś o 180 stopni odwrotnego. Na męską historię chciał odpowiedzieć opowieścią kobiecą, na historię o wojnie - fantazją. Postawił więc na Lema, na jednego z jego ulubionych twórców fantastyki, którą to pochłaniał za młodu jedna po drugiej. Zainteresował go zwłaszcza wspomniany Kongres futurologiczny do którego powrócił niedawno i po latach dostrzegł w nim zupełnie inne wartości, które przed laty mieniły się zupełnie innymi barwami. W jego obecnych oczach to już nie była tylko i wyłącznie opowieść o psychodelicznych substancjach narkotycznych, które miały za zadanie kontrolować ludzkość, ani też o zagrożeniach powiązanego z tym wszystkim złowieszczego systemu - komunizmu, którego nie oszukujmy się, reżyser ze względu na swoją geograficzną przynależność, nawet nie miał prawa liznąć. Dzisiejszy Folman dostrzegł w tej opowieści przede wszystkim walkę o własną tożsamość, o wolny wybór każdego człowieka, a także spostrzegł w niej masę głębokich filozoficznych pytań, które każdy powinien sobie dziś zadać, a nawet więcej - spróbować na nie odpowiedzieć.

Przy okazji reżyser chciał się też rozprawić z zakłamanym mitem Hollywoodu - przeklętą jego zdaniem Fabryką Snów, oraz podzielił się własnym, mocno krytycznym komentarzem na temat świata nowych technologii, który jego zdaniem podąża zdecydowanie za szybko, w dodatku w złym kierunku. Czy mam mu za złe, że w dużym stopniu porzucił literacki pierwowzór Lema i przerobił go na współczesną rozprawkę z problemami, zdawać by się mogło, dzisiejszego świata? Nie. Nie mam. Tzn. miałem odrobinę wątpliwości i to jeszcze w trakcie seansu, ale dziś, kilka dni po przetrawieniu filmu już mi to nie przeszkadza. Chociażby dlatego, że w porównaniu z niezwykłym proroctwem Lema, oraz jego obawami sprzed ponad pół wieku, dzisiejsze zmagania ludzkości z lękiem przed jutrem ciągle wyrażają się w ten sam sposób. Być może są one dziś tylko nieco inaczej zdefiniowane.


Poprzez własną interpretację pierwowzoru opowiadania, Folman tknął w wizję Lema nieco więcej autentyczności i dopasował ją do obowiązujących realiów. Co prawda tęsknię za Ijonem Tichym i to właśnie jego oczami wolałbym obserwować ludzkość zmierzającą ku swej zagładzie, ale powiedzmy sobie to szczerze już na początku - Robin Wright też daje radę. Co prawda nie przeczytałem wszystkich książek i opowiadań Lema, przebrnąłem dotąd w sumie przez trzy, może pięć, to jednak odnoszę nieodparte wrażenie, iż filozoficznej Lemowszczyzny (że pozwolę sobie tak to nazwać) nie da się w stu procentach skutecznie i wiernie odwzorować na wielkim ekranie. Głębia jego analitycznego umysłu jest zbyt trudna i wielowarstwowa, przez co odbiór jej w dużej mierze zależy przede wszystkim od wrażliwości odbiorcy i jego stopnia otwartości na ciąg zdarzeń, który nawet dziś, przeszło pół wieku później, nadal wydaje się niezbadany i niejasny. Stąd właśnie te dziesiątki, setki interpretacji dzieł Lema. To właśnie w tym tkwi największa wielkość jego geniuszu. Jego wizjonerstwo ciągle mąci nam w głowach i prowokuje do wysiłku w bezkompromisowym dążeniu do prawdy.

Ari Folman podzielił Kongres na dwie części. Niemal tak jak w oryginale, jednak to, od czego zaczął Lem, Folman ukazał nam w odsłonie drugiej, tej animowanej. Tu pragnę się na chwilę zatrzymać. Niestety muszę trochę skrytykować zastosowaną do tego celu technikę, a raczej jej formę. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, iż z punktu widzenia scenograficznego, odtworzenie świata o jakim jest mowa w opowiadaniu, wiązałoby się z gigantycznymi nakładami finansowymi, a na to producenci zwyczajnie nie mieli co liczyć. Kongres, to przede wszystkim kino aktorskie i antyhollywoodzkie, mocno europejskie, pozbawione budżetów charakterystycznych dla wielkoformatowych mainstreamowych tytułów amerykańskich. Dlatego zastosowanie tańszej techniki animacyjnej w celu odzwierciedlenia najbardziej szalonej warstwy wizualnej opowieści wydaje się na wskroś logiczne. Zwłaszcza, że we wcześniejszym swoim obrazie Folman również obcował z animacją i to w sposób iście mistrzowski. I ja to rozumiem, a nawet popieram, tylko cholera jasna, zaprezentowana w Kongresie animacja nie bardzo przypadła mi do gustu, a momentami wręcz irytowała.

Z jednej strony powinna towarzyszyć mi narodowa duma, gdyż animowane sekwencje powstały w polskim Orange Studio Animacji w Bielsku-Białej, z drugiej, kreska, postacie i wszystko co animowane wielokrotnie przywodziło mi na myśl jedną z traum z mojego dzieciństwa - bajkowy serial pt. O dwóch takich co ukradli księżyc z muzyką Lady Pank. Za dzieciaka byłem na tym w kinie i do dziś pamiętam, że postacie w filmie zwyczajnie mnie przerażały. Naprawdę odnajduję w Kongresie wiele pokrewnych analogii i charakterystycznej ręki szkicującej występujące w filmie postacie. Jako, że animację nawet lubię i pasuje mi ona jak najbardziej jako forma do zekranizowania Kongresu futurologicznego, to jednak zdecydowanie bardziej widziałbym zastosowanie w tym miejscu zbliżonego stylu do tego, jaki miał miejsce we wspomnianym wyżej Walcu z Bashirem. Ale cóż. Są to rzecz jasna mocno subiektywne odczucia i innym akurat może przypaść do gustu taka a nie inna ekspresja. Niemniej jednak plusem omawianej formy animacji jest niezaprzeczalny fakt, iż rzeczywiście wygląda ona na niezłą jazdę na kwasie, a nawet kilku. Cel producentów w pewnym więc sensie został spełniony.


Na szczęście w filmie mamy do czynienia również z sekwencjami fabularnymi, z udziałem prawdziwych aktorów. A ci są nie byle jacy. Przede wszystkim Harvey Keitel - absolutny aktorski top, którego od zawsze podziwiam i szczerze lubię to czynić. Również i tym razem, w wersji agenta aktorki Robin Wright, która nie przez przypadek gra tu samą siebie, wykazuje się charakterystyczną dla siebie wysublimowaną estetyką i klasą. Sam udział Wright w roli głównej ma tu znamiona nie tylko istotne z punktu widzenia przekazywanej widzowi treści, ale również ze względu na hmm... analogię do życia prywatnego aktorki z elementami nostalgii. Ponad czterdziestoletnia dziś Wright, której wróżono niegdyś wielką karierę w Hollywood, w szczytowym jej momencie postanowiła poświęcić się przede wszystkim rodzinie, odstawiając na bok swoje aktorskie przeznaczenie. Przez to przeszły jej koło nosa wielkie role i być może również filmowe nagrody. Dziś, mając już swoje lata, zdaje się być zapomniana przez przemysł filmowy, zupełnie tak samo jak jej filmowe alter ego, które znajdując się na podobnym życiowym zakręcie, nagle otrzymuje lukratywną propozycję od studia Miramount (czyżby celowe nawiązanie do Paramount?) na ostateczne zeskanowanie, by w świecie filmu już na zawsze pozostać młodą, piękną i by grać tylko w filmach sztucznie wygenerowanych komputerowo. Jak to tłumaczy Folman - "W moim odczuciu, w Hollywood już prawie nikt nie pisze scenariuszy dla aktorek po czterdziestce". Kult młodości i tęsknoty za nią przyjął dziś niezwykle pokraczną pozę, którą wyraża się przede wszystkim poprzez oszukiwanie nie tyle ludzi, co samych siebie, czy to poprzez ciąg operacji plastycznych, lub po prostu przez nagminne poprawianie komputerowo zdjęć.

Sztucznie wygenerowana w ten sposób aktorka-ideał, która zagra we wszystkim, nawet w porno, i która zawsze będzie miała 35 lat, to już nie tylko ponury żart futurologów i autorów powieści sci-fi, to także w moim, ale jak się okazuje także i w Folmana odczuciu, niebezpiecznie zbliżający się do nas trend ekranowej perfekcyjności, która w imię postępu technologicznego na zawsze odmieni definicję sztuki i rozrywki. Zacznie się niewinnie, od sztucznie wygenerowanych nieżyjących już gwiazd, np. Marylin Monroe w reklamie pończoch, czy Michaela Jacksona w kasie okienka do ZOO. Co ja gadam. Niedawno w reklamie czekolady pojawiła się komputerowa Audrey Hepburn. To już się dzieje. Potem przyjdzie kolei na sobowtóry bliskich nam, nieżyjących osób. W drugiej części Kongresu myśl ta powędrowała nawet dalej, a raczej to Lem pięćdziesiąt lat tamu udał się tak daleko. W świecie kontrolowanej iluzji i fantazji każdy człowiek będzie mógł stać się taką postacią o jakiej usilnie marzy. Będzie mógł uciec do świata równoległego, skrytego w jego własnej wyobraźni, by właśnie tam szukać definicji szczęścia. W filmie aż roi się od sławnych osobistości ze świata filmu, sportu i telewizji z różnych epok. Wyławianie z ekranu znanych mordeczek, chociażby Rona Jeremy'ego (serio serio) dostarcza widzowi całkiem sporej frajdy. Dając ludziom tak ogromne pole możliwości do tworzenia w ich głowach świata idealnego, jednocześnie likwiduje się w nich potrzebę buntu wobec systemowi, przeciw niesprawiedliwości, politykom, złodziejstwu i podwyżkom. A to już wstęp do ostatecznego zniewolenia umysłu.

Zarówno Lem, Orwell (Rok 1984) jak i Huxley (Nowy wspaniały świat) wróżyli przed laty podobną wizję świata zniewolonego i nieświadomego swoich realnych potrzeb. Huxley używał do tego celu somy - narkotyku, który pomagał kontrolować ludzkie umysły i wymazywać z nich wszelkie negatywne symptomy znane ze świata realnego. Orwell podporządkował życie jednostek wszechpotężnej władzy państwa, w którym społeczeństwo zostało podzielone na klasy społeczne. Lem zaś zaadoptował do tego celu ampułki, by za ich pomocą np. dalej szerzyć we wszechświecie komunizm. Dziś zamiast nich mamy póki co jeszcze telewizję, światowe banki i Donalda Tuska partie polityczne, ale jestem pewien, że za lat 50, 100, może więcej, wyprze ich zdalnie sterowana iluzja. Pozostaje tylko pytanie, jak oni nam ją u licha wszczepią do łbów i wmówią, że jest dla nas najlepsza, nawet jeśli twierdzimy inaczej. No ale skoro już raz udało się to np. Hitlerowi...

Tytułem podsumowania. Bardzo udana produkcja, która zamiast dostarczania plebejskiej rozrywki dla mas, daje jej przede wszystkim dużo do myślenia. Acz nie sądzę, żeby wiele osób po nią sięgnęło, a idąc jeszcze dalej - zrozumiało. Niemniej jednak Ari Folman bardzo sprytnie i w umiejętny sposób użył lemowskiej filozofii, by przekazać światu, także aktorom (bo to w pewnym sensie również i o nich opowieść), bardzo uniwersalne oraz łatwo przyswajalne przesłanie z pogranicza snu i fantazji, ale też po to, by postawić nas wszystkich jakby pod ścianą w przeddzień ważnych i nieuniknionych złowieszczych przemian technologiczno-obyczajowych. Wnioski jak zwykle, każdy niech wyciągnie sam.

Kongres to nie tylko polski Lem, nie tylko Bielsko-Biała i dotacje z PISF, ale też polski operator Michał Englert, który tak się zżył z Folmanem na planie filmu, że tylko czekać na kolejne ich wspólne projekty. Cieszy nasz duży, narodowy udział w tym ambitnym, niebanalnym przedsięwzięciu. Mam jednak problem z ostateczną oceną całości. Na pewno długo zapamiętam wspaniałą scenę w której Al (Keitel) wygłasza wspaniały monolog zaadresowany do uwięzionej w kuli i wyraźnie wzruszonej Wright. Na pewno zrobiła na mnie wrażenie piosenka Forever Young, również z wokalnym współudziałem uzdolnionej Robin Wright. Film na szczęście jest też mimo dużego rozjazdu z oryginałem nasiąknięty sporą porcją przyjemnej dla mojej percepcji postrzegania rzeczywistości Lemowszczyzny. I właściwie gdyby tylko użyto do tego celu troszkę innej techniki animacyjnej, uznałbym całość za kompletną. A tak jest „tylko” mocna czwórka. Oczywiście polecam. Ale przede wszystkim tym, którzy lubią podczas oglądania filmów dużo myśleć i analizować treść na różne dostępne im sposoby. Pozostali też powinni odnaleźć w nim coś dla siebie. W końcu jest to przede wszystkim piękna audiowizualnie baśń dla dorosłych, która z pomocą prostego triku przenikania się ze sobą światów realnych i surrealistycznych, pozwala dostrzec liczne i powszechne w literaturze sci-fi antyutopijne schematy. Pytanie tylko... która rzeczywistość jest dla nas atrakcyjniejsza. Obecna, czy ta nieunikniona? Śmiem twierdzić, że żadna. Lepiej już było.

4/6

IMDb: 6,3
Filmweb: 6,9



1 komentarz: