czwartek, 12 września 2013

Każde pokolenie ma swoje lato

Królowie lata
reż. Jordan Vogt-Roberts, USA, 2013
93 min. Best Film
Polska premiera: 30.08.2013
Komedia



Musimy to w końcu uczynić. Spojrzeć sobie głęboko w oczy, zacisnąć z wściekłości zęby i z bólem serca pogodzić się z nieuniknionym: Lato poszło się jebać. To niezaprzeczalny fakt. A wraz z nim krótkie rękawki, wakacyjne opalenizny, pęd ciepłego powietrza muskającego cię podczas jazdy na rowerze, dekolty roznegliżowanych niewiast (już tęsknię), oraz permanentna jasność o dwudziestej. Powoli zaś zaczynamy wkraczać w strefę mroku. Zanim się obejrzymy, będziemy wychodzić do pracy w nocy i wracać do domów... też w nocy. Ciepłe puchowe kurtki na które nie będziemy już mogli patrzeć w okolicach końca stycznia, usuwanie soli z butów, skrobanie szyb samochodów i wkurwianie się na kierowców autobusów miejskich za nie włączanie ogrzewania, to wszystko będzie nam towarzyszyć każdego dnia, przez prawie pół roku. Codziennie. Pięć długich miesięcy wegetacji, czekania na roztopy oraz klimatyczną normalność. Kurwa. Mdli mnie już od samego pisania. Ale póki co, trwa u nas w najlepsze zakłamywanie ponurej rzeczywistości. Kto może, przebywa jeszcze na last minutach w Grecji, Chorwacji, czy innych Majorkach i zaklina polską, podłą umiarkowaną strefę klimatyczną, a przy tym irytuje swoją opalenizną na fejsbuku wszystkich pozostałych w kraju i stłamszonych jesiennym deszczem.

W kinach natomiast króluje jeszcze lato, a konkretniej to Królowie lata. Szarpnąłem się na ten tytuł, by ku pokrzepieniu ciągle niedostatecznie dogrzanego serducha dać się porwać do lasu, oraz do wakacyjnego królestwa trzech młodych buntowników z wyboru, którzy jak się okazuje, także mają wszystkiego dość i pragną nowego rozdania. Nie powiem, liczyłem na zrozumienie i jedność z dojrzewającymi właśnie samczymi niepokornymi instynktami, na szczyptę nostalgicznej wizji utraconego właśnie lata i beztroskiego dzieciństwa, na uzasadniony bunt młodej jednostki wobec wszystkich i wszystkiego co ją otacza. Chciałem być po seansie zbudowany i naładowany pozytywną, młodzieńczą energią, oraz wykrzyczeć w kierunku ciemnych chmur: „Mam was w dupie sukinsyny – dla mnie zawsze słońce!”. Ale nic z tego. Odczułem raczej lekko zachmurzone rozczarowanie, co prawda z okresowymi przejaśnieniami, ale na bezchmurny słoneczny chill out w ogóle nie było co liczyć.

A miało być tak pięknie. Wywiady miały być... Zwiastuny jakie widziałem, zwłaszcza ten z rytmicznym waleniem kijami w rurę, wspaniały i beztroski plakat, dziesiątki fantastycznych plakatów, różnych ich artystycznych wariacji oraz graficznych majstersztyków, a także zachwyty w Sundance, to wszystko powodowało, że Królowie lata mieli już na starcie wszystkie asy w rękawie. W dodatku i u nas chwalono. „To po prostu musi się udać” – pomyślałem i cierpliwie czekałem. Musi. Musi to na Rusi.

I teraz sam nie wiem. Czy ja już jestem zwyczajnie za stary na to, by wzruszać się młodzieńczą pasją i jej wkurwem, czy może jednak ta dzisiejsza młodzież i jej problemy są mało poważne z punktu widzenia człowieka, który za młodu również do aniołków przecież nie należał i także szukał swojej highway to heaven. W tej opowieści niby nie ma doszczętnie zepsutych i rozkapryszonych dzieciaków jakich po prostu nie znoszę i lałbym pasem po dupie. Żadnego pokolenia laptopów, iphone’ów, płaskich daszków, emo rurek i grzywek. To raczej całkiem normalne dzieciaki wychowywane gdzieś na przedmieściach w leśnej otulinie z dala od przywar i zboczeń wielkich miast. Towarzyszy im klasyczny bunt przeciw tyranii rodzicielskiej (ich zdaniem), dyscyplinie i często bzdurnym ograniczeniom. Z tak postawioną sprawą może się identyfikować niemal każde pokolenie, nawet moich rodziców.

Czyli jednak wychodzi bardziej na to, że mój problem z odbiorem filmu tyczy się prędzej sposobu przekazywania tych wszystkich emocji, których z założenia miało być chyba całkiem sporo, ale ich sposób dystrybucji przypominał mi długimi momentami styl... American Pie. No taki trochę głupiutki po prostu. Ale od razu śpieszę się, by przyznać, iż Jordan Vogt-Roberts (reżyser) starał się bardzo zakamuflować dość powszechne wrażenie płytkości, chociażby poprzez niezłą pracę kamer i przede wszystkim - przez świetne dialogi. Dlatego też czasem ciężko jest się w tym lesie rozmaitości połapać. Bo raz jest to klasyczne kino familijne dla całych rodzin, innym razem durne amerykańskie poczucie humoru dla debili (też dla całych rodzin), by po chwili i znienacka dostać w łeb obuchem zrobionym z jakiejś pochodnej od ambitnego kina. Prawdziwe pomieszanie z poplątaniem. Chyba tylko dla cierpliwych i tolerancyjnych na wszystko co pokazało dotąd światowe kino i przede wszystkim, dla mało wymagających. Wbrew pozorom, wcale nie takie to znów szerokie spectrum odbiorców. Ale może ja się nie znam. Tak, to nawet całkiem prawdopodobne.


Trzech chłopaków, tzn. dwóch: Joe, Patrick, oraz towarzyszący im nie wiedzieć czemu dość zjawiskowy Biaggio, który w zasadzie nie wie kim jest i skąd się wziął, ucieka z domów, bo mają dość rodzicielskiego moralizatorstwa i obowiązku kładzenia się spać o 19:30. No ok, każdy miał czasem takie momenty w tym wieku, że miał ochotę czym prędzej czmychnąć przez okno. Zwłaszcza w okresie wakacyjnym, kiedy woń przygody i nowych doświadczeń aż nie do zniesienia muska po nozdrzach. Chłopaki postanawiają więc wybudować w środku lasu drewniany domek-kryjówkę, by zacząć żyć po swojemu z dala od zasad dorosłego świata, ale blisko marketu. I to także doskonale rozumiem. Kto nigdy nie zbudował domku w lesie, ten przez tunel wspaniałego dzieciństwa się nie przeczołgał. Ja również niegdyś postawiłem przed sobą podobne, wcale nie mniej ambitne zadanie. Z pomocą kumpla zbudowaliśmy w lesie własną kryjówkę, która przypominała wykopany bunkier przykryty bardzo autorską i nadal jeszcze nieopatentowaną przez nikogo konstrukcją daszka, by po kryjomu pić w nim piwo i palić szlugi. Niestety, już po kilku dniach od parapetówy jakiś życzliwy ktoś zniszczył ją doszczętnie. Machnęliśmy więc ręką i tyle było z naszego buntu.

W filmie postawiono nacisk na schematyczność oraz nuty moralizatorskie, które nawet nie próbują udawać zawiłości i zawoalowanego ukrycia w treści, lecz po prostu walą po oczach mało wyszukaną wyrazistością. Tak, żeby widz przypadkiem nie ugrzązł w błocie, czy nie potknął się o wystający konar drzewa. Bunt dzieciaków - bo w ich własnych domach jest im źle. A dlaczego jest im źle? Bo rodzice są nienormalni i wkurzający, a nawet, o zgrozo! Żartują z nich sobie. Skandal. Tematem powinna zainteresować się opieka społeczna, armia psychologów i sąd rodzinny. No ale nasza sympatia od początku skierowana jest na uciekających z domu dzieciaków, dlatego tez ułatwia nam się to zadanie szczypiąc rodziców po kostkach i odwzorowując ich na wkurzających oraz irytujących idiotów. Z tym że ja akurat z ojcem Joe - Frankiem (Nick Offerman) oraz z jego poczuciem humoru, sarkazmem i ironią, bardzo się zaprzyjaźniłem. Osobiście nie uciekałbym z domu, lecz napiłbym się z nim kilka browarów, no ale jego syn widział to zupełnie inaczej. Miał prawo. Z resztą, kto małoletniego zrozumie.

Proste i oczywiste schematy, żadnej skomplikowanej głębi, uciekamy i już. Każdy od razu wie, że wrócą, zawsze wracają, nie odczuwa się wraz z rodzicami niepowetowanej straty, nie próbuje odnaleźć filozoficznej odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego u licha to zrobili?”. Nawet pokazanie rodziców w momencie „emocjonalnego zagubienia”, oraz w trakcie poszukiwania swoich latorośli jest po prostu bardziej śmieszne, aniżeli tragiczne (Tragizm: Zero). Wiem wiem, to jest przecież komedia i ma być po prostu śmiesznie, na cholerę szukać tu dramatycznych naleciałości? Nie wiem, chyba po prostu za dużo oglądam dramatów właśnie i zewsząd oczekuję więcej mądrości, zwłaszcza żyjąc na co dzień pośród głupców, ale tu serio, nawet śmiech jest mało poważny, a wręcz infantylny. Naturalnie koniec końców rodzice się reflektują, odkrywają w sobie jakieś defekty. Łał, eureka, synu, wróciłeś! Kochamy cię i przepraszamy że byliśmy tacy wkurzający. Dzieciaki również, po doświadczeniu przygody życia, która siłą rzeczy zmienia ich punkt widzenia na otaczający świat, czyli te kilka domów na krzyż i szkołę, przepotwarzają się w postacie bardziej dojrzałe, by nie powiedzieć, że emocjonalnie dorosłe, co np. widać po irytującym mnie zaroście Joe'a. Wszystko wydaje się tu być takie proste i oczywiste oraz zupełnie nieskomplikowane. Bardziej serialowe niż fabularne. Albo nie. Opowieść ta w sam raz nadaje się na pięciominutowy teledysk do wakacyjnego hitu z umca umca w głośnikach (Pamiętacie Modjo - Lady?).


Rażą mnie też liczne irracjonalizmy, takie jak ten, w którym trójka naszych buntowników po wyniesieniu raptem kilku desek z jakiejś budowy, w kilka dni stawia z nich potężną, dwupiętrową konstrukcję z wyposażeniem wnętrz niemalże rodem z katalogów Ikea. Ja wiem, że młodzież potrafi być bardzo uzdolniona, zwłaszcza kiedy na czymś jej zależy, ale już widzę jak przez cały ten duży las przeciągnęli tyle sprzętu, wraz ze stołem do airhockeya (po co im on, skoro nie mieli prądu?). Dlatego też każdy kto lubi w trakcie oglądania filmu zadawać i odpowiadać sobie na pytania w stylu „Jak oni to zrobili? Przecież to niemożliwe i w dodatku bez sensu”, musi na czas trwania seansu wyłączyć tą funkcję w swojej mózgownicy. Może dzięki temu pójdzie wam lepiej z konsumpcją.

Aktorstwo i przedstawione nam bardzo różnorodne postacie prezentują się w kratkę. Taka np. para policjantów, albo ten śpiewający chińczyk, oraz rodzice Patricka to dno i wodorosty które wpychają ten film w ramiona świata widzianego oczami fanów wspomnianego American Pie. Na szczęście są z nami także dwie OSOM osoby, które ostatecznie ratują ten film i to tak z potężnym pierdolnięciem. Chodzi rzecz jasna o wspomnianego ojca Joe'a, oraz o rewelacyjnego małego Biaggio (Moises Arias). Ten mały skurczybyk z wybałuszonymi gałami oraz z zajebiście skoordynowanym ruchowo filigranowym ciałem wprost rozłożył mnie na części pierwsze. Każda scena z jego udziałem jest zjawiskowa i z niekłamaną przyjemnością na nią paczałem. Niezwykle charakterystyczna i wyrazista postać, która rzutem na taśmę, ze średniej trójki wyciąga za uszy Królów lata na przyzwoitą, acz słabą czwórkę. Pomagają mu w tym także momentami niezłe zdjęcia i kadry, oraz mimo wszystko, całkiem skutecznie zbudowany wakacyjny, beztroski klimat. Z ogólnego rozczarowania oczywiście się nie wycofuję. Nadal we mnie tkwi i uwiera, ale nie pierwszy i nie ostatni raz na nie natrafiam. Film na jesienną chandrę i zamułę myślę, że jest w sam raz. Best Film wstrzelił się idealnie z datą premiery. Ale pomysł na lato, że tak powiem, mam własny. Ten konkretny średnio do mnie przemówił. Niech jednak będzie, że każde pokolenie ma swoje lato i nie ma co się czepiać bez sensu. O wiele ważniejsze jest teraz to, że kolejne lato nadejdzie dopiero za dziewięć miesięcy. Kurwa. Przecież w tym czasie można zapłodnić i urodzić dziecko!

4/6

IMDb: 7,2
Filmweb: 7,4

1 komentarz: